wtorek, 23 lipca 2019

Rozdział 8


Livia

Livia nigdy nie myślała, że powrót do szeroko pojętej normalności może sprawić jej tak wielką ulgę.
Bała się zwyczajnego życia. Bała się planów, jakie snuli wokół jej osoby rodzice, kontraktów małżeńskich zawieranych za jej plecami, tysięcy plotek i nieustannego oceniania przez wszystkich wokół. Bała się większych tłumów, obcych wysoko postawionych osób, przy których nieustannie musiała się zastanawiać, jak się wypowiadać, jak zachowywać, jakie wywierać wrażenie, by wszyscy wokół byli z niej zadowoleni. Dusiła się w ciasnych sukniach, gorsetach, eleganckich koronkach. Dusił ją zapach perfum, jaskrawe kolory kłuły w oczy, szmer rozmów wbijał się palącą szpilą w mózg i sprawiał, że miała ochotę zatykać uszy dłońmi w dziecięcym odruchu chęci uchronienia się przed tym. Przyzywał ją świat. Fascynował księżyc, intrygowały zapachy, z których tak wiele mogła wyczytać o osobach, które je pozostawiły. Kochała swoją wilczą część i tę jedną noc w miesiącu, gdy mogła pozwolić opanowującej ją mocy wychynąć na zewnątrz i przejąć kontrolę. To czającego się w niej wilka traktowała jak prawdziwą siebie, to w jego ciele czuła się najlepiej... ale jak na przekór tak ogromną trudność sprawiało jej przywołanie go i zmuszenie do posłuszeństwa, gdy brakowało zimnego światła idealnie okrągłego satelity.
Z wilkołakami tak nie było. Obserwowała je od zawsze, dołączała do okolicznej watahy podczas każdej pełni, traktowała przewodzącą jej Shadyę jak mentorkę, wręcz drugą matkę... a jednak nawet od niej nie potrafiła wyciągnąć, co tak naprawdę było z nią nie tak.
Wilkołaki przemieniały się od małego. Obojętnie, w jakim wieku uświadomić takiego odnośnie tego, kim jest – jeśli tylko umiał osiągnąć wystarczający stopień skupienia, potrafił przemienić się w wilka. Nie we wpół ludzką hybrydę na dwóch łapach. W ogromnego, lecz zupełnie zwyczajnego wilka. Po tym pierwszym razie szło już z górki, a przemiany stawały się odruchowe... więc dlaczego nie było tak też z nią?
Martwiła się. Możliwe, że wręcz bała się tego, co mogło kryć się za tą jej wyjątkowością. Myślała o tym natrętnie i nieustannie, nocą dręczona milionem wymyślnych snów, z których co jeden, tym potworniejsze obrazy ze sobą niósł. W tych przesadnie realistycznych snach widziała krew, zniszczenie, śmierć i siebie idącą przez to wszystko... lecz zupełnie inną. Bo tę senną Livię – potworną bestię w równym stopniu przypominającą wilka, jak i człowieka – cieszyło to, co widziała. Wręcz wprawiało w euforię. Ona się tym rozkoszowała, ona skamlała z przyjemności, ona oblizywała się na widok wnętrzności wypływających z rozciętych ciał...
Bała się. Tak potwornie się bała, że po prostu musiała zrobić sobie od tego wszystkiego przerwę, a najlepszym, na co wpadła, był powrót do rodzinnego domu. Do swojego zwyczajnego życia, które jeszcze przed kilkoma tygodniami napawało ją takim lękiem i odrazą. Do wiecznie mających pretensje rodziców, do ich małego sklepiku na parterze kamienicy...
Tak, przede wszystkim do sklepiku. Bo gdy stawała za ladą i oddawała się niegdyś znienawidzonej pracy, mogła przynajmniej na chwilę zmusić myśli, by zwróciły się w innym kierunku. Mogła zostawić wilkołaki, demony i wyverny daleko za sobą i wmawiać własnemu umysłowi, że były jedynie kolejnym nieco zbyt realistycznym snem...
Tylko o Allanie nie potrafiła zapomnieć, obojętnie jak bardzo się starała.
A jeszcze niedawno tak źle o nim myślałaś, prychnęła sarkastycznie w myślach. Oj tak, na początku tej przygody Allan był jedynie słabym, nieco tylko wyrośniętym i całkiem ładnym chłopcem. Dzieciakiem, który gubił się we wszystkim tym, w co rzuciło go życie, który bał się własnego cienia i drzemiącej w nim mocy, który poddawał się biernie wydarzeniom, nie będąc w stanie wykrzesać z siebie czegokolwiek więcej. Lecz teraz... Zmiana, jaka w nim zaszła, była ogromna. Jaka szkoda, że wraz ze śmiercią rodziców mógł bez problemu zerwać kontrakt małżeński.
Owszem, nie była dla niego najmilsza, zwłaszcza na początku. Dogadywała mu, pastwiła się, traktowała jak kogoś gorszego... ale i tak z jakiegoś powodu wciąż liczyła na to, że pozwoli odejść tym konfliktom w niepamięć. Bo ją też tamte wydarzenia zmieniły. Ona też stała się zupełnie innym człowiekiem. A odrzucenie, choć w głębi serca doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że będzie nieuniknione, zabolało nie do wytrzymania. Wiedziała, że do tego dojdzie. Wiedziała, że gdy tylko natrafi się okazja, zmiennoskóry zerwie jakiekolwiek powiązania z jej rodziną. Bo przecież dla niego była nikim. Była wnerwiającą smarkulą, z którą ktoś wbrew jego woli zapragnął go wyswatać.
Ale przecież uratowała mu życie. Czy nie powinna w zamian oczekiwać odrobiny wdzięczności?
I czy aby na pewno wdzięczność by jej wystarczyła? Oczywiście, że nie. Ale kogo to obchodziło?
Nikogo nigdy nie obchodziło, co się z nią działo. Rodzice dbali jedynie o jej wizerunek i własną reputację, Shadya wciąż miała przed nią sekrety.
Była sama. Zupełnie sama.
Tkwiła za ladą z ciemnego drewna, opierając się o nią łokciami. Ciężki, rzeźbiony mebel przypominał relikt żywcem wyciągnięty ze średniowiecza, a choć ogromny, krył w sobie zaskakująco mało ciekawych przedmiotów, na których mogłaby skupić uwagę. Ot nieco już zużyte liczydło, ryza papieru, zapasowe stalówki, kałamarz z atramentem i parę bibułek do osuszania pisma. Resztę szafek pozbawiono nawet drzwi. Za plecami miała wysoki regał malowany na zielono, zapełniony po brzegi produktami. Rodzice zajmowali się sprzedawaniem dosłownie wszystkiego – na szerokich półkach można było znaleźć słoje z konfiturami, pudełka z zawsze świeżymi ciasteczkami, które jak na razie sprzedawały się najlepiej, nieco ozdobnych drobiazgów do dekorowania wnętrz, ułożone w piramidy stosy kostek mydła, flakony z perfumami. Witrażowe okno po jej prawej stronie rzucało kolorowe refleksy na podłogę wyłożoną drobnymi czarno-białymi płytkami, ułożonymi w motyw szachownicy. Po lewej miała wielkie schody prowadzące do części mieszkalnej, równie mocno kuszące wizją czekającego na ich szczycie odpoczynku, jak i odstraszające zbliżającą się nieuchronnie koniecznością bezczynności.
Bała się bezczynności najbardziej ze wszystkiego, bo to ona sprawiała, że stawała się wobec swoich demonów zupełnie bezradna.
Było cicho. Było pusto. Jak na złość, akurat dzisiaj klientów pojawiło się zaledwie kilku.
Akurat dzisiaj, gdy po kolejnej nocy koszmarów z całego serca pragnęła zaznać czegoś zwyczajnego i przyziemnego dla samego udowodnienia samej sobie, że wciąż jest żywa. Że wciąż jest komukolwiek potrzebna choćby do podania paczki z półki...
Jej własny umysł zdawał się ją wykańczać o wiele lepiej, niż jakakolwiek paranormalna zawierucha.
Ukryła twarz w dłoniach, pomasowała pulsujące bólem skronie. Kłucie gdzieś za oczami męczyło ją już od paru dni, z każdą godziną bardziej uciążliwe. Już miała wrażenie, że coraz ciężej jest jej utrzymać przez to skupienie. Czym to było spowodowane? Stres? Zbliżająca się pełnia? A może coś zupełnie innego, coś obejmującego te tajemnice, których Shadya nie chciała jej zdradzić, udając niewiedzę?
A zresztą... czy ona naprawdę udawała? Może w rzeczywistości sama nie miała pojęcia, co powinna o niej myśleć? Może była równie zagubiona, zachodząc w głowę, jak jej pomóc, a ona odwdzięczyła jej się wyprowadzką bez słowa?
Tego było za wiele.
Tak naprawdę pragnęła niewiele. Czasem jednak to niewiele stawało się czymś niemożliwym do osiągnięcia...
Chciała przynajmniej częściowo wiedzieć, na czym stoi. Chciała poczuć się pewnie w przynajmniej jednej kwestii. Chciała...
Chciała miłości. Ciężko było przyznać się do tego przed sobą samą, ale naprawdę pragnęła mieć kogoś, do kogo mogłaby po prostu się przytulić i zyskać tym przynajmniej złudne poczucie bezpieczeństwa. Chciała, żeby ktoś pogłaskał ją po czarnych włosach i zapewnił, że wszystko będzie dobrze...
Zadzwonił malutki dzwoneczek nad drzwiami. Ból odezwał się podwójnie, aż niemal syknęła, mrużąc oczy. Z wysiłkiem uniosła się znad lady po kilku oddechach, rozchyliła powieki, spróbowała przybrać neutralny wyraz twarzy.
I niemal się zakrztusiła, zobaczywszy przed sobą Allana.
Wyglądał dokładnie w taki sposób, w jaki pociągał ją najmocniej. Czarne kręcone włosy do ramion, lekki zarost, czarny płaszcz, pod nim ukryta pochwa z szablą. Wysokie buty do konnej jazdy, tajemniczy błysk w jasnoszarym oku. Przepaska na drugim nieco psuła efekt, lecz nawet ją uwielbiała. Bo przecież była teraz jego częścią, prawda?
Bogowie, uwielbiała w nim dosłownie wszystko. Jak mogła tak nisko upaść...?
Cześć – powiedział po prostu, widocznie nie zauważywszy, że działo się z nią coś dziwnego. Podał jej po męsku dłoń.
Minęła dłuższa chwila, zanim zareagowała. Zaczerwieniła się, uścisnęła wyciągniętą męską rękę, udała wielkie zainteresowanie niewidoczną plamą na kontuarze, którą obowiązkowo trzeba było natychmiast zetrzeć. Miała nadzieję, że dzięki temu zdoła skryć się za włosami, by chłopak niczego więcej nie zauważył.
Co podać? – spytała szybko, modląc się w duchu, by głos jej nie zadrżał. O dziwo, wyszło całkiem nieźle jak na kogoś, kto dosłownie trząsł się z nerwów.
Coś słyszałem o tych waszych ciastkach.
Nic dziwnego, całe miasto o nich mówi – prychnęła, zanim zdążyła się powstrzymać. Nieraz ciężko było uciszyć własne odruchy, obojętnie, z kim akurat rozmawiała i jakie wrażenie chciała na nim wywrzeć. Szybko zaczęła mówić, chcąc zatuszować wpadkę: – Mama codziennie je piecze. Może i pozuje na panią z wyższych sfer, ale pieczenie zawsze było jej największą pasją. Potrafi zrobić ich niesamowitą ilość, jakby nigdy się nie męczyła. Jakie podać? Korzenne? Z czekoladą?
Nawet z czekoladą macie? – Uniósł jedną brew.
Tak. Z prawdziwą. – Uśmiechnęła się nieśmiało. – Dość ciężko jest ją zdobyć, zwłaszcza po ostatnich... wydarzeniach, ale rodzicom zawsze się udaje. Tylko cena jest dość wysoka.
Raz się żyje. – Szybko zerknął na właściwą półkę i wręczył jej kilka monet. Ledwo powstrzymała się od otwarcia szeroko ust na widok ich nominału. – Daj mi ich trochę.
Szybko zapakowała kilka sztuk. Specjalnie wybrała te, które jej samej wydawały się najsmaczniejsze. Choć ślinka napływała jej do ust od samego cudownego zapachu, dziwną przyjemność sprawiała jej myśl, że nie odkłada ich dla siebie, lecz dla niego. Dla kogoś, kogo chciała obdarować wszystkim, co najlepsze...
Co się z nią działo?
Podała zmiennoskóremu pudełko. Gdy sięgnęła do kasy, powstrzymał jej dłonie.
Reszty nie trzeba. Nie zbiednieję od tego.
Zadrżała od dotyku, nie będąc w stanie nawet wymyślić riposty. Ponownie spuściła wzrok, wciąż nie mogąc się nadziwić tej nagłej nieśmiałości. Ona, która zawsze taranem szła przez życie, lubiła zwracać na siebie uwagę i trzymała złośliwy komentarz na każdą okazję. Ona, która złośliwością i nieraz okrucieństwem broniła się w trudniejszych sytuacjach, budując wokół siebie mur nieprzyjemności, od którego niemal wszyscy uciekali...
Nic dziwnego, że on też wolał odsunąć się od niej jak najprędzej. Kogoś takiego jak ona nie dało się przecież lubić, a tym bardziej kochać. Sama doskonale o tym wiedziała.
Allan ociągał się z wyjściem. Widziała, że zawahał się, biorąc pudełko z ciastkami w dłonie, spojrzał na nią dziwnie, jakby sam nie mógł zdecydować się, czy powinien coś jeszcze powiedzieć. W jego oku błysnęło coś dziwnego, czego nie potrafiła zinterpretować, ale i tak sprawiło, że wzdłuż kręgosłupa przebiegł jej lodowaty dreszcz.
Dobra, mała – westchnął w pewnym momencie, gdy kontakt wzrokowy zaczął robić się dla niego zbyt uciążliwy. – Jest pewna sprawa, o której zdecydowanie powinniśmy porozmawiać.
Słucham. – Obronnie skrzyżowała ramiona na piersi.
Po pierwsze... chciałem cię przeprosić za ostatnie. Nie powinienem cię zaatakować. Po prostu... podeszłaś do mnie w nieodpowiednim momencie. Przepraszam.
O... – Na chwilę kompletnie brakło jej słów. – Nie ma sprawy. To ja nie powinnam się zbliżać, skoro widziałam, że chciałeś być sam. – Kiedy stała się taka pokorna?
On też zauważył coś dziwnego w jej szybkiej odpowiedzi. Obserwował ją, nagle czujny, lecz zanim zdążył ponownie się odezwać, drzwi otworzyły się, niemal uderzając w ścianę.
W progu stał ojciec Anders. A konkretniej – wściekły jak sto nieszczęść nieco potargany wyvern z mieczem przewieszonym przez plecy, którego niegdyś miała za sympatycznego, spokojnego i niemal przesadnie opiekuńczego ojca Andersa. Czerwone oczy płonęły, czarne ubranie tylko podkreślało bladość cery. Wyglądał jak obłąkany.
Ty, wilcza dziewczyno – powiedział, wskazując ją palcem i nie zamierzając bawić się w żadne powitania. – Mamy do pogadania.
Co? – Cofnęła się kilka kroków, odruchowo przyjęła postawę obronną, gotowa w każdej chwili przemienić się w bestię.
Allan również się spiął. Jego lewa dłoń powędrowała do rękojeści szabli, jakby gotów był dziewczynę ochronić. Tylko dlaczego zareagował na niego tak wrogo? Już od jakiegoś czasu miała wrażenie, że z Andersem dzieje się coś dziwnego, ale jak na złość była to jedna z tych kwestii, których nikt nie zamierzał jej wyjaśniać, nawet jeśli pytała wprost.
Powiedziałem wyraźnie – wycedził, szczerząc ostre kły. – Chodź no.
Nigdzie z tobą nie pójdzie! – zaprotestował Allan.
Ty, chłystku, też możesz się przydać. – Wyvern ocenił go szybko wzrokiem. – Sprawa jest dość poważna i obawiam się, że porozmawiam z nią, choćbym miał ją stąd wynieść.
Mów, czego chcesz – przerwała mu ze złością, zaciskając dłonie w pięści. Wilk w jej wnętrzu szarpał się i warczał, próbując wydostać się na zewnątrz.
Wyvern uśmiechnął się bez cienia wesołości.
Chyba wiem, czym jesteś, malutka.
Serce dosłownie zatrzymało jej się na moment.


Katherine

Katherine, choć młoda i przez wszystkich wokół traktowana jak całkiem pocieszna, ale jednak co najwyżej maskotka, wbrew pozorom wcale nie była głupia. I przede wszystkim mogła pochwalić się o wiele większą spostrzegawczością, niż ktokolwiek by się spodziewał.
Już wielokrotnie udowodniła, że potrafiła się skradać. Jeszcze kiedyś – w tych czasach, gdy żyła jako człowiek i nie zdawała sobie sprawy z tego, jak barwny i skomplikowany jest świat wokół niej – tropienie i polowanie na małe zwierzęta było jej ulubioną rozrywką. Jej rodzina miała bogatą historię łowiecką, pasją zaraził ją ojciec, od najmłodszych lat gotowy wprowadzać swą uroczą, złotowłosą jedynaczkę w tajniki profesji. Czytać ślady zwierząt nauczyła się jeszcze jako małe dziecko, a bezszelestnego poruszania się w lesie pozazdrościłyby jej prawdopodobnie nawet wyverny.
Już raz zdołała ich podejść. Przypłaciła do wprawdzie życiem i wszystkim tym, co do tej pory znała i uważała za oswojone, lecz wciąż, gdy o tym myślała, czuła dziwną satysfakcję. No bo udało się jej. Podkraść się do kogoś, kto słyszy szmer drążącej ziemię dżdżownicy z wielu metrów, było ogromnym wyczynem. A wyvernów było kilka, popartych dodatkowo sporą wilkołaczą watahą.
Umiejętność poruszania się bezszelestnie przydawała jej się wielokrotnie nawet teraz, gdy przyszło jej mieszkać w zimnych korytarzach głównej wyverniej twierdzy. A to, że właściwie pozostawiono ją tam samą sobie, a oprócz forsownych treningów mało kto zwracał większą uwagę na to, co robiła, sprawiało, że miała aż przesadnie wiele okazji, by wprawiać się w tej swojej profesji.
Śledziła głównie tych, których znała. I nie była zadowolona z tego, co widziała.
Z Jaromirem od samego początku było coś nie tak. Najwyższy zbrojmistrz i dowódca oddziału łuczników, choć odpychający z charakteru i nieraz wręcz okrutny, fascynował ją od samego początku. W samych rysach twarzy miał coś takiego, co przyciągało uwagę i nasuwało wrażenie, że przed przemianą tak nie do końca musiał być człowiekiem, a dziwna gracja ruchów i nieraz niezwykłe słownictwo, które wyrywało mu się w chwilach, gdy zapominał się kontrolować i zgrywać jedynie poważnego żołnierza, nasuwały jej na myśl te wszystkie bajki o zagubionych królewiczach, których nasłuchała się w dzieciństwie. Przyglądała mu się w wielu sytuacjach, podsłuchiwała rozmowy... i przede wszystkim miała wrażenie, że mężczyzna musiał coś ukrywać. Coś, o co dbał, by przede wszystkim Ryjisjaveeik się nie dowiedział. Pilnował tego sekretu jak własnego życia i nie zdradzał się z nim nawet w chwilach, gdy miał wrażenie, że zostawał całkiem sam.
Tylko co to mogło być?
Najgorszy był jednak sam Ryjisjaveeik. Ryjiv, władca wyvernów, najważniejsza postać w całej twierdzy... a przede wszystkim jej mentor, stworzyciel i ktoś, kogo zaczynała traktować jak przybranego ojca. To on się nią opiekował, to dzięki niemu nadal żyła i znajdowała się tutaj. To do niego przywiązała się najmocniej... a teraz powoli przestawała rozumieć, co się z nim dzieje.
Z szaleńczej wyprawy, która to podobno miała na celu uratowanie jednego z jego najlepszych przyjaciół – nazywanego żartobliwie Pożeraczem Światów Marka von Lahmana – wrócił... odmieniony. I to nie tylko fizycznie – ogromnego siniaka na twarzy nie dało się nie zauważyć nawet z daleka – ale też psychicznie. Nie był przybity, co to, to nie... On był wściekły. Zły, zdenerwowany... i przede wszystkim głęboko zamyślony, przez co zdawał się nie mieć na nic czasu. Odsuwano się od niego. Zaczynano o nim szeptać, zaczynano się bać. Podobno stał się nieprzewidywalny, wręcz niebezpieczny. Gdy zostawał sam, szeptał coś do siebie, uśmiechał się, odpowiadał na niesłyszalne dla nikogo prócz niego pytania i wpatrywał się godzinami w zalegającą w kątach jaskiń ciemność, pijąc ogromne ilości wina. Nawet z nią nie chciał rozmawiać. Nie dopuszczano jej do niego, a gdy sama dawała radę się przekraść, zwyczajnie brakowało jej odwagi, by podejść bliżej.
Nie wiedziała, co robić. Zaczynała się go bać. Zaczynała się bać o niego...
Jak na złość jedyną osobą, z którą mogła porozmawiać, był mrukliwy Jaromir.
Bała się choćby zacząć. Choć do każdego potrafiła odezwać się otwarcie, choć przy każdym zachowywała się swobodnie i zawsze potrafiła walczyć o swoje, tak przy tym jednym, jedynym mężczyźnie cała jej pewność siebie zaszywała się w jakimś odległym kącie i skamlała cichutko. Niecierpliwie skubała skórkę przy paznokciu, obserwując, jak nauczyciel sprawdza stan rozstawionej na drewnianych stojakach ćwiczebnej broni.
Milczała. Czekała, usiłując wymyślić, jak powinna zacząć, by już na wstępie nie powiedział jej, co powinna ze sobą zrobić, zamiast...
O co ci chodzi? – Odwrócił się w jej stronę tak gwałtownie, że aż podskoczyła.
O nic – wydukała, gdy już przypomniała sobie, jak się mówiło. Opuściła wzrok na piasek pod stopami.
Przecież widzę. – Uniósł jedną brew. – Patrzysz tak od dobrych dwudziestu minut. Mów, o co ci chodzi.
No bo ja... – Zawahała się w ostatnim momencie, mimowolnie spojrzenie uciekło jej w stronę nieco wyszczerbionego miecza, który właśnie polerował.
No bo ty co? – Wywrócił oczami. – Nie mam całego dnia.
Odetchnęła głęboko, zacisnęła dłonie w pięści. Teraz albo nigdy. Już i tak zdążyła go zdenerwować.
Chciałam spytać, czy też masz wrażenie, że coś niedobrego dzieje się z Ryjisjaveeikiem?
Zrobił zabawną minę, gdy sens pytania do niego dotarł. Zamarł w bezruchu, patrzył na nią dłuższą chwilę, zastanawiając się, jak powinien odpowiedzieć. Po tym właśnie poznała, że z pewnością wiedział o wiele więcej, niż chciał przed kimkolwiek przyznać... i właśnie rozważał, jak to przed nią ukryć.
Daj spokój, przecież widzę, że coś jest nie tak, nie jestem ślepa – jęknęła, tupiąc ze złością. Zaczerwieniła się zaraz, zła na tak dziecinny odruch, lecz nauczyciel nie wyglądał, jakby go zauważył.
Milczał. Przyglądał jej się badawczo z dziwnym błyskiem w czerwonych oczach, którego nie potrafiła zinterpretować. Zastanawiał się...
Mała, uwierz, że to nie jest coś, o czym chciałbym rozmawiać – powiedział wreszcie.
A ona, już przygotowana na kłótnię, otworzyła usta szeroko ze zdziwienia.
Ale dlaczego? – zaprotestowała w końcu. – Ryjiv jest dla mnie jak tata. Co się z nim dzieje? Przecież odkąd wróciliście, nie mogłam z nim nawet porozmawiać.
Są rzeczy, o których lepiej nie wiedzieć. – Zaczął się powoli odwracać, posyłając jej ostatnie spojrzenie, w którym doszukała się czegoś na kształt... smutku? – Żeby spać spokojnie. Żeby nie zamartwiać się na zapas.
Ale...
Wiesz, ile sam bym dał, żeby to zrozumieć? – Odskoczyła, gdy odwrócił się gwałtownie. – Wiesz, jak bardzo bym chciał wiedzieć, dlaczego, do kurwy nędzy, ktoś może chcieć zagłady świata?
Zagłady...? – wyszeptała.
Tak, dziecko. – Uśmiechnął się bez cienia wesołości, z brzękiem odrzucił miecz na stertę podobnych, nie przejmując się niczym. – Niektórzy swojego życiowego celu upatrują w rozpierdoleniu samego cholernego świata. A ja bardzo bym chciał wiedzieć dlaczego. Tylko że... Jak tak bardzo chcesz, to spytaj go sama. No, dalej! Wiem, że umiesz się do niego dostać. Spytaj go, dlaczego tak bardzo tego pragnie.
Drżała, nie będąc w stanie ruszyć się z miejsca. W oczach już szczypały zdradzieckie łzy.
Tak myślałem – westchnął po dłuższej chwili. Rozluźnił się, usiadł, jakby nagle opuściły go wszystkie siły. – Nie zrobisz tego, prawda? Bo się boisz.
Nieprawda! Ja...
Nie kłam. Ja sam już dawno bym się wszystkiego dowiedział, gdybym się nie bał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz