poniedziałek, 26 listopada 2018

Rozdział 5


Mark

Płomienie miały w sobie coś magnetycznego.
Tak, podobały mu się od zawsze. W końcu trudno, żeby tak nie było – powodowała nim zwyczajna ludzka ciekawość wspomożona opierającą się na ogniu magią wyvernów, więc to normalne, że fascynowały go, że chętnie je obserwował, że chciał czuć na skórze ich ciepło. To ogień był tym, z czego brała się siła wyvernów. W ogniu zmieniali postać, ogień leczył wszystkie obrażenia, ogień wzmacniał ciało i kipiącą w nim magię, ogień napawał wręcz niewyobrażalną euforią, ogień był posłuszny i dawał się kształtować podług własnej woli...
Ale to nie było to. Teraz... teraz ogień był jego częścią. Zapomnianym fragmentem ciała, którym na nowo uczył się władać. W jednej chwili gorące języki, odznaczające się w mroku nocy absurdalnie jasną plamą, zyskały stan skupienia. Zyskały zapach, dotyk... zyskały namacalny, wyczuwalny umysł. Zyskały uczucia. Stały się żywe, a przez to jeszcze potężniejsze... i jeszcze bardziej fascynujące. Słuchały go bez zawahania, z radością układały się w niezwykłe kształty, podyktowane jedynie myślą i wzrokiem.
Ogień tańczył dla niego. Ogień był jego nierozerwalną częścią. Jak mógł przeżyć tych nędznych trzydzieści lat bez niego?
Trzydzieści lat...
Zaśmiał się cicho pod nosem, poprawił na prowizorycznym śpiworze, rozłożonym bezpośrednio na gołym kamieniu.
Trzydzieści lat w niepamięci. Trzydzieści lat życia w słabym, upośledzonym ludzkim ciele. Trzydzieści lat...
Pierdolone trzydzieści lat!
Płomienie buchnęły z nową siłą, pod gwiaździste niebo uniósł się snop iskier. Chwilę zajęło, zanim zdołał na powrót uspokoić szalejący żywioł. Z taką łatwością reagował na jego zmiany nastrojów...
Tak, dobrze, trzydzieści lat. Tyle czasu upokorzenia, bólu, wyklinania... niewiedzy. Ale czym to jest w obliczu wieczności? Chwilami kręciło mu się w głowie z nadmiaru informacji – z nadmiaru wspomnień, które nagle się pojawiły, zalewając umysł jak wzburzona rzeka.
Nie wiedział, co konkretnie je wyzwoliło. Potężny wyvern? Walący się strop jaskini? Eksplozja wściekłej mocy? Czy może skradziony z kaplicy Antykreatora tajemniczy miecz, którego musiał użyć po złamaniu własnego...?
W tym kawale zimnej stali nie było niczego nadzwyczajnego. Wielokrotnie od czasu tamtych wydarzeń wyciągał go ze zniszczonej pochwy, obracał w palcach, mając nadzieję znaleźć jakąś wskazówkę, próbując wyczuć choć najmniejszą iskrę pradawnej magii, jaką kipiał cały Cmentarz Zapomnianych – z początku myślał, że ta potęga pochodzi właśnie od tej broni, ale... teraz miecz Antykreatora zdawał się tak bardzo niemagiczny, jak to tylko możliwe. Jedyną bardziej interesującą rzeczą była pięknie stylizowana litera „A”, wygrawerowana pośrodku jelca, ale czy coś ponadto? Tak, nawet kompletny ignorant zorientowałby się, że ma do czynienia z czymś prastarym, z czymś mającym prawdopodobnie tyle lat, co oba Światy, lecz... oprócz tej aury przedwiecznej tajemniczości nadal pozostawał zwyczajnym kawałkiem hartowanej stali. Widocznie używanym, naznaczonym wieloma rysami, z popękaną, wymagającą wymiany skórą na długiej rękojeści, ale w pełni normalnym. W dodatku raczej kiepsko wyważonym. Można było przyzwyczaić się do nieco za mocno ciążącego w porównaniu z rękojeścią ostrza, zwłaszcza że było długie, ale do kunsztownej, idealnej w każdym calu broni wyvernów się nie umywał. Przy niej nadawał się jedynie do dłubania sobie w zębach.
Markowi w dłoni leżał idealnie. Czuł jego mankamenty, lecz gdy tylko zacisnął na rękojeści palce i przybrał postawę, miał wrażenie, że broń stała się przedłużeniem jego ramienia. Ale przecież nic w tym dziwnego. W końcu władał nią od... ilu? Dziesięciu tysięcy lat?
Zaśmiał się odruchowo. Wiedział, że powinno go to przerażać, lecz... te wszystkie wspomnienia nadal miały w sobie coś zabawnego.
To, czym był teraz, było tylko kolejnym z niezliczonych wcieleń. Wyglądał identycznie za każdym razem, za każdym razem był sobą w pełnym tego słowa znaczeniu, lecz Antykreator istniał tak naprawdę od zarania dziejów. Pożeracza zawsze tworzono wraz ze światem, który miał zniszczyć... Tylko dlaczego to jedno wcielenie było inne? Dlaczego potrzebował tak silnego bodźca, by sobie wreszcie przypomnieć? Dlaczego urodził się niepełnosprawny? Czy to dlatego, że nareszcie wszystko sprzysięgło się, aby wypełnić słowa Wielkiej Przepowiedni?
Największy problem w tym wszystkim stwarzało to, że odpowiedzi na te pytania powinien szukać w swoich poprzednich wcieleniach. Tylko jaki z tego pożytek, skoro nie pamiętał tego pierwszego, najważniejszego...?
Niewielka ognista kulka dała podnieść się palcami. Zatańczyła krótko na paznokciu wyciągniętego w górę kciuka, by po kilku sekundach jak kropla spłynąć wzdłuż przedramienia, wywołując przyjemny ognisty dreszcz na skórze, nieosłoniętej pomimo chłodu górskiej nocy.
Prawda była taka, że Mark czuł się oszukany. Teraz, gdy nareszcie mógł spojrzeć na wszystko z szerszej perspektywy, widział wyraźniej, co się stało. Przemiana w wyverna... O tak, to był zwyczajny spisek, i nic więcej. Altruizm i empatia Ryjisjaveeika? Raczej szczyt egoizmu.
Prawda była taka, że Ryjiv, który doskonale znał słowa Wielkiej Przepowiedni i podążał za nimi od wielu lat, specjalnie doprowadził do jej wypełnienia. Jaki cel władca wyvernów miał w obróceniu świata w drzazgi?
Całkiem zabawne było to, że zależało mu chyba na tym o wiele mocniej, niż samemu Antykreatorowi.
Bo Mark nie chciał zagłady świata.
Nie zastanawiał się nad tym w ostatnim czasie. No bo po co? Owszem, czasami nazywali go tym całym Pożeraczem, czasami ktoś podsuwał mu wersy Wielkiej Przepowiedni, której treści nawet nie znał w całości i mało go to interesowało... zdarzało się, że sam robił coś, co mogło wywołać tonę przypuszczeń i nawet strach, ale w głębi duszy ani przez chwilę w to nie wierzył. Interesowało go tylko to, co było namacalne i nie podlegało wątpliwościom: po trzydziestu latach męczarni w uszkodzonym ciele nareszcie los się do niego uśmiechnął. Skąd nienaturalna potęga? Skąd niezrozumiałe przebłyski, pomagające odnaleźć się w sytuacjach, w których nie znalazł się nigdy wcześniej? Skąd zmysł do szermierki i magii? Nie wiedział. Nie szukał odpowiedzi. Dostał to wszystko, a więc należało się tym cieszyć, prawda? Na co drążyć?
Teraz, gdy prawda wyszła na jaw, pojawił się też ból. Niemożliwy do opisania, cięższy niż zwalający się na grzbiet kamienny strop smoczej jaskini, silniejszy niż ostre szpile przeszywające rozszczepiony kręgosłup, ucinający oddech mocniej niż zalewające twarz wody Trującego Źródła...
Bo to był ból całego świata.
Antykreator nie chciał zabijać. Nie chciał patrzeć na śmierć milionów ludzi, na płonące miasta, na deszcz krwi i ognia i na całą resztę apokaliptycznej zawieruchy, w którą przecież też dopiero co nie wierzył.
Nie chciał. Ale jakaś jego część nie pragnęła niczego innego. Tak, jakby Mark i Pożeracz Światów w rzeczywistości byli oddzielnymi bytami uwięzionymi w jednym ciele...
Był Mark. I była zatruta igła w czarnym wyvernim sercu.
Ogień zasyczał, popiół sparzył dłoń. Palce bezwiednie wyrysowały na skale kilka prostych run, które niemal od razu zajaśniały delikatnym żarem, czerpiąc z przesiąkającej powietrze magii.
Wrażenie bycia obserwowanym pojawiło się nagle, jak spływające gdzieś z zewnątrz olśnienie. Zesztywniał, zamarł w bezruchu, napiął mięśnie, przygotowując się do odparcia ewentualnego ataku. Ogień otoczył lewe przedramię, gotów zareagować na wezwanie swego pana. Uniósł powoli wzrok...
Był tam, tak wyraźny, że mało brakło, a krzyknąłby i rzucił się w tył. Ogromny czarny kształt, o odzień ciemniejszy od otaczającej go nocy, stojący tuż na samej krawędzi blasku dawanego przez ognisko. Żywy, choć doskonale nieruchomy, jak posąg. Oczy błyszczały w blasku płomieni, z nozdrzy uniósł się obłok pary...
Teufelin? – zawołał odruchowo.
Teufelin. Taaak... Teufelin tu nie ma. I to przez ciebie, Pożeraczu Światów...
Wstał powoli, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów. Wyciągnął dłoń, zacmokał, lecz jednorożec pozostał zupełnie nieruchomy. Dopiero stojąc zdał sobie sprawę z tego, jak był ogromny. Pewnie miał do czynienia z dzikim ogierem...
Ale czy tutaj, do cholery, żyją dzikie jednorożce? Oczywiście, że nie!
Czego tu chcesz?! – Choć znajdował się kilka metrów dalej, drgnął, gdy mięsożerne konisko pokazało mu zęby we wściekłym grymasie. Plama bieli błysnęła oślepiająco w ciemności, rozcinając ją jak błyskawica, lecz zagasła równie nagle, jak się pojawiła. – Idź stąd! No już!
Machnął dłonią. Koń nie wyglądał na takiego, co by się spłoszył. Nawet nie drgnął. Nie zamiatał ogonem, nie poruszył uszami... być może nawet nie oddychał... Trwał tam, na samej granicy widzialności.
Kim jesteś, Antykreatorze?
Szept zdawał się dobiegać zewsząd. Jednocześnie przenikał każdy kamień wokół, każdą komórkę ciała, i znajdował się tylko w jego głowie.
Chcesz wiedzieć, kim jestem? Gówno ci powiem! – Wyszczerzył odruchowo kły. Cisnął kamieniem, skalny odłamek w locie zdążył rozjarzyć się do czerwoności. – Spierdalaj!
Jednorożec od niechcenia wykonał pół kroku w bok, bez problemu unikając pocisku. W lśniących ślepiach błysnęło politowanie, a wielki kształt wreszcie odwrócił się leniwie i stopił się z ciemnością w jedno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz