środa, 26 września 2018

Rozdział 4


Rion

Drakkary miały w sobie coś przerażającego. Niskie, długie, smukłe, kojarzące się z żywymi istotami i jako takie traktowane przez swoich sterników, były dość częstym widokiem na wodach Drugiego Świata, lecz nieodmiennie powodowały u niego gęsią skórkę. Od zawsze patrząc na nie miał dziecinne wrażenie, jakby stanął oko w oko z tworem wyciągniętym bezpośrednio ze zbyt wyrazistego koszmaru sennego, czymś, co nie miało prawa istnieć. Czymś, co być może stanowiło nawet most pomiędzy tym, co rzeczywiste, a tym, co lepiej, by pozostało jedynie w sferze marzeń i domysłów...
Tak, drakkary zdecydowanie były przerażające.
A zwłaszcza gdy pojawiały się w taki sposób.
Zadymiarz bezszelestnie wyłonił się z oparów białej jak mleko mgły, dumny, potężny i nieco przytłaczający, jak coś żywcem wyciągnięte z koszmaru sennego. Bez żadnego trudu okręcił się, kierując dziobem w stronę nabrzeża i wymijając wznoszącą się pionowo skalną ścianę, następnie zarył w niewielką kamienistą plażę. Po pokładzie zaczęła krzątać się załoga, której sam widok przyprawiał o dreszcze – rośli mężczyźni już sami w sobie budzili respekt, a gdy jeszcze dołożyć do tego świadomość, że każdy z nich w pojedynkę potrafiłby obrócić w ruinę duże miasto w czasie krótszym, niż zwykły człowiek potrzebuje na przejście na drugą stronę ulicy... Tak, to robiło wrażenie.
Rion sam nie potrafił powiedzieć, skąd nieraz brały się u niego te dziwnie ludzkie odczucia. Urodził się w Drugim Świecie, a więc od samego początku nauczony był tego, by traktować wyverny z należytym szacunkiem. Doskonale pamiętał, gdy jako dziecko chował się w popłochu przed długowłosymi mężczyznami o czerwonych oczach, jak płakał, gdy starsi bracia straszyli go opowieściami o nich. Nawet w dorosłości odczuwał respekt – spotkanie wyverna nie było niczym dziwnym, a większość nich zwykle okazywała się przyjazna, zawsze jednak wolał usunąć się z drogi, gdy któregoś widział. Od zawsze wpajano mu, że dopóki wyverna nie prowokował, ten nie miał żadnego powodu, by zrobić mu krzywdę, ale jeśli tylko zrobiłby coś nie tak...
No dobrze, podobne odczucia były normalne dla człowieka. Normalne, ale i bezpieczne – prawda, istniał zakaz atakowania ludzi, lecz mało to trafiło się takich, którzy gotowi byli go złamać dla chwili zabawy? Tylko dlaczego wciąż to wszystko go prześladowało, skoro człowiekiem nie był od ponad czterystu lat? Litości, przecież w tej chwili dysponował taką potęgą, że nawet wszyscy razem, mężczyźni z okrętu prawdopodobnie nie daliby mu rady!
Potrząsnął ze złością głową, chcąc wyrwać się dziwnemu nastrojowi. Postąpił kilka zdecydowanych kroków w stronę Ryjisjaveeika, który, ignorując kilku młodszych, którzy rozstawiali trap, przeskoczył przez burtę i zabrał się za wiązanie cum do niewielkiego drewnianego słupka sterczącego spomiędzy kamieni.
No, ciekaw jestem, jak oni go teraz odholują na miejsce – mruknął pod nosem, opierając dłonie na biodrach i obserwując, jak reszta niechętnie opuszcza pokład.
Mnie ciekawi, jak oni go tutaj w ogóle przyprowadzili – wtrącił Rion. Z niemałą satysfakcją zauważył, że władca drgnął, gdy odezwał mu się tuż za plecami. Nie usłyszał go, gdy się zbliżał? Ciekawe.
Nie mam pojęcia. I nie obchodzi mnie to, dopóki się nie okaże, że nie umieją tego powtórzyć. – Z czułością i niejakim smutkiem pogładził rzeźbioną burtę. Rion dopiero teraz zauważył, że w wielu miejscach widać na niej głębokie bruzdy – dobitny znak, że rejs nie przebiegał tak łatwo, jak wszyscy by sobie życzyli. I tak sternik wykazał się niezwykłym talentem, że okrętu całkowicie nie rozbił.
A czy sternikiem nie był przypadkiem Ryjiv?
Dopiero gdy władca odwrócił się, zarzuciwszy na plecy czerwono-białą tarczę, zauważył jeszcze jeden niezgadzający się szczegół: sporego siniaka dekorującego jego prawą połowę twarzy. Do tego miał rozciętą wargę, a nos z pewnością niedawno musiał krwawić.
A tobie co się stało? – spytał ze zdziwieniem.
W bardzo dużym skrócie: Markowi odbiło, odrzucił moją pomocną dłoń, popieścił w ten sposób i odszedł w cholerę. – W czerwonych oczach błysnęło coś groźnego. – Muszę tłumaczyć jaśniej?
No dobra, ale gdzie jest ten nasz Pożeracz? – dopytywał, widząc, że oprócz skwaszonego Jaromira, zaspanego Tantala i obcego elfa na pokładzie nie ma nikogo więcej prócz załogi.
Nagle Ryjisjaveeik drgnął. Uniósł gwałtownie wzrok, postąpił kilka kroków naprzód. Rion cofnął się odruchowo, czując się nagle jak zwierzyna łowna. Sam nie potrafił powiedzieć, skąd mogło wziąć się to uczucie – znał przecież władcę doskonale, z pewnością mógł nazywać go przyjacielem, i to od dobrych kilkuset lat – lecz nagle... w czerwonych oczach blondyna błysnęło coś obcego. Jakieś głęboko skrywane uczucie, które zdołało przebić się przez potężną barierę. Zaledwie na chwilę, lecz wystarczyło, by to zauważył.
Rion, przyjacielu... – słowo „przyjaciel” wręcz wypluł, krzywiąc się, jakby miało gorzki smak – powiedz mi... dlaczego zawsze tak go nazywałeś?
Ja... Co? – Zmarszczył brwi z wyjątkowo mało inteligentną miną. – Chyba nie rozumiem...
Obawiam się, że doskonale mnie rozumiesz. Dlaczego wiecznie tytułujesz Marka Pożeraczem Światów?
Rudy obejrzał się przez ramię z dezorientacją, jakby miał nadzieję zobaczyć podpowiedź w oczach coraz wnikliwiej obserwującej ich załogi „Zadymiarza”.
Przecież robię to od samego początku, a ty nie interesowałeś się tym wcześniej! – wykrztusił wreszcie.
Ryjisjaveeik warknął gardłowo, postępując kolejny krok naprzód. Rion wzdrygnął się i skulił ramiona. Choć spora część wyvernów chętnie wydawała niemal zwierzęce dźwięki, doszukując się przyjemności zarówno w tym, jak i wrażeniu, jakie zwykle wywoływały, tak nie słyszał nigdy wcześniej, by podobne wydobywały się z gardła wręcz zaskakująco ludzkiego władcy. Owszem, szczerzył czasem kły, warczał, lecz ten gadzi charkot, zdający się dobywać głęboko z potężnej piersi...
To nie jest odpowiedź na moje pytanie, Rion.
Co chcesz ode mnie usłyszeć? – Bezradnie rozłożył ramiona. – Nazywam go tak, bo od samego początku zainteresowało mnie, jak jest potężny. Do tej pory nikt nie był w stanie mi dorównać, a on z łatwością zgniótłby mnie jak robaka! Tak mi się to po prostu skojarzyło. I tyle.
Skojarzyło ci się... – Wydawał się chwilę smakować te słowa na języku. Jego spojrzenie stało się nieobecne, czoło przecięła wąska pionowa zmarszczka. – Nigdy nie miałeś podstaw, by sądzić, że on faktycznie może być Antykreatorem?
Nie zastanawiałem się nad tym, na Boga! – Zbierając się na odwagę, stanowczym gestem odepchnął od siebie władcę. Zaczynał denerwować się na własne ludzkie odruchy, nakazujące ukorzyć się przed stojącym wyżej w hierarchii. Do cholery, kto tu był do tej pory tytułowany najpotężniejszym?! To Ryjiv powinien bać się jego!
Ryjisjaveeik na ten gwałtowny gest zdawał się obudzić z letargu. Spojrzał na niego z niedowierzaniem, zmarszczył brwi, jego spojrzenie naraz stało się znacznie przytomniejsze. Przy sporej dawce dobrych chęci można było nawet doszukać się w nim drobnej iskry poczucia winy, choć w tym przypadku rudy sam nie wiedział, czy nie poniosła go wyobraźnia.
Co się stało? – spytał stanowczo. Nie chciało mu się wierzyć w to, że takie anomalie w zachowaniu mogła spowodować zwykła sprzeczka z Markiem. Niemiec od samego początku był porywczy, nikogo nie powinny dziwić jego zmienne nastroje.
Masz przyjść na zebranie Najwyższej Rady za dwadzieścia minut. Jeśli się tam nie pojawisz, znajdę cię osobiście w najczarniejszej dziurze i przywlokę tam siłą, jasne? – Błysnął jeszcze ostry kieł, zanim Norweg stanowczo obrócił się na pięcie i zniknął w przejściu do wnętrza góry, traktując jak powietrze salutujących mu strażników.
Rion pokręcił głową z niedowierzaniem i zaklął szpetnie pod nosem. Po plecach przebiegł mu pierwszy lodowaty dreszcz strachu, skóra zdrętwiała od wyimaginowanego chłodu.




Ryjisjaveeik

Wykute w skale korytarze jak zwykle kojarzyły mu się z grobowcem – zimne, wilgotne, cuchnące czymś, co przywodziło na myśl jedynie starość i przemijające wieki. Gołe kamienne ściany, ociosane wyjątkowo topornie i bez szczególnej dbałości, mocno kontrastowały z posadzką, na którą składały się niewielkie kamyki we wszystkich możliwych odcieniach szarości, z niezwykłą precyzją ułożone w fantazyjne, nieprzedstawiające niczego konkretnego wzory. Nie szkodził im upływ lat i wilgoć, nieraz zbierająca się w kałuże sięgające kostek, nie szkodziły im tysiące butów, depczące każdego dnia. Zdawało się, że ta dziwna i wspaniała, choć w gruncie rzeczy zaskakująco tania mozaika to jeden z tych elementów, które wraz z wyvernią potęgą trwać będą wiecznie.
Nie potrafił powiedzieć, na czym to polegało, ale wykute w skale imperium było jedynym miejscem, w którym czuł się jak w domu. Pamiętał jak dziś uczucie sprzed prawie sześciuset lat, gdy pierwszy raz przekroczył skalny próg. Choć prowadzono go jako więźnia, sponiewieranego, rannego i upokorzonego, tajemnicze uczucie przyciągania potrafiło wtedy postawić go na nogi pomimo uciążliwych ran i wyczerpania. Miał po prostu wrażenie, jakby nareszcie po latach bezsensownej tułaczki trafił do domu. Jakby cały chaos wokół nareszcie w jednej chwili uspokoił się i wskoczył na swoje miejsce... Tylko tutaj czuł się niezwyciężony, tylko tutaj nie opuszczało go wrażenie, jakby cały świat miał zaraz paść mu do stóp. Słyszał wiele plotek, jakoby władcy wyvernów naprawdę związani byli niezwykłą więzią z tymi kipiącymi pradawną magią górskimi tunelami, wiedział jednak, jak mało znaczyła ona dla jego poprzedników – pamiętał, jak narzekali na zimno, wilgoć, echo, jak nieustannie prześladowało ich uczucie bycia obserwowanym przez coś pradawnego, mrocznego i niekoniecznie cieszącego się z konkurencji... On sam nigdy tego nie zaznał. Kipiący nienazwanym mrok, czający się wszędzie tam, gdzie nie sięgał migotliwy blask pochodni, nie był mu wrogi. On z nim współpracował, żyli w idealnej harmonii...
To on nieraz podpowiadał mu, co powinien zrobić. To on potrafił delikatnymi sugestiami podsunąć najlepsze rozwiązania i naprowadzić na to, co mogło okazać się zbawienne z perspektywy czasu... To on pozwalał zrozumieć, co należało począć w przyszłości.
Z ledwością powstrzymał pełen zadowolenia uśmiech, gdy macka idealnej ciemności na moment oderwała się od całości w nieużywanym korytarzu i ciekawie zbliżyła, badając go po długiej nieobecności. Lodowaty dreszcz, jaki objął jego ciało, nie miał w sobie niczego nieprzyjemnego, a wręcz niósł ze sobą orzeźwiający powiew pradawnej potęgi, tak potrzebny dla pokrzepienia. Ryjiv nie wiedział, jak powinien rozegrać zebranie Rady tak, by nikt nie zechciał wyrzucić go za drzwi, więc takie wsparcie okazało się więcej niż potrzebne.
Sala obrad jak zwykle zachwycała. Duże, dość niskie pomieszczenie w kształcie idealnej kopuły znajdowało się w samym wierzchołku góry, dzięki czemu na środku sklepienia można było wykuć w skale świetlik. Ogromna rozeta w kształcie symetrycznego kwiatu została wyłożona witrażowym szkłem w subtelnych pastelowych kolorach, a przenikające przez nią światło rzucało niezwykłe refleksy na długi kamienny stół o blacie rzeźbionym w szczerzące kły wyverny. Kamienna mozaika na podłodze układała się tu w regularną spiralę, coraz mocniej zacieśniającą zwoje w kierunku centrum, w które wtopiono nieobrobiony rubin wielkości strusiego jaja. Pamiętał, jak wielu idiotów usiłowało go z podłogi wydłubać, mając nadzieję na łatwy zarobek, i jak rozczarowani byli potem, gdy okazywało się, że siedział w kamieniu zaskakująco mocno...
Wszedł do sali jednymi z wrót ze zdobionych formowanymi w motyw winorośli okuciami. Wielokrotnie dziwił się, jak to możliwe, że stare drewno nie zniszczało przez niesprzyjający klimat podziemi? Widocznie chronić musiały je wyjątkowo potężne zaklęcia. Nigdy nie czuł od niego niczego wyjątkowego, ale też nigdy przez te wszystkie lata nie skupiał się na tym szczególnie mocno. Może najwyższa pora bliżej się tym zainteresować?
Dwunastu członków Najwyższej Rady wstało i z szacunkiem pochyliło głowy. Siedzący w rogu stołu Rion rozejrzał się zabawnie zagubionym wzrokiem, zdając się szukać wsparcia; aż trudno było powstrzymać cisnący się na usta uśmiech, tak żałośnie wyglądał. Szkoda, że okazja do śmiechu nie była najlepsza...
O tak. Może jeszcze nie wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, ale takich kłopotów nie mieli już dawno. O ile kiedykolwiek...
Ryjisjaveeik podszedł nieznośnie powolnym krokiem do swojego siedziska, ledwo będąc w stanie powstrzymać się od okazania zdenerwowania. Usiadł, wyciągnął dłoń po już czekający na niego prosty srebrny kielich. Przyjrzał się czysto perłowemu napojowi w jego wnętrzu, w zadumie poruszał naczyniem, obserwując, jak gęsta ciecz oblepia jego ścianki i mieni się w przepuszczanych przez rozetę promieniach słońca. Wreszcie, samemu nie mogąc już wytrzymać przeciągającego się milczenia, zaczerpnął pierwszy łyk. Ambrozja eksplodowała w ustach feerią smaków, nieznośnie słodka, jakby lekko mleczna, może trochę kokosowa... niemożliwa do opisania. Przełknął, żałując, że nie może dłużej się delektować. Odstawił kielich, reszta wyvernów wreszcie zajęła miejsca.
Skąd ten pośpiech w zwoływaniu zebrania? – odezwał się Salmon pozornie uprzejmym tonem, lecz widać było, że ledwo maskuje złość. – Dopiero co wróciłeś z wyprawy ratunkowej. Czy nie lepiej byłoby odpocząć...?
Sprawa jest na tyle nagląca, że na odpoczynek mogę pozwolić sobie dopiero po jej przedstawieniu – uciął stanowczo.
Ach tak? A w takim razie... z całym szacunkiem, ale jaka jest w tym wszystkim rola Riona? – Mężczyzna gniewnie spojrzał na siedzącego naprzeciwko rudego. – Nie rozumiem, jakim prawem...
Przebywam tutaj na polecenie samego władcy, a więc nic ci do tego, Salmonie – wycedził Rion, czerwieniejąc. Drżące ze zdenerwowania dłonie zacisnął na krawędzi kamiennego blatu, widocznie ledwo powstrzymując się od wstania z miejsca. Ryjiv doskonale go rozumiał – Salmon niegdyś był mentorem Riona, lecz odkąd dowiedział się, iż moc ucznia znacznie przerosła jego własną, z dnia na dzień rozgorzała między nimi nieformalna wojna. Sam wolałby uniknąć okazji, w których mogło dojść między nimi do spięć, doskonale pamiętając, że zwykle zachowywali się wtedy gorzej niż rozwydrzone dzieci, lecz... no cóż, nie miał wyboru. Tylko czekał na porcję dziecinnych wyzwisk, jaka nieuchronnie miała nastąpić – od „nieopierzonego młokosa”, jakim starszy zwykł nazywać swego ucznia, po „zdechłą rybę”, jak zawsze odwdzięczał się uczeń, bezczelnie drwiąc z jego imienia.
Salmonie – odezwał się zdecydowanym tonem, widząc, że starszy z wyvernów już otwiera usta. – Nie wiem, czy pamiętasz, że Rion swego czasu otrzymał nawet propozycję przystąpienia do Rady, więc jak najbardziej ma prawo tutaj przebywać.
Propozycji nie przyjął!
Owszem, lecz nie przypominam sobie, by została wycofana?
Mężczyzna opuścił wzrok, dusząc przekleństwo. Władca niezaprzeczalnie miał rację, lecz typowa wyvernia godność nie pozwoliła mu tego tak po prostu przyznać.
Poza tym – drążył Ryjiv – coś mi się zdaje, że zapomniałeś, jak należy zwracać się do władcy?
Rillena przestała piłować paznokcie, unosząc lekko głowę. O tak, dawno nie widziała Ryjiva aż tak zdenerwowanego... Tylko co się stało?
Tak, panie. Przepraszam. – Salmonowi słowa te przeszły przez gardło z wyraźnym trudem, lecz Ryjisjaveeik nie przejął się zbytnio. Przecież pamiętał, że szacunku mógł spodziewać się po wszystkich, oprócz członków samej Rady. Oni nigdy nie potrafili go zaakceptować – od zawsze uważali go za uzurpatora, kogoś, komu władza nigdy się nie należała. Owszem, może i zdobył ją niekoniecznie legalnymi środkami, ale czy to znaczyło, że nie zasłużył na szacunek? Nie był tak potężny, jak poprzednicy, był zdecydowanie słabszy od każdego jednego wyverna w tym pomieszczeniu, lecz posiadał coś, czego brakowało wszystkim jego poprzednikom do tej pory: spryt. I poparcie ludu. Bo lud zawsze stał za nim murem.
Ryjiv, do cholery, powiesz wreszcie, co tam się stało? – Rion nie wytrzymał, zaciskając dłonie w pięści. Dwanaście czerwonych spojrzeń utkwiło w jego sylwetce, lecz nie zwrócił na nie uwagi, wpatrzony we władcę. W przyjaciela, którego dziś kompletnie nie poznawał...
Mark von Lahman zdołał dostać się na Cmentarz Zapomnianych, pokonać demona i wyjść z tego cało – powiedział wreszcie i urwał, nie mając pojęcia, jak powinien ubrać w słowa pozostałą część.
Jakim cudem?! – Rick aż zerwał się z miejsca. – Przecież nikomu to jeszcze się nie udało! Nikt jeszcze stamtąd nie wyszedł, przecież wszyscy po wejściu do kaplicy Antykreatora... – Urwał raptownie, a cała krew odpłynęła mu z twarzy. – Na niebiosa... – jęknął wreszcie i opadł z powrotem na krzesło, gdy nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
Zapadła chwila nieznośnej ciszy.
Ryjisjaveeiku – zaczął wreszcie Senam zaskakująco słabym głosem. – Nie chcesz nam chyba powiedzieć, że to, co niechcący zasugerował brat Rick...
Niestety to właśnie chcę powiedzieć. – Ryjiv odetchnął głęboko i zacisnął palce na kielichu. – Mark von Lahman zdołał wejść do kaplicy Antykreatora i przeżył to. Powiem więcej! Wyniósł stamtąd miecz. Obawiam się, że każdy z nas wie, co to oznacza.
I ty twierdzisz, że o niczym przedtem nie wiedziałeś? – Wszystkie spojrzenia jak na komendę skierowały się w stronę Rilleny. Piękna kobieta odruchowo obnażyła ostre kły. – Chcesz nam wmówić, że nie wiedziałeś o tym, gdy przemieniałeś go w wyverna?
O czym ty mówisz? – syknął ktoś.
O Wielkiej Przepowiedni! – Zerwała się z miejsca, granatowa suknia zaszeleściła. – Żaden z was tego nie widzi?! Nasz najwyższy władca przez cały ten czas doskonale znał słowa Wielkiej Przepowiedni, a i tak postąpił tak, by jej przekaz stał się nieuchronny! Jak mogłeś? Przecież wiedziałeś, że to on! – Spojrzała na niego ze złością, ale i z trudem skrywanym lękiem. – Czy może jednak jesteś aż takim ignorantem, za jakiego mieliśmy cię do tej pory, i zwyczajnie zapomniałeś?!
Rilleno... – Uśmiechnął się pobłażliwie, jak do małego dziecka. – Myślisz, że o czymś takim da się tak po prostu zapomnieć?
Kobieta wciągnęła głośno powietrze, jakby ją uderzył. Ktoś zaklął, Rion dosłownie skamieniał.
I ty sugerujesz, że...?
Zrobiłem to specjalne. Świat potrzebował Antykreatora, a więc nareszcie go otrzymał. – Odchylił się lekko na krześle. – A co sam Antykreator uczyni ze światem, nie jest już moją sprawą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz