Rion
Drakkary miały w sobie coś
przerażającego. Niskie, długie, smukłe, kojarzące się z żywymi
istotami i jako takie traktowane przez swoich sterników, były dość
częstym widokiem na wodach Drugiego Świata, lecz nieodmiennie
powodowały u niego gęsią skórkę. Od zawsze patrząc na nie miał
dziecinne wrażenie, jakby stanął oko w oko z tworem wyciągniętym
bezpośrednio ze zbyt wyrazistego koszmaru sennego, czymś, co nie
miało prawa istnieć. Czymś, co być może stanowiło nawet most
pomiędzy tym, co rzeczywiste, a tym, co lepiej, by pozostało
jedynie w sferze marzeń i domysłów...
Tak, drakkary zdecydowanie były
przerażające.
A zwłaszcza gdy pojawiały się w
taki sposób.
Zadymiarz bezszelestnie wyłonił
się z oparów białej jak mleko mgły, dumny, potężny i nieco
przytłaczający, jak coś żywcem wyciągnięte z koszmaru sennego.
Bez żadnego trudu okręcił się, kierując dziobem w stronę
nabrzeża i wymijając wznoszącą się pionowo skalną ścianę,
następnie zarył w niewielką kamienistą plażę. Po pokładzie
zaczęła krzątać się załoga, której sam widok przyprawiał o
dreszcze – rośli mężczyźni już sami w sobie budzili respekt, a
gdy jeszcze dołożyć do tego świadomość, że każdy z nich w
pojedynkę potrafiłby obrócić w ruinę duże miasto w czasie
krótszym, niż zwykły człowiek potrzebuje na przejście na drugą
stronę ulicy... Tak, to robiło wrażenie.
Rion sam nie potrafił powiedzieć,
skąd nieraz brały się u niego te dziwnie ludzkie odczucia. Urodził
się w Drugim Świecie, a więc od samego początku nauczony był
tego, by traktować wyverny z należytym szacunkiem. Doskonale
pamiętał, gdy jako dziecko chował się w popłochu przed
długowłosymi mężczyznami o czerwonych oczach, jak płakał, gdy
starsi bracia straszyli go opowieściami o nich. Nawet w dorosłości
odczuwał respekt – spotkanie wyverna nie było niczym dziwnym, a
większość nich zwykle okazywała się przyjazna, zawsze jednak
wolał usunąć się z drogi, gdy któregoś widział. Od zawsze
wpajano mu, że dopóki wyverna nie prowokował, ten nie miał
żadnego powodu, by zrobić mu krzywdę, ale jeśli tylko zrobiłby
coś nie tak...
No dobrze, podobne odczucia były
normalne dla człowieka. Normalne, ale i bezpieczne – prawda,
istniał zakaz atakowania ludzi, lecz mało to trafiło się takich,
którzy gotowi byli go złamać dla chwili zabawy? Tylko dlaczego
wciąż to wszystko go prześladowało, skoro człowiekiem nie był
od ponad czterystu lat? Litości, przecież w tej chwili dysponował
taką potęgą, że nawet wszyscy razem, mężczyźni z okrętu
prawdopodobnie nie daliby mu rady!
Potrząsnął ze złością głową,
chcąc wyrwać się dziwnemu nastrojowi. Postąpił kilka
zdecydowanych kroków w stronę Ryjisjaveeika, który, ignorując
kilku młodszych, którzy rozstawiali trap, przeskoczył przez burtę
i zabrał się za wiązanie cum do niewielkiego drewnianego słupka
sterczącego spomiędzy kamieni.
– No, ciekaw jestem, jak oni go
teraz odholują na miejsce – mruknął pod nosem, opierając dłonie
na biodrach i obserwując, jak reszta niechętnie opuszcza pokład.
– Mnie ciekawi, jak oni go tutaj w
ogóle przyprowadzili – wtrącił Rion. Z niemałą satysfakcją
zauważył, że władca drgnął, gdy odezwał mu się tuż za
plecami. Nie usłyszał go, gdy się zbliżał? Ciekawe.
– Nie mam pojęcia. I nie obchodzi
mnie to, dopóki się nie okaże, że nie umieją tego powtórzyć. –
Z czułością i niejakim smutkiem pogładził rzeźbioną burtę.
Rion dopiero teraz zauważył, że w wielu miejscach widać na niej
głębokie bruzdy – dobitny znak, że rejs nie przebiegał tak
łatwo, jak wszyscy by sobie życzyli. I tak sternik wykazał się
niezwykłym talentem, że okrętu całkowicie nie rozbił.
A czy sternikiem nie był
przypadkiem Ryjiv?
Dopiero gdy władca odwrócił się,
zarzuciwszy na plecy czerwono-białą tarczę, zauważył jeszcze
jeden niezgadzający się szczegół: sporego siniaka dekorującego
jego prawą połowę twarzy. Do tego miał rozciętą wargę, a nos z
pewnością niedawno musiał krwawić.
– A tobie co się stało? –
spytał ze zdziwieniem.
– W bardzo dużym skrócie:
Markowi odbiło, odrzucił moją pomocną dłoń, popieścił w ten
sposób i odszedł w cholerę. – W czerwonych oczach błysnęło
coś groźnego. – Muszę tłumaczyć jaśniej?
– No dobra, ale gdzie jest ten
nasz Pożeracz? – dopytywał, widząc, że oprócz skwaszonego
Jaromira, zaspanego Tantala i obcego elfa na pokładzie nie ma nikogo
więcej prócz załogi.
Nagle Ryjisjaveeik drgnął. Uniósł
gwałtownie wzrok, postąpił kilka kroków naprzód. Rion cofnął
się odruchowo, czując się nagle jak zwierzyna łowna. Sam nie
potrafił powiedzieć, skąd mogło wziąć się to uczucie – znał
przecież władcę doskonale, z pewnością mógł nazywać go
przyjacielem, i to od dobrych kilkuset lat – lecz nagle... w
czerwonych oczach blondyna błysnęło coś obcego. Jakieś głęboko
skrywane uczucie, które zdołało przebić się przez potężną
barierę. Zaledwie na chwilę, lecz wystarczyło, by to zauważył.
– Rion, przyjacielu... – słowo
„przyjaciel” wręcz wypluł, krzywiąc się, jakby miało gorzki
smak – powiedz mi... dlaczego zawsze tak go nazywałeś?
– Ja... Co? – Zmarszczył brwi z
wyjątkowo mało inteligentną miną. – Chyba nie rozumiem...
– Obawiam się, że doskonale mnie
rozumiesz. Dlaczego wiecznie tytułujesz Marka Pożeraczem Światów?
Rudy obejrzał się przez ramię z
dezorientacją, jakby miał nadzieję zobaczyć podpowiedź w oczach
coraz wnikliwiej obserwującej ich załogi „Zadymiarza”.
– Przecież robię to od samego
początku, a ty nie interesowałeś się tym wcześniej! –
wykrztusił wreszcie.
Ryjisjaveeik warknął gardłowo,
postępując kolejny krok naprzód. Rion wzdrygnął się i skulił
ramiona. Choć spora część wyvernów chętnie wydawała niemal
zwierzęce dźwięki, doszukując się przyjemności zarówno w tym,
jak i wrażeniu, jakie zwykle wywoływały, tak nie słyszał nigdy
wcześniej, by podobne wydobywały się z gardła wręcz zaskakująco
ludzkiego władcy. Owszem, szczerzył czasem kły, warczał, lecz ten
gadzi charkot, zdający się dobywać głęboko z potężnej
piersi...
– To nie jest odpowiedź na moje
pytanie, Rion.
– Co chcesz ode mnie usłyszeć? –
Bezradnie rozłożył ramiona. – Nazywam go tak, bo od samego
początku zainteresowało mnie, jak jest potężny. Do tej pory nikt
nie był w stanie mi dorównać, a on z łatwością zgniótłby mnie
jak robaka! Tak mi się to po prostu skojarzyło. I tyle.
– Skojarzyło ci się... –
Wydawał się chwilę smakować te słowa na języku. Jego spojrzenie
stało się nieobecne, czoło przecięła wąska pionowa zmarszczka.
– Nigdy nie miałeś podstaw, by sądzić, że on faktycznie może
być Antykreatorem?
– Nie zastanawiałem się nad tym,
na Boga! – Zbierając się na odwagę, stanowczym gestem odepchnął
od siebie władcę. Zaczynał denerwować się na własne ludzkie
odruchy, nakazujące ukorzyć się przed stojącym wyżej w
hierarchii. Do cholery, kto tu był do tej pory tytułowany
najpotężniejszym?! To Ryjiv powinien bać się jego!
Ryjisjaveeik na ten gwałtowny gest
zdawał się obudzić z letargu. Spojrzał na niego z
niedowierzaniem, zmarszczył brwi, jego spojrzenie naraz stało się
znacznie przytomniejsze. Przy sporej dawce dobrych chęci można było
nawet doszukać się w nim drobnej iskry poczucia winy, choć w tym
przypadku rudy sam nie wiedział, czy nie poniosła go wyobraźnia.
– Co się stało? – spytał
stanowczo. Nie chciało mu się wierzyć w to, że takie anomalie w
zachowaniu mogła spowodować zwykła sprzeczka z Markiem. Niemiec od
samego początku był porywczy, nikogo nie powinny dziwić jego
zmienne nastroje.
– Masz przyjść na zebranie
Najwyższej Rady za dwadzieścia minut. Jeśli się tam nie pojawisz,
znajdę cię osobiście w najczarniejszej dziurze i przywlokę tam
siłą, jasne? – Błysnął jeszcze ostry kieł, zanim Norweg
stanowczo obrócił się na pięcie i zniknął w przejściu do
wnętrza góry, traktując jak powietrze salutujących mu strażników.
Rion pokręcił głową z
niedowierzaniem i zaklął szpetnie pod nosem. Po plecach przebiegł
mu pierwszy lodowaty dreszcz strachu, skóra zdrętwiała od
wyimaginowanego chłodu.
Ryjisjaveeik
Wykute w skale korytarze jak zwykle
kojarzyły mu się z grobowcem – zimne, wilgotne, cuchnące czymś,
co przywodziło na myśl jedynie starość i przemijające wieki.
Gołe kamienne ściany, ociosane wyjątkowo topornie i bez
szczególnej dbałości, mocno kontrastowały z posadzką, na którą
składały się niewielkie kamyki we wszystkich możliwych odcieniach
szarości, z niezwykłą precyzją ułożone w fantazyjne,
nieprzedstawiające niczego konkretnego wzory. Nie szkodził im upływ
lat i wilgoć, nieraz zbierająca się w kałuże sięgające kostek,
nie szkodziły im tysiące butów, depczące każdego dnia. Zdawało
się, że ta dziwna i wspaniała, choć w gruncie rzeczy zaskakująco
tania mozaika to jeden z tych elementów, które wraz z wyvernią
potęgą trwać będą wiecznie.
Nie potrafił powiedzieć, na czym
to polegało, ale wykute w skale imperium było jedynym miejscem, w
którym czuł się jak w domu. Pamiętał jak dziś uczucie sprzed
prawie sześciuset lat, gdy pierwszy raz przekroczył skalny próg.
Choć prowadzono go jako więźnia, sponiewieranego, rannego i
upokorzonego, tajemnicze uczucie przyciągania potrafiło wtedy
postawić go na nogi pomimo uciążliwych ran i wyczerpania. Miał po
prostu wrażenie, jakby nareszcie po latach bezsensownej tułaczki
trafił do domu. Jakby cały chaos wokół nareszcie w jednej chwili
uspokoił się i wskoczył na swoje miejsce... Tylko tutaj czuł się
niezwyciężony, tylko tutaj nie opuszczało go wrażenie, jakby cały
świat miał zaraz paść mu do stóp. Słyszał wiele plotek, jakoby
władcy wyvernów naprawdę związani byli niezwykłą więzią z
tymi kipiącymi pradawną magią górskimi tunelami, wiedział
jednak, jak mało znaczyła ona dla jego poprzedników – pamiętał,
jak narzekali na zimno, wilgoć, echo, jak nieustannie prześladowało
ich uczucie bycia obserwowanym przez coś pradawnego, mrocznego i
niekoniecznie cieszącego się z konkurencji... On sam nigdy tego nie
zaznał. Kipiący nienazwanym mrok, czający się wszędzie tam,
gdzie nie sięgał migotliwy blask pochodni, nie był mu wrogi. On z
nim współpracował, żyli w idealnej harmonii...
To on nieraz podpowiadał mu, co
powinien zrobić. To on potrafił delikatnymi sugestiami podsunąć
najlepsze rozwiązania i naprowadzić na to, co mogło okazać się
zbawienne z perspektywy czasu... To on pozwalał zrozumieć, co
należało począć w przyszłości.
Z ledwością powstrzymał pełen
zadowolenia uśmiech, gdy macka idealnej ciemności na moment
oderwała się od całości w nieużywanym korytarzu i ciekawie
zbliżyła, badając go po długiej nieobecności. Lodowaty dreszcz,
jaki objął jego ciało, nie miał w sobie niczego nieprzyjemnego, a
wręcz niósł ze sobą orzeźwiający powiew pradawnej potęgi, tak
potrzebny dla pokrzepienia. Ryjiv nie wiedział, jak powinien
rozegrać zebranie Rady tak, by nikt nie zechciał wyrzucić go za
drzwi, więc takie wsparcie okazało się więcej niż potrzebne.
Sala obrad jak zwykle zachwycała.
Duże, dość niskie pomieszczenie w kształcie idealnej kopuły
znajdowało się w samym wierzchołku góry, dzięki czemu na środku
sklepienia można było wykuć w skale świetlik. Ogromna rozeta w
kształcie symetrycznego kwiatu została wyłożona witrażowym
szkłem w subtelnych pastelowych kolorach, a przenikające przez nią
światło rzucało niezwykłe refleksy na długi kamienny stół o
blacie rzeźbionym w szczerzące kły wyverny. Kamienna mozaika na
podłodze układała się tu w regularną spiralę, coraz mocniej
zacieśniającą zwoje w kierunku centrum, w które wtopiono
nieobrobiony rubin wielkości strusiego jaja. Pamiętał, jak wielu
idiotów usiłowało go z podłogi wydłubać, mając nadzieję na
łatwy zarobek, i jak rozczarowani byli potem, gdy okazywało się,
że siedział w kamieniu zaskakująco mocno...
Wszedł do sali jednymi z wrót ze
zdobionych formowanymi w motyw winorośli okuciami. Wielokrotnie
dziwił się, jak to możliwe, że stare drewno nie zniszczało przez
niesprzyjający klimat podziemi? Widocznie chronić musiały je
wyjątkowo potężne zaklęcia. Nigdy nie czuł od niego niczego
wyjątkowego, ale też nigdy przez te wszystkie lata nie skupiał się
na tym szczególnie mocno. Może najwyższa pora bliżej się tym
zainteresować?
Dwunastu członków Najwyższej Rady
wstało i z szacunkiem pochyliło głowy. Siedzący w rogu stołu
Rion rozejrzał się zabawnie zagubionym wzrokiem, zdając się
szukać wsparcia; aż trudno było powstrzymać cisnący się na usta
uśmiech, tak żałośnie wyglądał. Szkoda, że okazja do śmiechu
nie była najlepsza...
O tak. Może jeszcze nie wszyscy
zdawali sobie z tego sprawę, ale takich kłopotów nie mieli już
dawno. O ile kiedykolwiek...
Ryjisjaveeik podszedł nieznośnie
powolnym krokiem do swojego siedziska, ledwo będąc w stanie
powstrzymać się od okazania zdenerwowania. Usiadł, wyciągnął
dłoń po już czekający na niego prosty srebrny kielich. Przyjrzał
się czysto perłowemu napojowi w jego wnętrzu, w zadumie poruszał
naczyniem, obserwując, jak gęsta ciecz oblepia jego ścianki i
mieni się w przepuszczanych przez rozetę promieniach słońca.
Wreszcie, samemu nie mogąc już wytrzymać przeciągającego się
milczenia, zaczerpnął pierwszy łyk. Ambrozja eksplodowała w
ustach feerią smaków, nieznośnie słodka, jakby lekko mleczna,
może trochę kokosowa... niemożliwa do opisania. Przełknął,
żałując, że nie może dłużej się delektować. Odstawił
kielich, reszta wyvernów wreszcie zajęła miejsca.
– Skąd ten pośpiech w zwoływaniu
zebrania? – odezwał się Salmon pozornie uprzejmym tonem, lecz
widać było, że ledwo maskuje złość. – Dopiero co wróciłeś
z wyprawy ratunkowej. Czy nie lepiej byłoby odpocząć...?
– Sprawa jest na tyle nagląca, że
na odpoczynek mogę pozwolić sobie dopiero po jej przedstawieniu –
uciął stanowczo.
– Ach tak? A w takim razie... z
całym szacunkiem, ale jaka jest w tym wszystkim rola Riona? –
Mężczyzna gniewnie spojrzał na siedzącego naprzeciwko rudego. –
Nie rozumiem, jakim prawem...
– Przebywam tutaj na polecenie
samego władcy, a więc nic ci do tego, Salmonie – wycedził Rion,
czerwieniejąc. Drżące ze zdenerwowania dłonie zacisnął na
krawędzi kamiennego blatu, widocznie ledwo powstrzymując się od
wstania z miejsca. Ryjiv doskonale go rozumiał – Salmon niegdyś
był mentorem Riona, lecz odkąd dowiedział się, iż moc ucznia
znacznie przerosła jego własną, z dnia na dzień rozgorzała
między nimi nieformalna wojna. Sam wolałby uniknąć okazji, w
których mogło dojść między nimi do spięć, doskonale
pamiętając, że zwykle zachowywali się wtedy gorzej niż
rozwydrzone dzieci, lecz... no cóż, nie miał wyboru. Tylko czekał
na porcję dziecinnych wyzwisk, jaka nieuchronnie miała nastąpić –
od „nieopierzonego młokosa”, jakim starszy zwykł nazywać swego
ucznia, po „zdechłą rybę”, jak zawsze odwdzięczał się
uczeń, bezczelnie drwiąc z jego imienia.
– Salmonie – odezwał się
zdecydowanym tonem, widząc, że starszy z wyvernów już otwiera
usta. – Nie wiem, czy pamiętasz, że Rion swego czasu otrzymał
nawet propozycję przystąpienia do Rady, więc jak najbardziej ma
prawo tutaj przebywać.
– Propozycji nie przyjął!
– Owszem, lecz nie przypominam
sobie, by została wycofana?
Mężczyzna opuścił wzrok, dusząc
przekleństwo. Władca niezaprzeczalnie miał rację, lecz typowa
wyvernia godność nie pozwoliła mu tego tak po prostu przyznać.
– Poza tym – drążył Ryjiv –
coś mi się zdaje, że zapomniałeś, jak należy zwracać się do
władcy?
Rillena przestała piłować
paznokcie, unosząc lekko głowę. O tak, dawno nie widziała Ryjiva
aż tak zdenerwowanego... Tylko co się stało?
– Tak, panie. Przepraszam. –
Salmonowi słowa te przeszły przez gardło z wyraźnym trudem, lecz
Ryjisjaveeik nie przejął się zbytnio. Przecież pamiętał, że
szacunku mógł spodziewać się po wszystkich, oprócz członków
samej Rady. Oni nigdy nie potrafili go zaakceptować – od zawsze
uważali go za uzurpatora, kogoś, komu władza nigdy się nie
należała. Owszem, może i zdobył ją niekoniecznie legalnymi
środkami, ale czy to znaczyło, że nie zasłużył na szacunek? Nie
był tak potężny, jak poprzednicy, był zdecydowanie słabszy od
każdego jednego wyverna w tym pomieszczeniu, lecz posiadał coś,
czego brakowało wszystkim jego poprzednikom do tej pory: spryt. I
poparcie ludu. Bo lud zawsze stał za nim murem.
– Ryjiv, do cholery, powiesz
wreszcie, co tam się stało? – Rion nie wytrzymał, zaciskając
dłonie w pięści. Dwanaście czerwonych spojrzeń utkwiło w jego
sylwetce, lecz nie zwrócił na nie uwagi, wpatrzony we władcę. W
przyjaciela, którego dziś kompletnie nie poznawał...
– Mark von Lahman zdołał dostać
się na Cmentarz Zapomnianych, pokonać demona i wyjść z tego cało
– powiedział wreszcie i urwał, nie mając pojęcia, jak powinien
ubrać w słowa pozostałą część.
– Jakim cudem?! – Rick aż
zerwał się z miejsca. – Przecież nikomu to jeszcze się nie
udało! Nikt jeszcze stamtąd nie wyszedł, przecież wszyscy po
wejściu do kaplicy Antykreatora... – Urwał raptownie, a cała
krew odpłynęła mu z twarzy. – Na niebiosa... – jęknął
wreszcie i opadł z powrotem na krzesło, gdy nogi odmówiły mu
posłuszeństwa.
Zapadła chwila nieznośnej ciszy.
– Ryjisjaveeiku – zaczął
wreszcie Senam zaskakująco słabym głosem. – Nie chcesz nam chyba
powiedzieć, że to, co niechcący zasugerował brat Rick...
– Niestety to właśnie chcę
powiedzieć. – Ryjiv odetchnął głęboko i zacisnął palce na
kielichu. – Mark von Lahman zdołał wejść do kaplicy
Antykreatora i przeżył to. Powiem więcej! Wyniósł stamtąd
miecz. Obawiam się, że każdy z nas wie, co to oznacza.
– I ty twierdzisz, że o niczym
przedtem nie wiedziałeś? – Wszystkie spojrzenia jak na komendę
skierowały się w stronę Rilleny. Piękna kobieta odruchowo
obnażyła ostre kły. – Chcesz nam wmówić, że nie wiedziałeś
o tym, gdy przemieniałeś go w wyverna?
– O czym ty mówisz? – syknął
ktoś.
– O Wielkiej Przepowiedni! –
Zerwała się z miejsca, granatowa suknia zaszeleściła. – Żaden
z was tego nie widzi?! Nasz najwyższy władca przez cały ten czas
doskonale znał słowa Wielkiej Przepowiedni, a i tak postąpił tak,
by jej przekaz stał się nieuchronny! Jak mogłeś? Przecież
wiedziałeś, że to on! – Spojrzała na niego ze złością, ale i
z trudem skrywanym lękiem. – Czy może jednak jesteś aż takim
ignorantem, za jakiego mieliśmy cię do tej pory, i zwyczajnie
zapomniałeś?!
– Rilleno... – Uśmiechnął się
pobłażliwie, jak do małego dziecka. – Myślisz, że o czymś
takim da się tak po prostu zapomnieć?
Kobieta wciągnęła głośno
powietrze, jakby ją uderzył. Ktoś zaklął, Rion dosłownie
skamieniał.
– I ty sugerujesz, że...?
– Zrobiłem to specjalne. Świat
potrzebował Antykreatora, a więc nareszcie go otrzymał. –
Odchylił się lekko na krześle. – A co sam Antykreator uczyni ze
światem, nie jest już moją sprawą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz