poniedziałek, 4 maja 2020

Rozdział 9


Livia

Niemal szczękała zębami z zimna, ze wszystkich sił usiłując odnaleźć w zakamarkach płaszcza choć odrobinę upragnionego, kojącego ciepła. Nie czuła już stóp, co rusz potykając się o wystające korzenie. Nie liczyła, jak dawno zeszli ze ścieżki, zanurzając się coraz głębiej pomiędzy czarne pnie starych drzew, nie zwracała uwagi na to, jak wysoko sięgał jej zalegający między nimi nieskazitelnie biały śnieg, uparcie ignorowała obłoczki pary ulatujące z jej ust. Nie słuchała mamroczącego coś pod nosem wyverna, idącego dzielnie na kilka metrów przed nią i pilnującym jej Allanem. Szczerze mówiąc, mało interesowało ją już nawet to, co miał jej do powiedzenia – marzyła jedynie o tym, by nareszcie było jej ciepło. By mogła zrzucić z nóg przemoczone buty, pozbyć się sztywniejącego od padającego śniegu płaszcza i skulić się tak blisko radośnie trzaskającego w kominku ognia, że aż zaczęłaby parzyć ją skóra. Od zawsze zimno odbierało jej cały zdrowy rozsądek i zdolność poruszania się. Już jako dziecko gdy choć odrobinę zmarzła, prawie dosłownie zwijała się w zrozpaczoną kupkę nieszczęścia, bojąc choćby poruszyć, jakby mogła tym wszystko pogorszyć. Dawno już nie przenikało jej aż tak paskudne uczucie, właściwie zdążyła zapomnieć, jak paraliżujące było, a tu proszę – wspomnienia z dzieciństwa odżyły w najmniej odpowiednim momencie. W momencie, w którym powinna być twarda, odważna i żądna odpowiedzi, które już od dawna jej się należały.
Bo o co tu tak właściwie chodziło? Jakim prawem Anders wparował tak po prostu do małego sklepiku jej rodziców i wyciągnął ją na to zimno, twierdząc, że wie coś o jej pochodzeniu? Niewykluczone, że w rzeczywistości nie miał o niczym pojęcia, a to wszystko było jedynie wielkim blefem. Nieśmiesznym żartem, którego przesłanie wciąż jej umykało. Pojęcia nie miała, jaki wyvern mógłby mieć interes w zabawieniu się jej kosztem, ale przecież świetnie widziała, że w ostatnim czasie nie było z nim najlepiej. Nawet Shadya się od niego odsunęła, jakby wyczuwała tę czającą się w nim cząstkę szaleństwa dodatkowym wilczym zmysłem...
A czy tu potrzeba było jakichś dodatkowych zmysłów? Wszystko było widać gołym okiem. Choćby wyraz twarzy miał zupełnie inny – bez śladu zniknęły te gładkie rysy i dobroć w oczach, która jak magnes przyciągała do niego ludzi. W ich miejsce pojawiło się coś przedwiecznego, coś tak starego, że nie potrafiłaby choćby nazwać jego wieku, i jakaś dziwna siła. Coś...
Do diabła. Coś, o czym nie miała pojęcia, bo tego również nikt jej nie powiedział.
Zgrzytnęła zębami i zaklęła w myślach, zaciskając mocno drobne dłonie w pięści. Zgrabiałe z zimna palce z trudem poddały się ruchowi, wywołując fale promieniującego aż do łokci bólu. Syknęła, ledwo powstrzymując cisnące się do oczu łzy. Jeszcze tylko tego brakowało, by się przy nich rozpłakała.
Allan trzymał się blisko niej, jak strażnik, choć pozostawał poza zasięgiem jej rąk. Zdawał się nasłuchiwać, wyszukiwać ewentualnego czającego się między drzewami zagrożenia, lecz wzrok często uciekał mu w stronę szerokich pleców byłego zakonnika. Obserwował uważnie przewieszony przez nie miecz o zdobionej rękojeści, jakby pewien był, że jak tylko spuści z niego wzrok na odpowiednio długo, ten w mgnieniu oka znajdzie się w silnej dłoni wyverna.
Nie ufał mu. Jak to możliwe, że z przyjaciół stali się nagle wrogami? Przecież podczas wyprawy do Drugiego Świata młody zmiennoskóry był zapatrzony w wyverna jak w przysłowiowy obrazek. Wręcz spijał mu z ust każde słowo, chętnie przyjmował udzielane rady, wypytywał go o wszystko, co ich otaczało... a teraz? Nie był w stanie patrzeć na niego bez tej błyskającej w jedynym oku niechęci.
Niechęci... i strachu?
Pewnie jej się przywidziało.
Polana, do której dotarli, była idealnie okrągła. Stare drzewa o powykręcanych jak od reumatyzmu, nagich gałęziach rosły wokół niej w podejrzanym porządku, zupełnie jakby ktoś przed wiekami zasadził je tutaj celowo. Gdy wyszła na otwartą przestrzeń, mocno zaciskając zęby, by powstrzymać się od bolesnego jęknięcia pod wpływem podmuchu lodowatego wiatru, zauważyła, że tworzą coś na kształt ogrodzenia. Być może w przyszłości miały zamienić się w niemożliwy do przebycia mur, splatając konary na kształt chwytających się dłoni...
Potrząsnęła głową, usiłując pozbyć się z niej wyobrażenia żywych drzew. Drzew obdarzonych wyższą świadomością, skomplikowaną i tak bardzo niejasną, że aż niemożliwą do pojęcia dla kogoś takiego jak ona.
Na samym środku polany ze śniegu wystawało kilka sporych kamieni. Wokół nich prawdopodobnie biegł niewielki, płytki strumień, skryty zdradziecko pod warstwą sypkiego, białego puchu. Anders lekkim krokiem podszedł do jednego z głazów, wskoczył na niego z niebywałą, zwierzęcą lekkością, rozejrzał się dookoła i usiadł po turecku, rozluźniając wyraźnie.
Dobra, wydaje mi się, że tutaj będziemy mogli porozmawiać w spokoju – powiedział wreszcie tonem tak cichym, że musiała mocno się wysilić, by rozróżnić poszczególne słowa.
Podeszła bliżej, nie czekając na Allana. Starała się stawiać stopy w tych samych miejscach, co wyvern, woląc uniknąć poślizgnięcia się na przysypanym śniegiem lodzie. Już miała wdrapać się na najbardziej oddalony kamień, gdy...
Cofnęła szybko dłoń, gdy na szarej, porośniętej sczerniałym z zimna mchem powierzchni rozjarzył się ognistą czerwienią jakiś dziwny, misternie wykonany symbol. Ze wszystkiego najmocniej przypominał jej Rynn, który widziała wprawdzie jedynie przez krótką chwilę, lecz zdążył wryć się w jej pamięć tak mocno, że bez żadnego trudu mogłaby go narysować, i to z zamkniętymi oczami.
Dopiero gdy mocniej się skupiła, zauważyła, że symboli jest znacznie więcej. Mimo wszystko cofnęła się o krok, gdy prosto w twarz buchnęła jej fala rozkosznego, lecz cokolwiek obcego ciepła. Jak to możliwe...?
Spokojnie, wilcza dziewczyno – mruknął do niej Anders, uśmiechając się jednym kącikiem ust. – Nie pogryzie cię. Chciałaś tu zamarznąć? Siadaj śmiało.
Co to za znaczki? – spytała ostrożnie, już odrobinę pewniejszym ruchem dotykając misternego symbolu. Rozjarzone krawędzie zamigotały lekko, lecz oprócz tego nie stało się zupełnie nic. – I co one robią?
To jest magia run, mała.
Usłyszała, że Allan wymamrotał jakieś przekleństwo, lecz nie odwróciła się w jego stronę, zbyt mocno zafascynowana.
I co można za jej pomocą robić?
Co? – Tym razem wyvern roześmiał się głośno. – Kompletnie wszystko. Ale lepiej się tego nie ucz, bo ci łapy poucinają.
Że co? – Zmarszczyła brwi i obejrzała się na mężczyznę. – Chyba nie bardzo...
Chodzi o to, że magia run jest w Drugim Świecie od jakiegoś tysiąca lat zakazana – wyjaśnił zdawkowo Allan. – I to surowo, nawet wśród wyvernów. – Spojrzenie, które wbił w Andersa, mogłoby z pewnością go zabić, gdyby tylko tamten przejął się jego mocą.
Co uważam za kompletną głupotę – warknął były zakonnik. – Jest najpraktyczniejsza, najłatwiejsza, daje najwięcej możliwości i nie trzeba posiadać do niej ogromnej mocy, by wiele osiągnąć. Co nie zmienia faktu, że nawet wśród run znajdzie się kilka zakazanych. Moim zdaniem powinno się przy nich pozostać, zamiast odrzucać całą naukę. Całe dziedzictwo mojego gatunku...
Skąd pewność, że to właśnie wyverny wymyśliły runy? – prychnął zmiennoskóry. – Zdaje mi się, że nie zachowało się żadne podanie na ten temat.
Mylisz się, dzieciaku. – Wyvern wciąż się uśmiechał. – Jedno istnieje... i wskazuje na to, że runy wymyślił Antykreator. A on zawsze był blisko związany z wyvernami.
Co za...? – Livia nie zdążyła dokończyć, ponieważ Allan zaraz wszedł jej w słowo.
A wy uparcie nazywacie Antykreatorem mojego brata. Już samo to sprawia, że nie bardzo chce mi się w tę całą Wielką Przepowiednię wierzyć.
Radzę ci zmienić nastawienie, bo Antykreator jest tak samo realny jak ty czy ja. – Błysnęły ostre wyvernie kły. – Ale nie o tym mieliśmy rozmawiać. Siadasz czy nie?
Livia wzdrygnęła się, gdy spojrzenie czerwonych oczu ponownie skoncentrowało się na niej. Posłusznie wdrapała się na promieniujący ciepłem kamień. Nie mogła zaprzeczyć, że uczucie było przyjemne, ale świadomość, że tak naprawdę nie miała większego wyboru, nieco psuła jej czerpanie z niego radości. Skuliła się od razu w irracjonalnym poczuciu, że w ten sposób zdoła się nieco ochronić przed tym, co ją czekało... Cokolwiek to było.
Posłuchaj mnie uważnie, wilcza dziewczyno, bo to nie będzie coś, co chętnie powtórzę kilka razy. – W głosie starego wyverna pojawiła się ciężka, stalowa nuta, od której mimo wszystko poczuła przebiegający ciało lodowaty dreszcz, choć kamień wciąż emanował rozkosznym ciepłem.
Przecież słucham – powiedziała cicho. – Nie traktuj mnie tak, jakbym miała to wszystko gdzieś. Ja też chcę wiedzieć, co się ze mną dzieje, bo jak na razie wszyscy udają przy mnie idiotów.
Urocza. Skąd ty ją wziąłeś? – Anders roześmiał się i krótko obejrzał na obserwującego ich z nieprzeniknionym wyrazem twarzy Allana. Zmiennoskóry nie drgnął na centymetr, przypominając lodowy posąg. Jedynie buchająca z jego nosa w rytm oddechów para wskazywała na to, że wciąż żyje. – Nieważne. Dziewczyno, wymienię teraz parę cech... Cech, które najprawdopodobniej znajdziesz u siebie. Twoim zadaniem jest uświadomienie mi, jak bardzo się pomyliłem. Nie wolno ci kłamać. Zorientuję się, jeśli coś przede mną zataisz. Czy to jasne?
Skinęła posłusznie głową, z trudem przełykając ślinę. Gardło ścisnęło się jej tak mocno, że o mało nie zaczęła się dławić.
No to zacznijmy. – Wyvern nachylił się w jej stronę. – Byłaś pewna, że jesteś wilkołakiem, tylko problem w tym, że nie do końca je przypominasz. W wilka zmieniasz się jedynie podczas pełni, oprócz tego jesteś w stanie przyjąć tylko postać półwilczej hybrydy. Nie wiesz, dlaczego tak się dzieje, i nikt nie wie, co mogłoby ci pomóc, choć kilka starszych osób wydaje się orientować, w czym rzecz. Problem tylko w tym, że albo nie chcą ci tego zdradzić, albo zwyczajnie się tego boją. Zgadza się?
Tak – szepnęła. Złapała się na tym, że mocno wbijała sobie paznokcie w miękkie wnętrze dłoni, spróbowała więc szybko rozluźnić napięte z nerwów mięśnie.
Od zawsze zdarzają ci się ataki złości. Potrafisz wpaść w szał zupełnie bez powodu, nie zgadzasz się z ludźmi, masz wrażenie, że wszyscy cię denerwują. Jedyne, czego pragniesz, to wolność. Wolność w skórze wilka... byś już nigdy nie musiała być człowiekiem i żyć wśród nich.
Pokiwała głową, zbyt mocno bojąc się, że głos jej zadrży.
Od jakiegoś czasu masz dziwne sny, w których widzisz krew. Dużo krwi. I ciała – okaleczone, nadpalone... potraktowane z niebywałym okrucieństwem. Boisz się tego, ale gdzieś w głębi duszy... pragniesz, by to się ziściło. Krew cię fascynuje i hipnotyzuje.
Tak?
Do diabła, sama już nie wiedziała. Brzmiało to tak przerażająco, że mało brakowało, a w dziecinnym odruchu zakryłaby uszy dłońmi i zaczęła głośno śpiewać, byleby tylko nie słuchać tego więcej.
Jak mogłaby fascynować ją krew? Jak mogłaby dokonać czegoś takiego, jak w jej snach...? Przecież to niemożliwe, na Boga! Przerażające, nierealne i...
Ale czy przypadkiem nie poczuła obezwładniającej ekstazy, gdy wbiła w pierś wampira ostrze bagnetu ojca? Czy widok tryskającej z rany krwi nie sprawił, że ślina napłynęła jej do pyska, a umysł opanowała dziwna, niemożliwa do nazwania tęsknota? Czy nie miała wtedy wrażenia, że rozrywające jej pierś pragnienie jest niemożliwe do zignorowania...?
Tak, do diabła. Był taki moment. Ale to przecież był cholerny wampir!
No dobra, na to może jeszcze odrobinę za wcześnie – westchnął Anders, wyrywając ją z zamyślenia. – Ale masz te sny. Masz te sny i bywają momenty, że nie panujesz nad własną złością, czyż nie?
Kolejne skinięcie głową.
Do czego ty dążysz? – syknął Allan, kładąc dłoń na rękojeści przypasanej szabli.
Zaczekaj, jeszcze nie powiedziałem najlepszego. – Czerwone oczy wyverna rozbłysły wewnętrznym ogniem. – Wilcza dziewczyno, powiedz mi, czy w głębi serca nie czujesz, że... chciałabyś komuś służyć? Stać się żołnierzem, narzędziem w czyichś rękach? Że tylko to nadałoby twojemu życiu sens?
Już miała zaprotestować ogniście – zabrzmiało to przecież wyjątkowo absurdalnie – gdy w ostatniej chwili ugryzła się w język.
Tak. Cholera, tak! Już od dawna uważała, że w jej życiu brakuje sensu, tego czegoś, czemu mogłaby poświęcić całą siebie... narzuconej ścieżki, którą mogłaby podążyć. Ścieżki, na której mogłaby pozwolić zdominować się całkowicie swojej naturze...
Tak, ona w rzeczywistości nie pragnęła wcale wolności. Ona pragnęła wolności, jaką dawało poczucie, że służy się słusznej sprawie i odpowiedniej osobie.
Tak – szepnęła i ukryła twarz w dłoniach. – Naprawdę musimy to ciągnąć?
Owszem, wilcza dziewczyno. Choć wątpię, by ci się to spodobało... – Wyvern zawahał się na dłuższą chwilę, aż zaczęła się niepokoić, że nie powie nic więcej. – Słyszałaś może kiedyś o Wilkach Fenrira?
Nie – odpowiedziała bez chwili wahania. – Znaczy... Słyszałam o Fenrirze. To chyba był ten wielki wilk z mitologii nordyckiej, który miał zjeść słońce? Czy coś...
Bardziej „czy coś”. – Roześmiał się lekko. – A wiesz, czym są półdemony?
Pewnie tym, na co wskazuje nazwa? – Ponownie spróbowała zamaskować własny strach złośliwością.
No... powiedzmy. Półdemony są owocem związku demona i człowieka. Nie wiem, jak to dokładnie działa, że w każdej takiej rodzinie pojawiają się dwa, choć rzadko są bliźniętami. Być może to jakiś rodzaj instynktu budzącego się u rodziców? Nie interesowałem się tym nigdy zbyt mocno. W każdym razie półdemonom jest zaskakująco blisko do wilkołaków. Potrafią przemieniać się w ogromne wilki na tej samej zasadzie, co wilkołaki, lecz nie działają na nie fazy księżyca... a przede wszystkim potrafią posługiwać się magią. Jedno z rodzeństwa jest wilkiem białym, a drugie czarnym. I uwierz mi, że nie różnią się tylko kolorem futra. Nie na darmo wilki czarne zabija się jeszcze w niemowlęctwie.
Wzdrygnęła się, oglądając na Andersa ze zgrozą w oczach.
Jak można tak po prostu zabić dziecko?! – wykrztusiła, napotykając w jego oczach jedynie na obojętność.
Bo czarne półdemony... są bardzo specyficzne. A od czasu rebelii Fenrira Wilka zaczęto się ich po prostu bać. Zaś dokonanie tego tak wcześnie jest jedynym sposobem, by nie uśmiercić jednocześnie wilka białego, o ile ten urodził się jako pierwszy, gdyż pomiędzy półdemonicznym rodzeństwem tworzy się ogromnie silna więź.
Chyba przestaję to rozumieć. – Potrząsnęła ze złością głową. – Chcesz mi powiedzieć, że jestem czarnym półdemonem?
Broń Boże! – roześmiał się tubalnie, odchylając tak mocno, że przez chwilę pewna była, że zwyczajnie spadnie z kamienia. – A co, wydaje ci się, że jesteś chodzącym trupem?
Przejdź może do rzeczy? Dziewczyna jest przerażona – warknął próbujący zachować milczenie Allan.
Tego, co tu zaraz powiem, należy się obawiać. – Wyvern wyglądał na zupełnie obojętnego wobec jej strachu. – Wilcza dziewczyno, pozwolisz, że opowiem ci teraz bajkę?
Słucham? – wykrztusiła. – Co mają do tego jakieś bajki?
Ta akurat będzie prawdziwa. – Puścił jej oko. – Fenrir narodził się niemal dwa tysiące lat temu jako właśnie czarny półdemon. Wbrew temu, co sądzi większość współczesnych historyków, wcale nie był potworem od samego początku. Szaleńcem, i to wyjątkowo ciekawskim – być może, lecz musiało dopiero dojść do tragedii, by całkowicie wymknął się spod kontroli... Tak się złożyło, że w okrutny sposób zamordowano jego ukochaną młodszą siostrę. Choć powinien był przez to umrzeć, przetrwał, lecz... można powiedzieć, że zniknęła bezpowrotnie jego człowiecza cząstka. Ostatki tego, co trzymało go przy zdrowych zmysłach i nie pozwalało czającemu się na niego szaleństwu wyciągnąć chciwie pazurów. Gdy zabrakło jego siostry, stracił ostatnie, dlaczego pragnął żyć i być dobrym.
Anders umilkł na chwilę, jakby zastanawiał się, w jakie słowa ubrać dalszy ciąg historii.
Fenrir jako czarny półdemon posiadał pewną bardzo specyficzną umiejętność: potrafił instynktownie wyczuwać błąkające się po świecie skupiska upośledzonej magii. Nauczył się również czerpać z nich siłę, choć do teraz nikt nie wie, jak mu się to udawało. W końcu nie ma już na świecie czarnych półdemonów, które można by o to spytać. Przede wszystkim jednak... Fenrir zapragnął objąć władzę nad światem, a następnie go zniszczyć, by raz na zawsze zlikwidować tych, którzy byli odpowiedzialni za śmierć jego siostry. A o to winił wszystkich ludzi bez wyjątku. Nikt oczywiście nie wierzył w to, by zwykły półdemon, choćby nie wiadomo jak potężny, był w stanie pożreć słońce, jak to on miał w planach, lecz oczywistym stało się to, że rebelię należało powstrzymać jak najszybciej. Fenrir, korzystając z energii upośledzonej magii, stworzył swoje niezwyciężone wojsko – Wilki Fenrira. I umierając zdążył rzucić klątwę, która sprawia, że Wilki Fenrira rodzą się nadal, aby przygotować świat na nadejście następnego czarnego półdemona. To, że żaden czarny półdemon nie dożył od tamtego czasu momentu, w którym nauczyłby się chodzić, klątwy nie zmieniło.
Zapadła cisza miała jednocześnie świeży i nieprzyjemnie gorzki posmak mrozu i niewysłowionej grozy, która zdawała się przygnieść Livię do ziemi ciężarem niemożliwym do wytrzymania.
A jaka jest w tym moja rola? – szepnęła wreszcie, bojąc się unieść wzrok. Oglądała swoje dłonie, śledziła oczami wszystkie drobne linie papilarne, jakby dostrzegła zapisany w nich wzór.
Uważasz, że ona jest wilkiem Fenrira. – Słowa Allana mimo wszystko wcale nie zabrzmiały jak pytanie.
Nie uważam. Ja to wiem. I Shadya prawdopodobnie też, choć nic jej nie mówiła. – Z gardła Andersa wydobył się głęboki, nieludzki warkot. – Uważam to za głupotę. To nie jest sprawa, którą można zamieść pod dywan. Jeśli nikt nie będzie miał na dziewczyny oka, może niewyobrażalnie nabroić.
Więc co powinniśmy twoim zdaniem zrobić? – Zmiennoskóry bezradnie rozłożył ręce. – Trzymać ją na smyczy? Zabić?
Czy moglibyście nie rozmawiać o mnie tak, jakby mnie tutaj nie było? – warknęła Livia. – Dlaczego mielibyście mnie zabijać, do cholery?!
Słownictwo! – syknął wyvern. Przez krótki moment wyglądał jak ten sympatyczny facet, który mieszkał razem z nią w domu Shadyi i momentami traktował ją wręcz po ojcowsku. – Nie zamierzam cię zabijać. Po prostu... – Potarł zmęczonym gestem twarz. W tamtej chwili rzeczywiście wyglądał na swoje ponad sześćset lat. – Do diabła, nigdy nie pozwalano żyć takim, jak ty. Choć rodzicie się zwykle nie częściej niż raz na stulecie, nie jesteście szczególnie pożądani. Nie, bo... szaleństwo Fenrira zwykle zaćmiewa wam zdrowe zmysły o wiele zbyt szybko, by ktokolwiek miał czas na reakcję, a od tego nie ma już odwrotu.
Czyli... – Niemal zakrztusiła się własnym głosem.
Tak, wilcza dziewczyno. Oszalejesz. W pewnym momencie odbije ci tak mocno, że zapragniesz dokończyć dzieło Fenrira własnoręcznie. Jedynym, co będzie się dla ciebie liczyło, stanie się zadawanie śmierci. Stracisz swoją ludzką formę i wszystko, co cię z nią łączyło – wspomnienia, emocje, empatię, zdolność odczuwania miłości. Staniesz się potworem. Dlatego tak ważne jest, byś już nigdy więcej nie przemieniała się w wilka. Rozumiesz?
A to cokolwiek da? – Nie zdołała dłużej powstrzymywać cisnących się do oczu łez. Miała wrażenie, jakby jej serce pękło właśnie na milion ostrych odłamków, a cały świat wokół się zawalił. Mocne fundamenty, w których siłę tak wierzyła do tej pory, okazały się spękane, niestabilne i podmyte kłamstwem. – Skoro to już we mnie jest, to jaką różnicę sprawi, czy będę się przemieniać, czy nie?
Zyskasz przynajmniej kilka lat życia. I radzę ci wykorzystać je w pełni, bo z pewnością nie będzie ich wiele.


Loki
Czy mógłbyś odpowiedzieć mi na kilka pytań? – spytał cicho Loki, siląc się na obojętność, dumny z siebie, że udało mu się przy tym nie spojrzeć w stronę idącego obok niego Marka.
Nie, pojęcia nie mam, po kiego grzyba się za wami wlokę – odparował Niemiec bez chwili zastanowienia. – Pewnie z nudy.
Nie o to mi chodzi! – Przedwieczny w udawanym otumanieniu złapał się za głowę i jęknął cicho. – No dobra, może trochę. Bogowie, dlaczego ty musisz myśleć dwa razy szybciej ode mnie?
Gdybyś miał tyle samo lat, co ja, też byś pewnie umiał to i owo. – Przyjacielski kuksaniec w ramię o mało nie przewrócił rudego na kamienistą ścieżkę. – Nie martw się, jeszcze się do tego nie przyzwyczaiłem. Dopiero się rozkręcam, więc... tak, będzie jeszcze gorzej. – Roześmiał się zgryźliwie.
Kurwa mać! – wyrwało się Przedwiecznemu. – O co innego chciałem spytać!
Ta? No to wal. – Prawdopodobnie zupełnie bezwiednie Mark wyrysował na mijanym akurat odłamku skalnym niezbyt staranną runę i delikatnym muśnięciem palca sprawił, że zapłonęła.
Przynajmniej stało się jasne, po co mu węgiel z ogniska...
Chciałem spytać cię o pewne wydarzenie z bardzo, bardzo odległych lat. Ciekaw jestem, czy to pamiętasz, bo... – urwał na chwilę, szukając odpowiedniego słowa. Żadne nie wydało mu się właściwie, a każde bez wyjątku mogło wywołać kłótnię. Porywczość Marka nie zmieniła się ani na jotę wraz z odzyskaniem wspomnień.
Bo mi nie wierzysz, że to wszystko jest prawdą? – W jasnoszarych oczach błysnęło coś dziwnego, lecz znikło na tyle szybko, że nie zdołał rozpoznać, czym mogło być.
Dobra, raz się żyje.
Chyba sam przyznasz, że ciężko w to uwierzyć. Znałem Antykreatora. Spotkałem go parokrotnie, w czym dwa razy w dość nieprzyjemnych okolicznościach. I... – Pod siłą wzroku, w którym widać było przeżyte eony, poczuł się nagle jak dziecko, usiłujące się wytłumaczyć przed dorosłymi z przewiny.
Odruchowo sięgnął do miecza, gdy Mark nagle zastąpił mu drogę. Ruch był tak błyskawiczny, że nawet ze swoim nadludzkim refleksem właściwie nie zorientował się, w którym momencie znajoma rękojeść wyślizgnęła się z jego dłoni, by nagle sparzyć wrażliwą skórę na gardle metalicznym zimnem. Prawa dłoń pozornie o wiele młodszego wyverna zacisnęła się na kołnierzu płaszcza, ucinając mu oddech. Twardy kamień uderzył w plecy, wypychając całe powietrze z płuc.
Żeby ktoś w jego dał się tak podejść! Niemożliwe. Po prostu, do cholery, nierealne! Jakim cudem niby przeżyłby te ponad cztery tysiące lat, gdyby...
Co mam ci powiedzieć na swoje usprawiedliwienie, potężny Przedwieczny? – W niskim głosie Marka pojawiła się drgająca niebezpieczeństwem nuta. – Co sprawi, że wyzbędziesz się wreszcie wątpliwości? To tylko słowa, czyż nie?
Mark, do diabła...! – wykrztusił, lecz umilkł, gdy nienaturalnie silna dłoń potrząsnęła nim jak szmacianą lalką. Niewiele już brakowało, by o wiele wyższy mężczyzna zwyczajnie uniósł go nad ziemię.
Żeby tak podejść jego – króla oszustów...!
Co mam zrobić? – Jasnoszare oczy błysnęły znajomą wyvernią czerwienią. – Mam ci to wszystko opowiedzieć?
Gdzieś niedaleko rozległ się głuchy okrzyk Javiera, któremu wreszcie udało się ich dogonić. Myśliwy miał jednak o wiele więcej instynktu samozachowawczego, niż ktokolwiek by się tego spodziewał – choć przybrał pozycję gotową do ataku, a w jego dłoni błysnął sztylet, nie rzucił się bezmyślnie do walki.
Ucisk na krtań zniknął równie nagle, jak się pojawił. Loki opadł na kolana i zaniósł się głośnym kaszlem, przez chwilę zupełnie nie mogąc się opanować. Ze złością obejrzał się na górującego nad nim wyverna.
Co ci strzeliło do głowy?! – wysyczał, szczerząc ostre kły. – Mark...!
Czy imię Ylnether coś ci mówi?
Zmartwiał, rezygnując z poderwania się na równe nogi, nawet gdy jego własny miecz opadł z metalicznym brzękiem na siwą skałę tuż przed nim.
A może to wydaje ci się znajome?
W jego stronę wyciągnęła się pokryta popękaną ze starości skórą rękojeść miecza Marka. Miecza całkowicie prostego, zupełnie pozbawionego ozdób, porysowanego i lekko zmatowiałego już ze starości, lecz mającego w sobie to coś...
Coś, co sprawiło, że nie wyciągnął po niego dłoni. A widząc maleńką, stylizowaną runę pośrodku jelca, dodatkowo cofnął się na parę kroków.
Powinieneś znać ten miecz – warknął Mark. – Sam wyciągnąłeś mi go z bebechów. To, że dotykam go gołymi dłońmi, mówi chyba samo za siebie.
Ja po prostu... – Potrząsnął głową. Uwolnione z węzła na karku włosy w kolorze ognia nieprzyjemnie kleiły się do zroszonego potem czoła. – Sporo czasu spędziliśmy w podróży, gdy miałem cię jedynie za zwykłego dzieciaka. Może i podejrzanie uzdolnionego, ale jednak dzieciaka. W niczym się nie zdradziłeś. Nazywali cię Pożeraczem Światów dla zabawy, a ty... zupełnie nic ci nie zaświtało!
Też nie wiem, dlaczego tak się stało. – Mark cofnął się na kilka kroków. – Z tym wcieleniem jest coś nie w porządku. Ale... – Uśmiechnął się krzywo. – Przyznam, że w skórze wyverna jest mi nadzwyczaj wygodnie.
O czym wy, do kurwy nędzy, gadacie? – jęknął Javier, upewniwszy się, że niebezpieczeństwo zostało już zażegnane.
O tym, jak skazałem świat na zagładę. – Loki parsknął śmiechem, nagle odzyskując cały humor. – Bogowie, Mark, jeśli kiedykolwiek faktycznie postanowisz to zakończyć, wspomniałbyś, że miałem w tym udział, co?
Masz to jak w banku.
Ale o co tu...?! – Głos Myśliwego stawał się coraz bardziej piskliwy.
Ten rudy kretyn wyplątał mnie kiedyś z pułapki zastawionej przez... – Mark zawahał się na chwilę. – Nie wiem, jak mógłbym to określić. Chyba najłatwiej będzie ci zrozumieć, jeśli powiem, że była to pułapka zastawiona przez Boga.
Ożesz... – Javier usiadł ciężko na najbliższym większym kamieniu. – Coraz mniej to wszystko rozumiem. Ty naprawdę twierdzisz, że jesteś tym tam...?
Nie twierdzi, tylko jest. Możesz mi zaufać. – Przedwieczny poklepał go przyjacielsko po plecach, zdając się nie zauważać wykrzywiającego mu twarz wściekłego grymasu. Zaraz ponownie zwrócił się w stronę Marka. – Ale pozwolisz, że nadal będę nazywał cię Markiem? „Ylnether” mimo wszystko jest trochę zbyt... przerażające.
Jasna sprawa. – Niemiec wzruszył ramionami. – Loki przed tysiącami lat uwolnił mnie z pułapki, którą stworzył dla mnie Bóg wraz ze swoimi aniołami – kontynuował. – Już samo to, że dałem się w nią złapać, było z mojej strony przejawem kompletnej głupoty. Być może po prostu się tego nie spodziewałem? Nie pamiętam tego jeszcze zbyt dokładnie. – W zamyśleniu uniósł miecz do oczu i obejrzał go ze wszystkich stron, jakby spodziewał się znaleźć ślady własnej krwi w głębszych rysach. – Potem ja około dwóch tysięcy lat później uratowałem jego dupę z pułapki, którą zastawiły na niego zazdrosne wyverny. – Uśmiechnął się krzywo.
Czyli można powiedzieć, że przyjaźnicie się już długie lata? – Javier sam nie wiedział, czy powinien potraktować to z takim humorem, jak ci dwaj, czy lepiej jednak byłoby się po prostu załamać.
Loki już nabierał powietrza, by odpowiedzieć, gdy nagle usłyszał zbliżający się tętent kopyt. Obejrzał się krótko na Marka, złapał błyskawicznie walający się po ziemi miecz i rozejrzał, usiłując zorientować się, skąd dźwięk może dochodzić, lecz zniekształcające wszystko w skalnym labiryncie echo znacznie utrudniało zadanie. Dźwięk odbijał się wielokrotnie od wyrzeźbionych przez lata działania wody i wiatru skał, przez co można było odnieść wrażenie, jakby rozlegał się ze wszystkich stron jednocześnie.
Kary jednorożec pojawił się właściwie znikąd, zupełnie jakby wyrósł nagle spod ziemi. W panującym chłodzie powietrze buchające z jego nozdrzy zmieniało się w kłęby przypominającej dym pary, a niemal czarne oczy błyskały energią i mądrością, o jaką nie posądziłby nigdy żadnego zwierzęcia. Cofnął się w razie czego na kilka kroków, unosząc miecz, a następnie przypadł gwałtownie do ziemi, gdy tuż za nim brzęknęła spuszczana cięciwa kuszy Javiera.
Czworograniasty grot rozciął z głośnym świstem powietrze i utkwił nieco z lewej strony piersi ogromnego koniska, z tej perspektywy sprawiając wrażenie niż nieznaczącego, nieszkodliwego patyka, rzuconego przez przestraszone dziecko. Ból musiał jednak zadać, ponieważ ogromne zwierzę stanęło nagle dęba i zarżało głośno, ukazując zaostrzone zęby.
Pewien był, że jednorożec rzuci się na nich. Doskonale wiedział, że z tymi zwierzętami nie było żartów – a już zwłaszcza z tymi, które nie dały się oswoić – przygotował się więc do odparcia ataku, formując w myślach pierwsze odpychające zaklęcie...
Mark doskoczył do czarnego jak bezgwiezdna noc koniska i wyciągnął w jego stronę dłonie, jakby próbował uspokoić swojego rozzłoszczonego wierzchowca.
Dlaczego za mną łazisz?! – ryknął na niego potężnym głosem. Loki sam już nie wiedział, czy nie wyobraził sobie drżącej w nim nuty histerii. – Czego ode mnie chcesz?! – krzyczał dalej, kolejnym ruchem mając nadzieję zwierzę odpędzić.
Jednorożec stanął, opuścił lekko łeb, jakby zamierzał zaatakować. Parsknął, zagrzebał ogromnym kopytem w pokrytej drobnymi kamieniami ziemi. Cofnął się na kilka kroków. Krople jasnoczerwonej krwi spływały gęsto po jego szerokiej piersi.
Mark podszedł do zwierzęcia na tyle blisko, że w każdym innym wypadku najpewniej straciłby właśnie życie. Zdecydowanym ruchem położył dłoń na miękkich chrapach i pchnął, mając nadzieję, że w ten sposób zmusi zwierzę do odwrócenia łba, ale konisko zaparło się o ziemię na szeroko rozstawionych nogach i nie zamierzało ustępować. Obnażyło tylko jeszcze raz ostre zęby i czekało, sapiąc gniewnie.
Z boku wydawało się, że toczą nierówną walkę na spojrzenia lub jakąś absurdalną rozmowę w myślach. Wyvern i jednorożec przypominali dwa zastygłe w połowie ruchu posągi, a Loki bał się choćby drgnąć, nie chcąc żadnego z nich rozproszyć. Wątpił, by Marka mogło zabić coś tak trywialnego, jak długi na ponad metr, poprzecznie prążkowany róg wbity w ciało, lecz to z pewnością wyłączyłoby go z walki na jakiś czas.
Wzdrygnął się, w pierwszym odruchu myśląc, że się przesłyszał, gdy Antykreator rzucił w ich stronę:
Chce, żebyśmy za nim poszli.
Że co?! – Javier zdążył już wsunąć kolejny bełt w łoże kuszy. – To ty jeszcze gadasz ze zwierzętami?!
To jest... – Niemiec wyraźnie stropił się na kilka sekund. – Nieważne. Po prostu zaufajcie mi i ruszcie stąd dupy. Czy nazwa „Nerthen” coś wam mówi?
To niewielkie miasteczko niedaleko stąd – pospieszył z wyjaśnieniami Loki.
No to pięknie. – Długi miecz z sykiem wsunął się z powrotem do pochwy. – Idziemy. Po drodze może też wreszcie mi wyjaśnicie, gdzie ja, do chuja pana, za wami idę.