Mark
Płomienie miały w sobie coś
magnetycznego.
Tak, podobały mu się od zawsze. W
końcu trudno, żeby tak nie było – powodowała nim zwyczajna
ludzka ciekawość wspomożona opierającą się na ogniu magią
wyvernów, więc to normalne, że fascynowały go, że chętnie je
obserwował, że chciał czuć na skórze ich ciepło. To ogień był
tym, z czego brała się siła wyvernów. W ogniu zmieniali postać,
ogień leczył wszystkie obrażenia, ogień wzmacniał ciało i
kipiącą w nim magię, ogień napawał wręcz niewyobrażalną
euforią, ogień był posłuszny i dawał się kształtować podług
własnej woli...
Ale to nie było to. Teraz... teraz
ogień był jego częścią. Zapomnianym fragmentem ciała, którym
na nowo uczył się władać. W jednej chwili gorące języki,
odznaczające się w mroku nocy absurdalnie jasną plamą, zyskały
stan skupienia. Zyskały zapach, dotyk... zyskały namacalny,
wyczuwalny umysł. Zyskały uczucia. Stały się żywe, a przez to
jeszcze potężniejsze... i jeszcze bardziej fascynujące. Słuchały
go bez zawahania, z radością układały się w niezwykłe kształty,
podyktowane jedynie myślą i wzrokiem.
Ogień tańczył dla niego. Ogień
był jego nierozerwalną częścią. Jak mógł przeżyć tych
nędznych trzydzieści lat bez niego?
Trzydzieści lat...
Zaśmiał się cicho pod nosem,
poprawił na prowizorycznym śpiworze, rozłożonym bezpośrednio na
gołym kamieniu.
Trzydzieści lat w niepamięci.
Trzydzieści lat życia w słabym, upośledzonym ludzkim ciele.
Trzydzieści lat...
Pierdolone trzydzieści lat!
Płomienie buchnęły z nową siłą,
pod gwiaździste niebo uniósł się snop iskier. Chwilę zajęło,
zanim zdołał na powrót uspokoić szalejący żywioł. Z taką
łatwością reagował na jego zmiany nastrojów...
Tak, dobrze, trzydzieści lat. Tyle
czasu upokorzenia, bólu, wyklinania... niewiedzy. Ale czym to jest w
obliczu wieczności? Chwilami kręciło mu się w głowie z nadmiaru
informacji – z nadmiaru wspomnień, które nagle się pojawiły,
zalewając umysł jak wzburzona rzeka.
Nie wiedział, co konkretnie je
wyzwoliło. Potężny wyvern? Walący się strop jaskini? Eksplozja
wściekłej mocy? Czy może skradziony z kaplicy Antykreatora
tajemniczy miecz, którego musiał użyć po złamaniu własnego...?
W tym kawale zimnej stali nie było
niczego nadzwyczajnego. Wielokrotnie od czasu tamtych wydarzeń
wyciągał go ze zniszczonej pochwy, obracał w palcach, mając
nadzieję znaleźć jakąś wskazówkę, próbując wyczuć choć
najmniejszą iskrę pradawnej magii, jaką kipiał cały Cmentarz
Zapomnianych – z początku myślał, że ta potęga pochodzi
właśnie od tej broni, ale... teraz miecz Antykreatora zdawał się
tak bardzo niemagiczny, jak to tylko możliwe. Jedyną bardziej
interesującą rzeczą była pięknie stylizowana litera „A”,
wygrawerowana pośrodku jelca, ale czy coś ponadto? Tak, nawet
kompletny ignorant zorientowałby się, że ma do czynienia z czymś
prastarym, z czymś mającym prawdopodobnie tyle lat, co oba Światy,
lecz... oprócz tej aury przedwiecznej tajemniczości nadal
pozostawał zwyczajnym kawałkiem hartowanej stali. Widocznie
używanym, naznaczonym wieloma rysami, z popękaną, wymagającą
wymiany skórą na długiej rękojeści, ale w pełni normalnym. W
dodatku raczej kiepsko wyważonym. Można było przyzwyczaić się do
nieco za mocno ciążącego w porównaniu z rękojeścią ostrza,
zwłaszcza że było długie, ale do kunsztownej, idealnej w każdym
calu broni wyvernów się nie umywał. Przy niej nadawał się
jedynie do dłubania sobie w zębach.
Markowi w dłoni leżał idealnie.
Czuł jego mankamenty, lecz gdy tylko zacisnął na rękojeści palce
i przybrał postawę, miał wrażenie, że broń stała się
przedłużeniem jego ramienia. Ale przecież nic w tym dziwnego. W
końcu władał nią od... ilu? Dziesięciu tysięcy lat?
Zaśmiał się odruchowo. Wiedział,
że powinno go to przerażać, lecz... te wszystkie wspomnienia nadal
miały w sobie coś zabawnego.
To, czym był teraz, było tylko
kolejnym z niezliczonych wcieleń. Wyglądał identycznie za każdym
razem, za każdym razem był sobą w pełnym tego słowa znaczeniu,
lecz Antykreator istniał tak naprawdę od zarania dziejów.
Pożeracza zawsze tworzono wraz ze światem, który miał
zniszczyć... Tylko dlaczego to jedno wcielenie było inne? Dlaczego
potrzebował tak silnego bodźca, by sobie wreszcie przypomnieć?
Dlaczego urodził się niepełnosprawny? Czy to dlatego, że
nareszcie wszystko sprzysięgło się, aby wypełnić słowa Wielkiej
Przepowiedni?
Największy problem w tym wszystkim
stwarzało to, że odpowiedzi na te pytania powinien szukać w swoich
poprzednich wcieleniach. Tylko jaki z tego pożytek, skoro nie
pamiętał tego pierwszego, najważniejszego...?
Niewielka ognista kulka dała
podnieść się palcami. Zatańczyła krótko na paznokciu
wyciągniętego w górę kciuka, by po kilku sekundach jak kropla
spłynąć wzdłuż przedramienia, wywołując przyjemny ognisty
dreszcz na skórze, nieosłoniętej pomimo chłodu górskiej nocy.
Prawda była taka, że Mark czuł
się oszukany. Teraz, gdy nareszcie mógł spojrzeć na wszystko z
szerszej perspektywy, widział wyraźniej, co się stało. Przemiana
w wyverna... O tak, to był zwyczajny spisek, i nic więcej. Altruizm
i empatia Ryjisjaveeika? Raczej szczyt egoizmu.
Prawda była taka, że Ryjiv, który
doskonale znał słowa Wielkiej Przepowiedni i podążał za nimi od
wielu lat, specjalnie doprowadził do jej wypełnienia. Jaki cel
władca wyvernów miał w obróceniu świata w drzazgi?
Całkiem zabawne było to, że
zależało mu chyba na tym o wiele mocniej, niż samemu
Antykreatorowi.
Bo Mark nie chciał zagłady świata.
Nie zastanawiał się nad tym w
ostatnim czasie. No bo po co? Owszem, czasami nazywali go tym całym
Pożeraczem, czasami ktoś podsuwał mu wersy Wielkiej Przepowiedni,
której treści nawet nie znał w całości i mało go to
interesowało... zdarzało się, że sam robił coś, co mogło
wywołać tonę przypuszczeń i nawet strach, ale w głębi duszy ani
przez chwilę w to nie wierzył. Interesowało go tylko to, co było
namacalne i nie podlegało wątpliwościom: po trzydziestu latach
męczarni w uszkodzonym ciele nareszcie los się do niego uśmiechnął.
Skąd nienaturalna potęga? Skąd niezrozumiałe przebłyski,
pomagające odnaleźć się w sytuacjach, w których nie znalazł się
nigdy wcześniej? Skąd zmysł do szermierki i magii? Nie wiedział.
Nie szukał odpowiedzi. Dostał to wszystko, a więc należało się
tym cieszyć, prawda? Na co drążyć?
Teraz, gdy prawda wyszła na jaw,
pojawił się też ból. Niemożliwy do opisania, cięższy niż
zwalający się na grzbiet kamienny strop smoczej jaskini, silniejszy
niż ostre szpile przeszywające rozszczepiony kręgosłup, ucinający
oddech mocniej niż zalewające twarz wody Trującego Źródła...
Bo to był ból całego świata.
Antykreator nie chciał zabijać.
Nie chciał patrzeć na śmierć milionów ludzi, na płonące
miasta, na deszcz krwi i ognia i na całą resztę apokaliptycznej
zawieruchy, w którą przecież też dopiero co nie wierzył.
Nie chciał. Ale jakaś jego część
nie pragnęła niczego innego. Tak, jakby Mark i Pożeracz Światów
w rzeczywistości byli oddzielnymi bytami uwięzionymi w jednym
ciele...
Był Mark. I była zatruta igła w
czarnym wyvernim sercu.
Ogień zasyczał, popiół sparzył
dłoń. Palce bezwiednie wyrysowały na skale kilka prostych run,
które niemal od razu zajaśniały delikatnym żarem, czerpiąc z
przesiąkającej powietrze magii.
Wrażenie bycia obserwowanym
pojawiło się nagle, jak spływające gdzieś z zewnątrz olśnienie.
Zesztywniał, zamarł w bezruchu, napiął mięśnie, przygotowując
się do odparcia ewentualnego ataku. Ogień otoczył lewe przedramię,
gotów zareagować na wezwanie swego pana. Uniósł powoli wzrok...
Był tam, tak wyraźny, że mało
brakło, a krzyknąłby i rzucił się w tył. Ogromny czarny
kształt, o odzień ciemniejszy od otaczającej go nocy, stojący tuż
na samej krawędzi blasku dawanego przez ognisko. Żywy, choć
doskonale nieruchomy, jak posąg. Oczy błyszczały w blasku
płomieni, z nozdrzy uniósł się obłok pary...
– Teufelin? – zawołał
odruchowo.
Teufelin. Taaak... Teufelin tu nie
ma. I to przez ciebie, Pożeraczu Światów...
Wstał powoli, starając się nie
wykonywać gwałtownych ruchów. Wyciągnął dłoń, zacmokał, lecz
jednorożec pozostał zupełnie nieruchomy. Dopiero stojąc zdał
sobie sprawę z tego, jak był ogromny. Pewnie miał do czynienia z
dzikim ogierem...
Ale czy tutaj, do cholery, żyją
dzikie jednorożce? Oczywiście, że nie!
– Czego tu chcesz?! – Choć
znajdował się kilka metrów dalej, drgnął, gdy mięsożerne
konisko pokazało mu zęby we wściekłym grymasie. Plama bieli
błysnęła oślepiająco w ciemności, rozcinając ją jak
błyskawica, lecz zagasła równie nagle, jak się pojawiła. – Idź
stąd! No już!
Machnął dłonią. Koń nie
wyglądał na takiego, co by się spłoszył. Nawet nie drgnął. Nie
zamiatał ogonem, nie poruszył uszami... być może nawet nie
oddychał... Trwał tam, na samej granicy widzialności.
Kim jesteś, Antykreatorze?
Szept zdawał się dobiegać
zewsząd. Jednocześnie przenikał każdy kamień wokół, każdą
komórkę ciała, i znajdował się tylko w jego głowie.
– Chcesz wiedzieć, kim jestem?
Gówno ci powiem! – Wyszczerzył odruchowo kły. Cisnął
kamieniem, skalny odłamek w locie zdążył rozjarzyć się do
czerwoności. – Spierdalaj!
Jednorożec od niechcenia wykonał
pół kroku w bok, bez problemu unikając pocisku. W lśniących
ślepiach błysnęło politowanie, a wielki kształt wreszcie
odwrócił się leniwie i stopił się z ciemnością w jedno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz