czwartek, 28 lutego 2019

Rozdział 6


Loki

Ej, kolego, mógłbym mieć do ciebie jedno drobne, aczkolwiek zasadnicze pytanie?
Javier nawet się nie zatrzymał, lecz obejrzał krótko przez ramię, po czym Loki poznał, że prawdopodobnie wreszcie udało mu się zwrócić na siebie uwagę.
Jedno już zadałeś – burknął Myśliwy.
Już w czasach, gdy się urodziłem, ten dowcip był stary – odwarknął równie uprzejmie. Wściekłość zaczynała przyćmiewać mu zdrowy rozsądek, czuł, że z każdą chwilą był bliższy wybuchu.
Nie wiedział, dlaczego zgodził się na tę cholerną wyprawę. Nie potrafił wytłumaczyć, co sprawiło, że dał się skusić na coś tak szalonego – na coś, co uroiło się w umyśle kogoś takiego, jak słynny Javier Myśliwy! – i nie spytał nawet, o co, u diabła, może chodzić.
Tytuł Przedwiecznego i spora liczba na karku swoją drogą, ale dziecinna ciekawość i zwyczajna ludzka głupota, która nigdy nie opuściła go tak całkiem, to już zupełnie co innego. I Loki z każdym dniem coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że właśnie to go zgubi. Odyn wielokrotnie powtarzał mu, że powinien wreszcie zacząć myśleć, zanim za cokolwiek się weźmie – Odyn! Na starych bogów, Odyn, o którym cały Drugi Świat wiedział, że jest równie szalony jak Javier, o ile nie jeszcze bardziej! – a on? Nic sobie z tego nie robił. Świadomość własnej nieśmiertelności bywa zgubna dla lekkoduchów. Jeśli kiedykolwiek mogło powstać takie hasło propagandowe, z pewnością on stałby się jego twarzą.
Nie wiedział, co Javier kombinował. Owszem, Myśliwy coś tam mu tłumaczył po tym, gdy już pozwolił Adrianowi uciec z zastawionej pułapki, opowiadał, co konkretnie chodzi mu po głowie... no ale właśnie, w przypadku kogoś takiego „konkretnie” nabierało zupełnie innego znaczenia. Loki nic z tego nie zrozumiał i jeśli miał w sobie choć odrobinę instynktu samozachowawczego, powinien roześmiać się szaleńcowi w twarz i odejść. Nie miał przecież wobec niego żadnych zobowiązań. Pech chciał, że natrafili na siebie w miejscu, w którym nie było możliwości, by nie współpracować. Gdyby nie współpracowali, za nic by się stamtąd nie wydostali. Pech chciał również, że przez tych kilka – sam nie wiedział, dni? Godzin? – zdążył Javiera nieco poznać.
Nie, nie umiałby powiedzieć nic o jego przeszłości, zanim stał się jeszcze Myśliwym. Ale to, co widział, ten wrak wyverna, ta wbrew pozorom krucha postać, nękana potwornymi wspomnieniami i lękami, do których sama nie chciała się przyznać, zaczęła go intrygować. Lokiego od zawsze ciągnęło do szaleństwa. Loki kochał tajemnice i nade wszystko kochał wiedzę. A Javier był zagadką, o której rozwiązaniu marzył od stuleci. Może dlatego właśnie tak się zachował. Może dlatego poszedł za nim, choć wciąż nie miał pojęcia, do czego jest potrzebny. Momentami nabierał wątpliwości, czy sam Javier pamięta, dlaczego wypuścili Adriana i zaraz ruszyli jego tropem.
Bogowie, jak to absurdalnie brzmiało. Loki, ty stary kretynie... Możliwe, że wpakowałeś się w coś, co określić można jedynie mianem wyrafinowanego i niezwykle skomplikowanego samobójstwa. A jeszcze nie tak dawno nie spieszyło ci się do piachu... Jeszcze nie tak dawno byłbyś w stanie zrobić wszystko, by uniknąć śmierci, a teraz sam pchałeś się w jej lepkie łapy.
Zaufał szaleńcowi. Wariatowi, ćpunowi i cholera wie, czemu jeszcze. Tylko że ten szaleniec, wariat, ćpun i cholera wie, co jeszcze, wciąż tak bardzo go fascynował...
Trudno było oprzeć się możliwości poznania bliżej powtarzanej pełnym strachu szeptem legendy, nawet jeśli zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie skończy się to różowo.
Czego nie robi się dla wiedzy? Odyn był skłonny oddać za nią oko i część własnej duszy. Loki mógł więc ten jeden, jedyny raz zaryzykować najcenniejszym, co posiadał, i po cichu liczyć na to, że wyverna faktycznie tak trudno zabić, jak to opowiadają. Jeśli nie będzie pchał się naprzód, a jedynie obserwował z boku, nic takiego przecież nie musiało się stać...
No bo co? Sam Javier mu nie zaszkodzi. Javier miał w sobie żałośnie mało magii. Jeśli tylko zachować czujność...
Tylko że Javier był siepaczem. Nie skrytobójcą, nie mordercą, a siepaczem. Dla niego zabijanie stanowiło sztukę, a w Drugim Świecie od wieków był największym artystą.
Javier Myśliwy. Tak go nazywano. Niewielu pamiętało, kim był wcześniej, a jeszcze mniej wiedziało, dlaczego stał się tym, kim był teraz.
A kim był? No cóż. Był kimś, komu zabijanie sprawiało największą przyjemność. Kimś, kto decydował o życiu i śmierci, szastał wyrokami, a jeśli już jakiś wydał, nigdy nie chybiał. Nie miał litości, nie miał sumienia... miał tylko przeczucie, że to, co robi, jest elementem czegoś większego, ogromnego planu, którego prawdopodobnie sam nie pojmował i który równie dobrze mógł być urojony, jak większość jego pomysłów. Był wyvernem, który właściwie odrzucił swoją moc. Był wyvernem, który nie pamiętał, jak przemieniało się w wyverna, nie korzystał z magii inna niż ta, którą posługiwali się siepacze, i nigdy, ale to nigdy nie poddał się instynktowi Łowcy.
Loki nie wiedział, jak to możliwe. Nigdy jeszcze nie słyszał, by którykolwiek z Łowców zapanował nad tą naturą. To było zbyt silne, zbyt mocno w nich siedziało i zbyt wielkimi konsekwencjami groziło, jeśli się je dusiło. Łowcy nieraz używali mocy dla własnego zdrowia...
A może tu kryła się spora część problemu? Javier zdołał w jakiś sposób opanować moc Łowcy. Zablokował ją, zdusił w sobie, zmusił do uległości i nie pozwalał, by wypełzła na zewnątrz, i może właśnie to ostatecznie go zgubiło? Ale jak potężną magią musiał dysponować, że mu się to udało? Teraz magii nie było czuć od niego prawie wcale. A przecież nie istniały zaklęcia, które mogły wyczerpać ją na całe życie.
Prawda?
Siepacz. No właśnie, siepacz. Siepaczy nie było wielu, z pewnością dałoby się policzyć ich na palcach jednej dłoni. Lecz każdy z nich wyszkoleniem, inteligencją, szaleństwem i pragnieniem krwi nokautował całą Ithariańską gildię razem wziętą. O siepaczach wiedziano niewiele z dość prostego powodu: budzili grozę tak potężną, że nieraz ludzie bali się samego wymieniania ich z nazwy, by nie zapeszyć. Siepacze mieli się za sędziów świata. Siepacze uważali, że zostali wybrani do tego, by przynieść światu czystość i sprawiedliwość, by usunąć zawadzające jednostki, by wielki Plan mógł się ziścić. Nikt nie wiedział, jak ich plan wyglądał. Czy oni sami wiedzieli? Wielu wiązało ich ze słowami zawartymi w Wielkiej Przepowiedni i Planie, który właśnie tam wymieniono, lecz to było jedyne podobieństwo. Siepacze nie czcili Boga. Siepacze czcili starych bogów krwi, wina i snu, a z nowymi wierzeniami nie chcieli mieć niczego wspólnego.
Siepacze nieraz przyjmowali zlecenia. Jeśli wiedziało się, jak prosić, a przede wszystkim jak zapłacić, można było wynająć siepacza. Lecz niewielu miało na to odwagę.
A więc Javier był kimś takim. Był siepaczem. Aniołem Nocy, Sługą Czerni, Ramieniem Sprawiedliwości, czy jak tam jeszcze ich nazywano.
Ale przy okazji był też wrakiem samego siebie.
Loki nie wiedział, czym konkretnie były wywary z grzybów, które pił. Choć parokrotnie próbował, nie zdołał zbliżyć się do żadnego z nich na tyle, by dokładniej zbadać zapach i móc wyodrębnić z niego poszczególne składniki. To nie był jeden grzyb, tu nie było wątpliwości – bo przecież poczułby to, wyverni węch nigdy nie zawodził. Ale właściwie... co za różnica, ile ich było? Grunt, że działały.
Javier był chorobliwie blady. Javierowi potwornie drżały dłonie, Javier miał wiecznie rozbiegane spojrzenie i nienaturalnie rozszerzone źrenice. Javier miał wiele przedwczesnych zmarszczek na twarzy mężczyzny maksymalnie trzydziestopięcioletniego. Zmarszczek, których jako wyvern nie powinien mieć – przecież wyverny się nie starzeją!
Javier miał problemy z równowagą. Javier chwiał się, brakowało mu tchu, krztusił się wręcz po większym wysiłku fizycznym. Javier kaszlał krwią, gdy myślał, że nikt tego nie widzi, Javier był szczupły, choć bardzo dużo jadł, Javier nie mógł spać w nocy, Javier mówił do siebie i do rzeczy, które nie istniały. Javier nie potrafił skupić się przez dłuższy czas, Javierowi szwankowała pamięć, Javier miał grube i niezdrowo nabrzmiałe żyły na przedramionach.
Javier płakał z bólu, gdy myślał, że Loki już śpi.
Loki nie widział go jeszcze w trybie siepacza. Nie miał pojęcia, czy ktoś w takim stanie mógł skutecznie w niego wejść. Raczej w to wątpił. Historia Myśliwego mówiła wprawdzie sama za siebie, lecz widząc go, poważnie zaczynało się wątpić, czy przypadkiem opowieści te nie są mocno przerysowane.
Javier wyglądał na ciężko chorego. Tylko co niby mogło wykończyć wyverna? Te cholerne grzybki? Inne narkotyki? Pewnie tak. Bo przecież nie choroba, do diabła. Nie było choroby, której wyvernia magia nie dałaby rady.
Ach, i znowu kwestia wyverniej magii. Gdzie ona była?
Loki na własne oczy widział, jak tamten wielki Niemiec, Mark Von Lahman, poradził sobie z Javierem. Widział i dokładnie zapamiętał, bo sam nie mógł w to uwierzyć. Jak ledwie kilkumiesięczne pisklę mogło zrobić coś takiego ze starym siepaczem? Myśliwy wydawał się przy Marku denerwującym dzieciakiem, niczym więcej. Gdy Niemiec złapał go za gardło, a potem cisnął nim przez głowę o ziemię, gdy zaczął się szarpać, potężny siepacz w niczym nie przypominał siepacza, a biednego, schorowanego starca. Młodzieńca z suchotami, który nie powinien ruszać się z własnego łóżka. Żałosne, chorowite dziecko.
Tajemnica. Ach, tajemnica... Kusząca, fascynująca, wywołująca dreszcze podniecenia. Zdecydowanie należało ją poznać. Nie darowałby sobie, gdyby taka okazja przeszła mu koło nosa...
Inna tajemnica w postaci Marka von Lahmana, który z kolei miał w sobie coś, co natrętnie sugerowało mu, że o czymś ważnym zapomniał, mogła chwilę poczekać. Mark nie wyglądał na takiego, co zamierzał znikać. Chociaż kto to tam wie, skoro wysłali go na Cmentarz Zapomnianych...
Chciałeś zadać mi jakieś pytanie, staruszku.
Loki z trudem wyrwał się z zamyślenia, uświadomiwszy sobie, że Javier na niego patrzy. Uśmiechał się półgębkiem, czerwone oczy niepokojąco lśniły. Kilka złocistych kosmyków falowało na wietrze, wyrwawszy się z ciasnego węzła na karku.
Chciałem spytać cię o to, gówniarzu – specjalnie zaakcentował to słowo – co my, do jasnej cholery, tak właściwie robimy.
Jak to co? – Myśliwy zmarszczył brwi, zatrzymał się na szczycie kamienistego wzniesienia. Usłana ostrymi skalnymi odłamkami ścieżka opadała ostro w dół, zwiastując ciężką przeprawę, tuż za nią rysowała się rozległa przepaść i równe, niemal jak odrysowane od linijki skalne szczyty. Tutaj Święte Góry stawały się już znacznie niższe, niemal jednolite, lecz wciąż zdradliwe i niebezpieczne. Przynajmniej istniała szansa, że ciężej tu spotkać hiporaumy.
Zorientowawszy się, że to jest koniec pytania, rudy Przedwieczny westchnął ze zniecierpliwieniem i wycedził jeszcze raz, starając się zachować ostatki spokoju, który coraz mocniej mu się wymykał:
Dlaczego idziemy za Adrianem? Dlaczego najpierw prawie go zabiłeś, a następnie darowałeś życie, wysłałeś w diabły i ruszyłeś za nim? Gdzie tu sens? Jeszcze jakby przynajmniej o nas nie wiedział, ale po tym, jak nas kilka dni temu...
Nie idę za Adrianem dla samego Adriana.
Loki urwał raptownie w połowie słowa. Minę musiał mieć cokolwiek absurdalną, bo Myśliwy wreszcie się zlitował i rozwinął:
Słuchaj, no. Nie wiem, dlaczego za mną leziesz. Nie prosiłem cię o to. Ja chcę czegoś od Adriana. Bo wydaje mi się, że on może doprowadzić mnie do pewnego miejsca, na którym dość mocno mi zależy. Nie wiem, skąd o nim wie, ale nie wnikam w to. Jest mi potrzebny, dlatego nie będę go jeszcze zabijał.
Nie mogłeś tak od razu?! – Bóg kłamców i zdrajców opadł na większy kamień i ukrył twarz w dłoniach z jękiem. – Chodzę za tobą od tylu tygodni, a ty dopiero teraz...
Nie pytałeś.
Kurwa...! – Odetchnął kilka razy głęboko. – Dobra, dobra. Nie pytałem. Jasne. To... czym jest to ważne coś?
Mina Javiera z zaskoczonej stała się kpiąca. Pogardliwa.
Myślisz, że zdradziłbym ci coś takiego? Tobie? Panu zdrajców?
Idę z tobą, pomagam ci, więc coś mi się chyba należy?
Nie zauważył, jak to się stało. W jednej chwili Javier stał przed nim – blady, kruchy, z trudem maskujący zbyt szybki oddech po wspięciu się na wzniesienie – a w następnej... góra i dół zamieniły się miejscami, skała uderzyła w plecy, w głowie zawirowało, przed oczami na chwilę pociemniało. W gardło oparzyła stal obnażonego długiego sztyletu.
Powiem to tylko raz, więc lepiej, żebyś zapamiętał – wycedził Javier. Jak to się stało, że znalazł się tak blisko, szczerząc ostre wyvernie kły centymetry od jego twarzy? Jakim cudem zaciskał prawą dłoń na kołnierzu jego płaszcza tak mocno, że ledwo był w stanie zaczerpnąć oddech? Jak to możliwe, że nie był w stanie odepchnąć jego uzbrojonej lewej dłoni, choć włożył w to siłę obu rąk...?
Javier nagle się roześmiał.
Potężny Przedwieczny, pozwól, że o czymś ci opowiem. Jest takie miejsce... Miejsce, w które chciałby dotrzeć każdy wyvern, lecz mało który wie o tym, że ono wciąż istnieje. A ci, którzy mają pojęcie, jak się w nie dostać, są na wagę złota. – Splunął. – Złoto. Dlaczego to zawsze musi być złoto? Nieważne. Tak się złożyło, że bardzo mi na tym miejscu zależy, ponieważ jest tam coś... No, coś bardzo dla mnie ważnego, potężny Przedwieczny. Tak ważnego, że nie potrafisz sobie tego nawet wyobrazić w tej swojej przedwiecznej głowie.
Dlaczego więc mi nie powiesz? – wykrztusił. Błąd – natychmiast poczuł pieczenie na gardle i zapach własnej krwi, po idealnie naostrzonym sztylecie spłynęło kilka szkarłatnych kropli.
Nie powiem ci, potężny Przedwieczny, bo... – parsknął okrutnym śmiechem – bo nic o mnie, kurwa, nie wiesz. Nie pojmiesz tego.
Puścił go gwałtownie, odsunął się na kilka kroków, zatoczył lekko, warknął i z dziwnym grymasem pomasował skroń.
Loki rozkaszlał się, przekręcił na bok, uniósł dłoń do rozcięcia na gardle. Palce natychmiast splamiły się szkarłatem. Zaklął wściekle, wyszeptał słowa najprostszego zaklęcia leczącego. Podniósł się powoli.
Wściekłość. Dzika, czerwona, pierwotna... Dawno nie był tak wściekły.
Javier schodził już ze wzniesienia, nie zwracając na niego większej uwagi. Ale to nic. Zaraz zwróci.
Dlaczego zakładasz, że nic o tobie nie wiem, Javierze Czarne Serce? – wycedził przez ostre zęby.
Drgnął. Zatrzymał się. Dłuższy czas trwał zwrócony do niego plecami, wreszcie jednak odwrócił się z błyskiem przerażenia w oczach. Palce zaciśnięte na sztylecie pobielały i zaczęły jeszcze mocniej drżeć.
Jak... jak ty mnie nazwałeś? – syknął tak cicho, że gdyby nie nadludzki słuch, z pewnością nie dałby rady wychwycić tego pośród gwizdania wysokogórskiego wiatru.
Javier Czarne Serce. Bo tak przecież naprawdę się nazywasz, prawda?
Milczał przez dłuższą chwilę.
Obawiam się, że Javier Czarne Serce nie żyje od czterystu lat – powiedział wreszcie drżącym głosem, choć widać było, że zmusza się do zachowania spokoju. – Od czterystu lat nikt mnie tak nie nazywał...
A czy to coś zmienia, jak ktoś cię nazywał? Wiem o tobie znacznie więcej, niż ci się wydaje.
Co wiesz? Co wiesz jeszcze? – Przerażenie ustąpiło miejsca dziwnemu błyskowi, którego nie potrafił zinterpretować. Całe ciało miał napięte, jakby szykował się do ataku, lecz powstrzymywał się, chcąc dowiedzieć się więcej.
Wiem wiele. – Teraz to Loki się uśmiechał. – Ale nie dowiesz się, ile konkretnie. Obawiam się, że wtedy straciłbym... kartę przetargową.
Czego chcesz? – Siepacz ponownie wyszczerzył kły.
Chcę, byś zaprowadził mnie do tego wspaniałego miejsca, na którym to tak bardzo ci zależy.
Obawiam się, że tego akurat nie mogę zrobić. – Pokręcił stanowczo głową. Jak małe dziecko, które za wszelką cenę chce uniknąć kolejnej łyżki niesmacznej zupy. – A skoro nie chcesz mówić... będę musiał cię zabić, potężny Przedwieczny.
Loki ponownie zamierzał się roześmiać. Zamierzał dalej kuć swoją przewagę, wysuwać kolejne asy z rękawa, by całkowicie podporządkować sobie Javiera, by ten stał się od niego zależny, by pozwolił zbliżyć się do skrywanej tajemnicy...
No cóż, zamierzał wiele rzeczy. Ale z pewnością nie spodziewał się, że Javier Myśliwy tak po prostu wcieli w życie groźbę, skoro jeszcze chwilę wcześniej chciał go wypytywać.
Był szybki. Był cholernie, niewyobrażalnie szybki jak na kogoś, kto wyglądał na wrak człowieka. Tak pewnie wyglądała odpowiedź na nurtujące go pytanie, jak to jest, gdy wchodzi w tryb siepacza. Cóż, odpowiedź brzmiała: jakby niczego innego przez całe życie nie robił.
Gdzie drżące dłonie? Gdzie zaburzenia równowagi? Gdzie urywany oddech, gdzie słabość, gdzie krwawy kaszel?
Smukła postać w czerni dopadła go jednym skokiem, zanim jeszcze zdążył wyciągnąć długi miecz z pochwy na plecach. Jak on mógł poruszać się tak szybko?
Na nic poszły ponad cztery tysiące lat ćwiczeń w obliczu gniewu siepacza. Gdy w ostatnim momencie uchylił się przed ciosem sztyletem, który rozpłatałby mu gardło aż do kręgosłupa, Loki poczuł się słaby i nieporadny jak małe dziecko.
To on miał miecz. To on miał przewagę lat doświadczenia, to on miał potężną magię na swoje usługi, to on mógł zamienić się w ziejącą ogniem bestię, która jednym kłapnięciem szczęk rozpłatałaby człowieka na pół. A jednak zmuszony do wycofania się pod naporem wściekłości Javiera, zrozumiał, skąd wzięły się te szeptem powtarzane legendy, które jeszcze raptem kilka minut wcześniej uważał za wyolbrzymione.
Długi miecz tylko przeszkadzał. Jak jednak mógłby go odrzucić, skoro nie miał nawet chwili czasu, by zmienić go na sztylet Łowcy, ukryty w pochwie za pasem na plecach?
Odskoczył, sparował cięcie sztyletem, odpowiedział najszybciej jak mógł, płaskim cięciem, które swoją prędkością i siłą z pewnością pozbawiłoby głowy każdego, kto znajdowałby się na miejscu Javiera. Myśliwy wykonał wręcz nieprawdopodobny unik, powtórzył więc cięcie z drugiej strony, mając nadzieję, że dosięgnie go, gdy ten będzie się prostować. Nic z tego – czuł się tak, jakby bezładnie machał długim patykiem przed doświadczonym wojownikiem. Cofał się, potknął o jeden z wystających kamieni, niemal upadł, zaklął w emocjach, gdy siepacz wykorzystał moment i dosłownie się na niego rzucił.
Ale jak? Dlaczego? Tak po prostu, zupełnie nie przejmując mieczem, który już wracał na swoją pozycję, skoczył niemal płasko wprzód, jakby zamierzał się na niego nabić.
Cóż, z pewnością Loki nie chciał go zabijać. Ale przeżył tyle lat wyłącznie dlatego, że potrafił w porę określić, którego przeciwnika należy się pozbyć, by samemu ochronić skórę. Tym razem się nie cofnął. Czekał, ułamki sekund przeciągały się w nieskończoność...
Nie nadział się. Na bogów, jak on to zrobił? Choć miecz Lokiego wciąż pozostawał w ruchu, siepacz w locie złapał go słabszą prawą ręką, odepchnął jak zabawkę, wykręcając przeciwnikowi nadgarstek, i ciął sztyletem. Loki w ostatniej chwili wypuścił stal z drętwiejących palców i zasłonił się przedramieniem. Zabolało tak, że aż zawył, krew trysnęła szerokim strumieniem. Okręcił się, łapiąc drugą dłonią Myśliwego za kołnierz, wykorzystał jego własny impet i niemal cisnął nim o ziemię.
Szlag. Jasna cholera, taka rana to i pomimo magii mogła goić się tygodniami. Wśród krwi i przeciętych mięśni błyskał kawałek naciętej równo kości, druga z pewnością pękła od samego impetu. Oczy zachodziły łzami bólu. Jeśli kiedykolwiek odzyska pełną władzę w ręce, uzna to za pieprzony cud...
Odskoczył, podrzucił miecz nogą, złapał w słabszą prawą rękę. Cofał się tyłem, obserwując zbierającego się z ziemi Javiera.
Wstawał powoli, plecami do niego. Co on knuł? Zabić go teraz? Ciosem w plecy? A właściwie dlaczego nie? Siepacz nie zasłużył na śmierć wojownika.
Tuż za nim zaczynała się przepaść. Nie wiedział, co to było – czy faktycznie była to górska przepaść, w którą upadek mógł zakończyć się śmiercią, czy zwykły uskok, za którym znajdowała się maleńka skalna kotlina, w której można było rozpalić ognisko i schronić się przed wiatrem. Liczył na przepaść. Gdyby w nią skoczył, miałby czas, by w locie przemienić się w wyverna. To oczywiste, że w zwarciu z Javierem nie miał najmniejszych szans, ale w drugiej skórze... Przecież Javier się nie przemieniał!
Ryzykujemy? Ryzykujemy.
Zrobił jeszcze jeden krok w tył, wybił się i skoczył w rozpościerającą za plecami pustkę.
Dokładnie w tym samym momencie Javier odwrócił się błyskawicznie, a wystrzelony z malowanej runami kuszy ciężki bełt o czwórgraniastym grocie ze świstem przeciął powietrze.
Trafiony, trafiony! – zapiał Javier. I to było w zasadzie ostatnie, co zapamiętał, zanim wylądował na skałach poniżej, skołowany, obolały i kompletnie zdezorientowany.
Szlag, to jednak była kotlina. Dość duża, dość głęboka, jeśli mógł ufać zachodzącym mgłą oczom – zdążyłby się przemienić. Tylko ten cholerny bełt centymetr pod sercem tak kurewsko bolał...
Nie wiedział, ile czasu minęło. Był nieprzytomny? Chyba nie, skoro Javiera jeszcze tu nie ma. Z pewnością zaraz tu zejdzie, by zobaczyć, czy nie powinien strzału poprawić. Cholera, żeby on spudłował, to już naprawdę trzeba było mieć jakieś chore szczęście...
Miecz leżał kilka kroków dalej. Niemal kwiląc z bólu, odłamał sterczące z piersi drzewce i podczołgał się do porzuconego ostrza. Posługując się nim jak laską i opierając się bokiem o skalną ścianę, zdołał stanąć na nogi. Pot zalewał oczy, pierś paliła, lewej ręki właściwie wcale nie czuł.
A gdzie ty jesteś, mój truposzu?
Zdołał zdusić przekleństwo. Javier, wychylając się zza krawędzi, nie mógł go zobaczyć – miał pełny obraz na krwawy ślad na nagiej skale, lecz nie dostrzegał nic więcej. Może trzeba było leżeć w miejscu i udawać martwego? Zagryzając zęby, zdołał przemknąć za pobliską skałę. Ostrożnie, ostrożnie, by haczykowate kolce grotu nie zawadziły o serce. I tak znajdowały się tak blisko niego...
Musiał stąd zwiać. Tylko jak? Nie przemieni się. Za cholerę się nie przemieni. Z każdą chwilą miał coraz silniejsze wrażenie, że grot musiał być pozłacany. To co? Wyjąć go z rany? Nie, przecież wyrwie go z kawałem mięśnia. Tak będzie jeszcze gorzej.
Kurwa, przecież on już wbijając się w ciało, musiał złamać przynajmniej dwa żebra. Może dlatego tak ciężko się oddychało?
Truposzu? No już, odezwij się, nie rób wujkowi tej nieprzyjemności!
On musiał być gdzieś tutaj. Szybko zszedł – może gdzieś obok znajdowała się ścieżka? Zaraz go znajdzie. Choćby po samej krwawej drodze, jaką za sobą zostawiał.
Wyjrzał delikatnie, ostatkiem magii, który zdołał zebrać z okaleczonego ciała, przeskanował otoczenie. Przemknął pod sąsiednią skałę.
No gdzie ty jesteś, potężny Przedwieczny? Przecież wiesz, że przede mną i tak nie uciekniesz!
Zbliżał się. Znowu przeskoczył za kolejny kamień – w tym miejscu stały niemal jak kolce sterczące z ziemi – lecz i tak był zbyt wolny. Dłoń na rękojeści miecza zaczynała się pocić. Zacisnął zęby, poprawił chwyt. Podrzucił miecz, złapał go odwrotnie, by ostrze układało się w dół, od strony małego palca. Tak...
No już, truposzu, wujek nigdy nie lubił bawić się w chowanego!
Słusznie. Zaklepany! – ryknął, wyskakując zza skały. Rzucony miecz świsnął przeraźliwie w powietrzu i przeszył na wylot ciało zaskoczonego siepacza.
Javier padł na kolana, z niedowierzaniem przyglądał się długiej rękojeści wyverniego miecza. Loki, oddychając z coraz większym trudem, rzucił się do ucieczki. Szkoda miecza, ale...
Zaterkotał mechanizm kuszy.
Uskoczyć, schować się! Gdzie? Nie ma nigdzie...
Rzucił się zygzakiem. Bolało, kłuło, kaszlał krwią... ale po co to wszystko? Na człowieka może i by zadziało. Javier jednak był wyvernem. Dla niego ruchomy cel to jak przekąska przed obiadem...
Mama ci nie powiedziała, żeby nie podnosić ręki na starszych? – rozległo się gdzieś z tyłu.
Upadł. Potknął się, przewrócił. Nie dał rady dłużej. Ale strzał nie nadchodził.
Ty...! Ciebie też zabiję, ty...! – zawył Javier.
No, bo się oplujesz. Już, siad. Z tym skalpelem w serduchu chyba nie powinieneś się ruszać, bo sałatka z ciebie zostanie. – Mark von Lahman, sądząc po odgłosie, musiał soczyście splunąć. Coś skrobało, jakby rysował po gołej skale. – A ty tam, Przedwieczny? Dychasz jeszcze?
Skąd ty się tu wziąłeś?! – wykrztusił. Na brodę prysnęła krew, zaniósł się kaszlem.
Dobra, potem, ty też się lepiej nie przemęczaj. – Potężna dłoń z zaskakującą łatwością pomogła stanąć mu w mocno zgarbionej postawie.
Bełt – wychrypiał. – Ma kolce. Nie mogę się...
Wyobraź sobie, że wiem, jak wygląda. Możesz się przymknąć i nie utrudniać mi roboty? – Niemiec, nie przejmując się protestami, podprowadził go do Myśliwego i posadził na ziemi obok.
Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Javiera otaczał szczelny, misternie spleciony krąg runiczny. Pięknie wyrysowany, doskonale wręcz, jak przez samego mistrza runów... Tylko problem w tym, że żaden z nich nie żył od ponad sześciuset lat...!
Co jest? Kto się tego nauczył? – wydukał. Javier posłał mu wściekłe spojrzenie, lecz runiczne więzy trzymały go w miejscu.
Powoli sobie przypominam. – Mark z dziwnym uśmiechem wykonał charakterystyczny gest w okolicy głowy. – Nie ruszaj się, jeszcze nie zawsze mi to wychodzi jak trzeba. – Rozdarł mu zakrwawioną koszulę, bez chwili wahania kawałkiem węgla wyrysował na lepkiej skórze kilka kolejnych znaków, z których każdy był tak skomplikowany, że aż dwoił się Lokiemu w oczach. Niektóre z nich nawet on widział pierwszy raz w życiu.
Przypominasz sobie? – powtórzył bezwiednie.
Kurwa, zdechnij wreszcie! – jęknął Javier. Wciąż krwawił, choć miecz już zniknął – zwijał się w kręgu w pozycji embrionalnej, coraz mocniej trzęsąc się z bólu. – Dlaczego ty nie możesz po prostu umrzeć?!
Dlaczego tak nagle chcesz mnie zabić? – zripostował błyskawicznie. – Co jest takiego w tym czymś, do czego ma cię zaprowadzić Adrian, że aż...
Zamknąć się, obaj! – ryknął Mark.
A mnie kiedy opatrzysz? – Myśliwy popatrywał na niego kątem oka.
Powiedziałem. – Nawet nie patrząc, wysunął rękę i samym palcem wyrysował w kręgu dodatkową runę. Tę akurat Loki znał – Javier zamilkł, zakneblowany magią. – Najpierw opatruję zdrowszych na umyśle. Chociaż zwykle wcale nie opatruję, więc zauważ, że i tak poszedłem na spore ustępstwo.
Zaraz, Mark, skup się! – Loki odruchowo odtrącił dłoń wyverna, gdy ten sięgał w stronę sterczącego z rany drzewca. – Kto, do cholery, nauczył cię magii run?!
Kto miał mnie uczyć? Sam ją wymyśliłem.
Roześmiał się. Roześmiał się tak, że aż znowu zakrztusił się krwią, choć sporo z niej zostało już zablokowanej skutecznym zaklęciem. Dopiero po chwili spojrzał na Marka, który na chwilę przerwał pracę i patrzył na niego jak najbardziej poważnie.
Jego oczy.
Kurwa, one były szare. Jasnoszare, niemal białe, nieludzkie, a w nich czaiła się mądrość milleniów...
Jak to wymyśliłeś? Chłopie, ty się dobrze czujesz? – wydukał, gdy już odzyskał oddech.
Zapytał facet z bełtem w sercu. Słyszałeś, że nazywali mnie Pożeraczem Światów? Okazuje się, że jest w tym nieco więcej prawdy niż fantazji Riona. – Krzywy uśmiech nie sięgnął jasnych oczu. – Ale adekwatniejszą nazwą jest Antykreator. Tak mnie nazwali w dniu Stworzenia. – Wzruszył ramionami. – Jest sporo spraw, o których powinieneś się dowiedzieć. Ale najpierw się zamknij, bo my tu gadu gadu, a tamten siepacz od siedmiu boleści zaraz ducha wyzionie.
Ręka. Co z moją...? – szepnął jeszcze, zanim uzdrawiająca magia o niespotykanej sile na dobre go uśpiła.
Odpadła i żrą ją robaki. – Niemiec prychnął, zakręcił węglem między palcami jak monetą. – A co ma być? Zamknij się wreszcie. Wspomnienia może i mi wróciły, ale na poczucie humoru trzeba jeszcze poczekać.
Odpłynął.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz