Livia
Livia nigdy nie myślała, że
powrót do szeroko pojętej normalności może sprawić jej tak
wielką ulgę.
Bała się zwyczajnego życia. Bała
się planów, jakie snuli wokół jej osoby rodzice, kontraktów
małżeńskich zawieranych za jej plecami, tysięcy plotek i
nieustannego oceniania przez wszystkich wokół. Bała się większych
tłumów, obcych wysoko postawionych osób, przy których nieustannie
musiała się zastanawiać, jak się wypowiadać, jak zachowywać,
jakie wywierać wrażenie, by wszyscy wokół byli z niej zadowoleni.
Dusiła się w ciasnych sukniach, gorsetach, eleganckich koronkach.
Dusił ją zapach perfum, jaskrawe kolory kłuły w oczy, szmer
rozmów wbijał się palącą szpilą w mózg i sprawiał, że miała
ochotę zatykać uszy dłońmi w dziecięcym odruchu chęci
uchronienia się przed tym. Przyzywał ją świat. Fascynował
księżyc, intrygowały zapachy, z których tak wiele mogła wyczytać
o osobach, które je pozostawiły. Kochała swoją wilczą część i
tę jedną noc w miesiącu, gdy mogła pozwolić opanowującej ją
mocy wychynąć na zewnątrz i przejąć kontrolę. To czającego się
w niej wilka traktowała jak prawdziwą siebie, to w jego ciele czuła
się najlepiej... ale jak na przekór tak ogromną trudność
sprawiało jej przywołanie go i zmuszenie do posłuszeństwa, gdy
brakowało zimnego światła idealnie okrągłego satelity.
Z wilkołakami tak nie było.
Obserwowała je od zawsze, dołączała do okolicznej watahy podczas
każdej pełni, traktowała przewodzącą jej Shadyę jak mentorkę,
wręcz drugą matkę... a jednak nawet od niej nie potrafiła
wyciągnąć, co tak naprawdę było z nią nie tak.
Wilkołaki przemieniały się od
małego. Obojętnie, w jakim wieku uświadomić takiego odnośnie
tego, kim jest – jeśli tylko umiał osiągnąć wystarczający
stopień skupienia, potrafił przemienić się w wilka. Nie we wpół
ludzką hybrydę na dwóch łapach. W ogromnego, lecz zupełnie
zwyczajnego wilka. Po tym pierwszym razie szło już z górki, a
przemiany stawały się odruchowe... więc dlaczego nie było tak też
z nią?
Martwiła się. Możliwe, że wręcz
bała się tego, co mogło kryć się za tą jej wyjątkowością.
Myślała o tym natrętnie i nieustannie, nocą dręczona milionem
wymyślnych snów, z których co jeden, tym potworniejsze obrazy ze
sobą niósł. W tych przesadnie realistycznych snach widziała krew,
zniszczenie, śmierć i siebie idącą przez to wszystko... lecz
zupełnie inną. Bo tę senną Livię – potworną bestię w równym
stopniu przypominającą wilka, jak i człowieka – cieszyło to, co
widziała. Wręcz wprawiało w euforię. Ona się tym rozkoszowała,
ona skamlała z przyjemności, ona oblizywała się na widok
wnętrzności wypływających z rozciętych ciał...
Bała się. Tak potwornie się bała,
że po prostu musiała zrobić sobie od tego wszystkiego przerwę, a
najlepszym, na co wpadła, był powrót do rodzinnego domu. Do
swojego zwyczajnego życia, które jeszcze przed kilkoma tygodniami
napawało ją takim lękiem i odrazą. Do wiecznie mających
pretensje rodziców, do ich małego sklepiku na parterze kamienicy...
Tak, przede wszystkim do sklepiku.
Bo gdy stawała za ladą i oddawała się niegdyś znienawidzonej
pracy, mogła przynajmniej na chwilę zmusić myśli, by zwróciły
się w innym kierunku. Mogła zostawić wilkołaki, demony i wyverny
daleko za sobą i wmawiać własnemu umysłowi, że były jedynie
kolejnym nieco zbyt realistycznym snem...
Tylko o Allanie nie potrafiła
zapomnieć, obojętnie jak bardzo się starała.
A jeszcze niedawno tak źle o nim
myślałaś, prychnęła sarkastycznie w myślach. Oj tak, na
początku tej przygody Allan był jedynie słabym, nieco tylko
wyrośniętym i całkiem ładnym chłopcem. Dzieciakiem, który gubił
się we wszystkim tym, w co rzuciło go życie, który bał się
własnego cienia i drzemiącej w nim mocy, który poddawał się
biernie wydarzeniom, nie będąc w stanie wykrzesać z siebie
czegokolwiek więcej. Lecz teraz... Zmiana, jaka w nim zaszła, była
ogromna. Jaka szkoda, że wraz ze śmiercią rodziców mógł bez
problemu zerwać kontrakt małżeński.
Owszem, nie była dla niego
najmilsza, zwłaszcza na początku. Dogadywała mu, pastwiła się,
traktowała jak kogoś gorszego... ale i tak z jakiegoś powodu wciąż
liczyła na to, że pozwoli odejść tym konfliktom w niepamięć. Bo
ją też tamte wydarzenia zmieniły. Ona też stała się zupełnie
innym człowiekiem. A odrzucenie, choć w głębi serca doskonale
zdawała sobie sprawę z tego, że będzie nieuniknione, zabolało
nie do wytrzymania. Wiedziała, że do tego dojdzie. Wiedziała, że
gdy tylko natrafi się okazja, zmiennoskóry zerwie jakiekolwiek
powiązania z jej rodziną. Bo przecież dla niego była nikim. Była
wnerwiającą smarkulą, z którą ktoś wbrew jego woli zapragnął
go wyswatać.
Ale przecież uratowała mu życie.
Czy nie powinna w zamian oczekiwać odrobiny wdzięczności?
I czy aby na pewno wdzięczność by
jej wystarczyła? Oczywiście, że nie. Ale kogo to obchodziło?
Nikogo nigdy nie obchodziło, co się
z nią działo. Rodzice dbali jedynie o jej wizerunek i własną
reputację, Shadya wciąż miała przed nią sekrety.
Była sama. Zupełnie sama.
Tkwiła za ladą z ciemnego drewna,
opierając się o nią łokciami. Ciężki, rzeźbiony mebel
przypominał relikt żywcem wyciągnięty ze średniowiecza, a choć
ogromny, krył w sobie zaskakująco mało ciekawych przedmiotów, na
których mogłaby skupić uwagę. Ot nieco już zużyte liczydło,
ryza papieru, zapasowe stalówki, kałamarz z atramentem i parę
bibułek do osuszania pisma. Resztę szafek pozbawiono nawet drzwi.
Za plecami miała wysoki regał malowany na zielono, zapełniony po
brzegi produktami. Rodzice zajmowali się sprzedawaniem dosłownie
wszystkiego – na szerokich półkach można było znaleźć słoje
z konfiturami, pudełka z zawsze świeżymi ciasteczkami, które jak
na razie sprzedawały się najlepiej, nieco ozdobnych drobiazgów do
dekorowania wnętrz, ułożone w piramidy stosy kostek mydła,
flakony z perfumami. Witrażowe okno po jej prawej stronie rzucało
kolorowe refleksy na podłogę wyłożoną drobnymi czarno-białymi
płytkami, ułożonymi w motyw szachownicy. Po lewej miała wielkie
schody prowadzące do części mieszkalnej, równie mocno kuszące
wizją czekającego na ich szczycie odpoczynku, jak i odstraszające
zbliżającą się nieuchronnie koniecznością bezczynności.
Bała się bezczynności najbardziej
ze wszystkiego, bo to ona sprawiała, że stawała się wobec swoich
demonów zupełnie bezradna.
Było cicho. Było pusto. Jak na
złość, akurat dzisiaj klientów pojawiło się zaledwie kilku.
Akurat dzisiaj, gdy po kolejnej nocy
koszmarów z całego serca pragnęła zaznać czegoś zwyczajnego i
przyziemnego dla samego udowodnienia samej sobie, że wciąż jest
żywa. Że wciąż jest komukolwiek potrzebna choćby do podania
paczki z półki...
Jej własny umysł zdawał się ją
wykańczać o wiele lepiej, niż jakakolwiek paranormalna zawierucha.
Ukryła twarz w dłoniach,
pomasowała pulsujące bólem skronie. Kłucie gdzieś za oczami
męczyło ją już od paru dni, z każdą godziną bardziej
uciążliwe. Już miała wrażenie, że coraz ciężej jest jej
utrzymać przez to skupienie. Czym to było spowodowane? Stres?
Zbliżająca się pełnia? A może coś zupełnie innego, coś
obejmującego te tajemnice, których Shadya nie chciała jej
zdradzić, udając niewiedzę?
A zresztą... czy ona naprawdę
udawała? Może w rzeczywistości sama nie miała pojęcia, co
powinna o niej myśleć? Może była równie zagubiona, zachodząc w
głowę, jak jej pomóc, a ona odwdzięczyła jej się wyprowadzką
bez słowa?
Tego było za wiele.
Tak naprawdę pragnęła niewiele.
Czasem jednak to niewiele stawało się czymś niemożliwym do
osiągnięcia...
Chciała przynajmniej częściowo
wiedzieć, na czym stoi. Chciała poczuć się pewnie w przynajmniej
jednej kwestii. Chciała...
Chciała miłości. Ciężko było
przyznać się do tego przed sobą samą, ale naprawdę pragnęła
mieć kogoś, do kogo mogłaby po prostu się przytulić i zyskać
tym przynajmniej złudne poczucie bezpieczeństwa. Chciała, żeby
ktoś pogłaskał ją po czarnych włosach i zapewnił, że wszystko
będzie dobrze...
Zadzwonił malutki dzwoneczek nad
drzwiami. Ból odezwał się podwójnie, aż niemal syknęła, mrużąc
oczy. Z wysiłkiem uniosła się znad lady po kilku oddechach,
rozchyliła powieki, spróbowała przybrać neutralny wyraz twarzy.
I niemal się zakrztusiła,
zobaczywszy przed sobą Allana.
Wyglądał dokładnie w taki sposób,
w jaki pociągał ją najmocniej. Czarne kręcone włosy do ramion,
lekki zarost, czarny płaszcz, pod nim ukryta pochwa z szablą.
Wysokie buty do konnej jazdy, tajemniczy błysk w jasnoszarym oku.
Przepaska na drugim nieco psuła efekt, lecz nawet ją uwielbiała.
Bo przecież była teraz jego częścią, prawda?
Bogowie, uwielbiała w nim dosłownie
wszystko. Jak mogła tak nisko upaść...?
– Cześć – powiedział po
prostu, widocznie nie zauważywszy, że działo się z nią coś
dziwnego. Podał jej po męsku dłoń.
Minęła dłuższa chwila, zanim
zareagowała. Zaczerwieniła się, uścisnęła wyciągniętą męską
rękę, udała wielkie zainteresowanie niewidoczną plamą na
kontuarze, którą obowiązkowo trzeba było natychmiast zetrzeć.
Miała nadzieję, że dzięki temu zdoła skryć się za włosami, by
chłopak niczego więcej nie zauważył.
– Co podać? – spytała szybko,
modląc się w duchu, by głos jej nie zadrżał. O dziwo, wyszło
całkiem nieźle jak na kogoś, kto dosłownie trząsł się z
nerwów.
– Coś słyszałem o tych waszych
ciastkach.
– Nic dziwnego, całe miasto o
nich mówi – prychnęła, zanim zdążyła się powstrzymać.
Nieraz ciężko było uciszyć własne odruchy, obojętnie, z kim
akurat rozmawiała i jakie wrażenie chciała na nim wywrzeć. Szybko
zaczęła mówić, chcąc zatuszować wpadkę: – Mama codziennie je
piecze. Może i pozuje na panią z wyższych sfer, ale pieczenie
zawsze było jej największą pasją. Potrafi zrobić ich niesamowitą
ilość, jakby nigdy się nie męczyła. Jakie podać? Korzenne? Z
czekoladą?
– Nawet z czekoladą macie? –
Uniósł jedną brew.
– Tak. Z prawdziwą. –
Uśmiechnęła się nieśmiało. – Dość ciężko jest ją zdobyć,
zwłaszcza po ostatnich... wydarzeniach, ale rodzicom zawsze się
udaje. Tylko cena jest dość wysoka.
– Raz się żyje. – Szybko
zerknął na właściwą półkę i wręczył jej kilka monet. Ledwo
powstrzymała się od otwarcia szeroko ust na widok ich nominału. –
Daj mi ich trochę.
Szybko zapakowała kilka sztuk.
Specjalnie wybrała te, które jej samej wydawały się
najsmaczniejsze. Choć ślinka napływała jej do ust od samego
cudownego zapachu, dziwną przyjemność sprawiała jej myśl, że
nie odkłada ich dla siebie, lecz dla niego. Dla kogoś, kogo chciała
obdarować wszystkim, co najlepsze...
Co się z nią działo?
Podała zmiennoskóremu pudełko.
Gdy sięgnęła do kasy, powstrzymał jej dłonie.
– Reszty nie trzeba. Nie
zbiednieję od tego.
Zadrżała od dotyku, nie będąc w
stanie nawet wymyślić riposty. Ponownie spuściła wzrok, wciąż
nie mogąc się nadziwić tej nagłej nieśmiałości. Ona, która
zawsze taranem szła przez życie, lubiła zwracać na siebie uwagę
i trzymała złośliwy komentarz na każdą okazję. Ona, która
złośliwością i nieraz okrucieństwem broniła się w
trudniejszych sytuacjach, budując wokół siebie mur
nieprzyjemności, od którego niemal wszyscy uciekali...
Nic dziwnego, że on też wolał
odsunąć się od niej jak najprędzej. Kogoś takiego jak ona nie
dało się przecież lubić, a tym bardziej kochać. Sama doskonale o
tym wiedziała.
Allan ociągał się z wyjściem.
Widziała, że zawahał się, biorąc pudełko z ciastkami w dłonie,
spojrzał na nią dziwnie, jakby sam nie mógł zdecydować się, czy
powinien coś jeszcze powiedzieć. W jego oku błysnęło coś
dziwnego, czego nie potrafiła zinterpretować, ale i tak sprawiło,
że wzdłuż kręgosłupa przebiegł jej lodowaty dreszcz.
– Dobra, mała – westchnął w
pewnym momencie, gdy kontakt wzrokowy zaczął robić się dla niego
zbyt uciążliwy. – Jest pewna sprawa, o której zdecydowanie
powinniśmy porozmawiać.
– Słucham. – Obronnie
skrzyżowała ramiona na piersi.
– Po pierwsze... chciałem cię
przeprosić za ostatnie. Nie powinienem cię zaatakować. Po
prostu... podeszłaś do mnie w nieodpowiednim momencie. Przepraszam.
– O... – Na chwilę kompletnie
brakło jej słów. – Nie ma sprawy. To ja nie powinnam się
zbliżać, skoro widziałam, że chciałeś być sam. – Kiedy stała
się taka pokorna?
On też zauważył coś dziwnego w
jej szybkiej odpowiedzi. Obserwował ją, nagle czujny, lecz zanim
zdążył ponownie się odezwać, drzwi otworzyły się, niemal
uderzając w ścianę.
W progu stał ojciec Anders. A
konkretniej – wściekły jak sto nieszczęść nieco potargany
wyvern z mieczem przewieszonym przez plecy, którego niegdyś miała
za sympatycznego, spokojnego i niemal przesadnie opiekuńczego ojca
Andersa. Czerwone oczy płonęły, czarne ubranie tylko podkreślało
bladość cery. Wyglądał jak obłąkany.
– Ty, wilcza dziewczyno –
powiedział, wskazując ją palcem i nie zamierzając bawić się w
żadne powitania. – Mamy do pogadania.
– Co? – Cofnęła się kilka
kroków, odruchowo przyjęła postawę obronną, gotowa w każdej
chwili przemienić się w bestię.
Allan również się spiął. Jego
lewa dłoń powędrowała do rękojeści szabli, jakby gotów był
dziewczynę ochronić. Tylko dlaczego zareagował na niego tak wrogo?
Już od jakiegoś czasu miała wrażenie, że z Andersem dzieje się
coś dziwnego, ale jak na złość była to jedna z tych kwestii,
których nikt nie zamierzał jej wyjaśniać, nawet jeśli pytała
wprost.
– Powiedziałem wyraźnie –
wycedził, szczerząc ostre kły. – Chodź no.
– Nigdzie z tobą nie pójdzie! –
zaprotestował Allan.
– Ty, chłystku, też możesz się
przydać. – Wyvern ocenił go szybko wzrokiem. – Sprawa jest dość
poważna i obawiam się, że porozmawiam z nią, choćbym miał ją
stąd wynieść.
– Mów, czego chcesz – przerwała
mu ze złością, zaciskając dłonie w pięści. Wilk w jej wnętrzu
szarpał się i warczał, próbując wydostać się na zewnątrz.
Wyvern uśmiechnął się bez cienia
wesołości.
– Chyba wiem, czym jesteś,
malutka.
Serce dosłownie zatrzymało jej się
na moment.
Katherine
Katherine, choć młoda i przez
wszystkich wokół traktowana jak całkiem pocieszna, ale jednak co
najwyżej maskotka, wbrew pozorom wcale nie była głupia. I przede
wszystkim mogła pochwalić się o wiele większą
spostrzegawczością, niż ktokolwiek by się spodziewał.
Już wielokrotnie udowodniła, że
potrafiła się skradać. Jeszcze kiedyś – w tych czasach, gdy
żyła jako człowiek i nie zdawała sobie sprawy z tego, jak barwny
i skomplikowany jest świat wokół niej – tropienie i polowanie na
małe zwierzęta było jej ulubioną rozrywką. Jej rodzina miała
bogatą historię łowiecką, pasją zaraził ją ojciec, od
najmłodszych lat gotowy wprowadzać swą uroczą, złotowłosą
jedynaczkę w tajniki profesji. Czytać ślady zwierząt nauczyła
się jeszcze jako małe dziecko, a bezszelestnego poruszania się w
lesie pozazdrościłyby jej prawdopodobnie nawet wyverny.
Już raz zdołała ich podejść.
Przypłaciła do wprawdzie życiem i wszystkim tym, co do tej pory
znała i uważała za oswojone, lecz wciąż, gdy o tym myślała,
czuła dziwną satysfakcję. No bo udało się jej. Podkraść się
do kogoś, kto słyszy szmer drążącej ziemię dżdżownicy z wielu
metrów, było ogromnym wyczynem. A wyvernów było kilka, popartych
dodatkowo sporą wilkołaczą watahą.
Umiejętność poruszania się
bezszelestnie przydawała jej się wielokrotnie nawet teraz, gdy
przyszło jej mieszkać w zimnych korytarzach głównej wyverniej
twierdzy. A to, że właściwie pozostawiono ją tam samą sobie, a
oprócz forsownych treningów mało kto zwracał większą uwagę na
to, co robiła, sprawiało, że miała aż przesadnie wiele okazji,
by wprawiać się w tej swojej profesji.
Śledziła głównie tych, których
znała. I nie była zadowolona z tego, co widziała.
Z Jaromirem od samego początku było
coś nie tak. Najwyższy zbrojmistrz i dowódca oddziału łuczników,
choć odpychający z charakteru i nieraz wręcz okrutny, fascynował
ją od samego początku. W samych rysach twarzy miał coś takiego,
co przyciągało uwagę i nasuwało wrażenie, że przed przemianą
tak nie do końca musiał być człowiekiem, a dziwna gracja ruchów
i nieraz niezwykłe słownictwo, które wyrywało mu się w chwilach,
gdy zapominał się kontrolować i zgrywać jedynie poważnego
żołnierza, nasuwały jej na myśl te wszystkie bajki o zagubionych
królewiczach, których nasłuchała się w dzieciństwie.
Przyglądała mu się w wielu sytuacjach, podsłuchiwała rozmowy...
i przede wszystkim miała wrażenie, że mężczyzna musiał coś
ukrywać. Coś, o co dbał, by przede wszystkim Ryjisjaveeik się nie
dowiedział. Pilnował tego sekretu jak własnego życia i nie
zdradzał się z nim nawet w chwilach, gdy miał wrażenie, że
zostawał całkiem sam.
Tylko co to mogło być?
Najgorszy był jednak sam
Ryjisjaveeik. Ryjiv, władca wyvernów, najważniejsza postać w
całej twierdzy... a przede wszystkim jej mentor, stworzyciel i ktoś,
kogo zaczynała traktować jak przybranego ojca. To on się nią
opiekował, to dzięki niemu nadal żyła i znajdowała się tutaj.
To do niego przywiązała się najmocniej... a teraz powoli
przestawała rozumieć, co się z nim dzieje.
Z szaleńczej wyprawy, która to
podobno miała na celu uratowanie jednego z jego najlepszych
przyjaciół – nazywanego żartobliwie Pożeraczem Światów Marka
von Lahmana – wrócił... odmieniony. I to nie tylko fizycznie –
ogromnego siniaka na twarzy nie dało się nie zauważyć nawet z
daleka – ale też psychicznie. Nie był przybity, co to, to nie...
On był wściekły. Zły, zdenerwowany... i przede wszystkim głęboko
zamyślony, przez co zdawał się nie mieć na nic czasu. Odsuwano
się od niego. Zaczynano o nim szeptać, zaczynano się bać. Podobno
stał się nieprzewidywalny, wręcz niebezpieczny. Gdy zostawał sam,
szeptał coś do siebie, uśmiechał się, odpowiadał na
niesłyszalne dla nikogo prócz niego pytania i wpatrywał się
godzinami w zalegającą w kątach jaskiń ciemność, pijąc ogromne
ilości wina. Nawet z nią nie chciał rozmawiać. Nie dopuszczano
jej do niego, a gdy sama dawała radę się przekraść, zwyczajnie
brakowało jej odwagi, by podejść bliżej.
Nie wiedziała, co robić. Zaczynała
się go bać. Zaczynała się bać o niego...
Jak na złość jedyną osobą, z
którą mogła porozmawiać, był mrukliwy Jaromir.
Bała się choćby zacząć. Choć
do każdego potrafiła odezwać się otwarcie, choć przy każdym
zachowywała się swobodnie i zawsze potrafiła walczyć o swoje, tak
przy tym jednym, jedynym mężczyźnie cała jej pewność siebie
zaszywała się w jakimś odległym kącie i skamlała cichutko.
Niecierpliwie skubała skórkę przy paznokciu, obserwując, jak
nauczyciel sprawdza stan rozstawionej na drewnianych stojakach
ćwiczebnej broni.
Milczała. Czekała, usiłując
wymyślić, jak powinna zacząć, by już na wstępie nie powiedział
jej, co powinna ze sobą zrobić, zamiast...
– O co ci chodzi? – Odwrócił
się w jej stronę tak gwałtownie, że aż podskoczyła.
– O nic – wydukała, gdy już
przypomniała sobie, jak się mówiło. Opuściła wzrok na piasek
pod stopami.
– Przecież widzę. – Uniósł
jedną brew. – Patrzysz tak od dobrych dwudziestu minut. Mów, o co
ci chodzi.
– No bo ja... – Zawahała się w
ostatnim momencie, mimowolnie spojrzenie uciekło jej w stronę nieco
wyszczerbionego miecza, który właśnie polerował.
– No bo ty co? – Wywrócił
oczami. – Nie mam całego dnia.
Odetchnęła głęboko, zacisnęła
dłonie w pięści. Teraz albo nigdy. Już i tak zdążyła go
zdenerwować.
– Chciałam spytać, czy też masz
wrażenie, że coś niedobrego dzieje się z Ryjisjaveeikiem?
Zrobił zabawną minę, gdy sens
pytania do niego dotarł. Zamarł w bezruchu, patrzył na nią
dłuższą chwilę, zastanawiając się, jak powinien odpowiedzieć.
Po tym właśnie poznała, że z pewnością wiedział o wiele
więcej, niż chciał przed kimkolwiek przyznać... i właśnie
rozważał, jak to przed nią ukryć.
– Daj spokój, przecież widzę,
że coś jest nie tak, nie jestem ślepa – jęknęła, tupiąc ze
złością. Zaczerwieniła się zaraz, zła na tak dziecinny odruch,
lecz nauczyciel nie wyglądał, jakby go zauważył.
Milczał. Przyglądał jej się
badawczo z dziwnym błyskiem w czerwonych oczach, którego nie
potrafiła zinterpretować. Zastanawiał się...
– Mała, uwierz, że to nie jest
coś, o czym chciałbym rozmawiać – powiedział wreszcie.
A ona, już przygotowana na kłótnię,
otworzyła usta szeroko ze zdziwienia.
– Ale dlaczego? – zaprotestowała
w końcu. – Ryjiv jest dla mnie jak tata. Co się z nim dzieje?
Przecież odkąd wróciliście, nie mogłam z nim nawet porozmawiać.
– Są rzeczy, o których lepiej
nie wiedzieć. – Zaczął się powoli odwracać, posyłając jej
ostatnie spojrzenie, w którym doszukała się czegoś na kształt...
smutku? – Żeby spać spokojnie. Żeby nie zamartwiać się na
zapas.
– Ale...
– Wiesz, ile sam bym dał, żeby
to zrozumieć? – Odskoczyła, gdy odwrócił się gwałtownie. –
Wiesz, jak bardzo bym chciał wiedzieć, dlaczego, do kurwy nędzy,
ktoś może chcieć zagłady świata?
– Zagłady...? – wyszeptała.
– Tak, dziecko. – Uśmiechnął
się bez cienia wesołości, z brzękiem odrzucił miecz na stertę
podobnych, nie przejmując się niczym. – Niektórzy swojego
życiowego celu upatrują w rozpierdoleniu samego cholernego świata.
A ja bardzo bym chciał wiedzieć dlaczego. Tylko że... Jak tak
bardzo chcesz, to spytaj go sama. No, dalej! Wiem, że umiesz się do
niego dostać. Spytaj go, dlaczego tak bardzo tego pragnie.
Drżała, nie będąc w stanie
ruszyć się z miejsca. W oczach już szczypały zdradzieckie łzy.
– Tak myślałem – westchnął
po dłuższej chwili. Rozluźnił się, usiadł, jakby nagle opuściły
go wszystkie siły. – Nie zrobisz tego, prawda? Bo się boisz.
– Nieprawda! Ja...
– Nie kłam. Ja sam już dawno bym
się wszystkiego dowiedział, gdybym się nie bał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz