Loki
– Ej, kolego, mógłbym mieć do
ciebie jedno drobne, aczkolwiek zasadnicze pytanie?
Javier nawet się nie zatrzymał,
lecz obejrzał krótko przez ramię, po czym Loki poznał, że
prawdopodobnie wreszcie udało mu się zwrócić na siebie uwagę.
– Jedno już zadałeś – burknął
Myśliwy.
– Już w czasach, gdy się
urodziłem, ten dowcip był stary – odwarknął równie uprzejmie.
Wściekłość zaczynała przyćmiewać mu zdrowy rozsądek, czuł,
że z każdą chwilą był bliższy wybuchu.
Nie wiedział, dlaczego zgodził się
na tę cholerną wyprawę. Nie potrafił wytłumaczyć, co sprawiło,
że dał się skusić na coś tak szalonego – na coś, co uroiło
się w umyśle kogoś takiego, jak słynny Javier Myśliwy! – i nie
spytał nawet, o co, u diabła, może chodzić.
Tytuł Przedwiecznego i spora liczba
na karku swoją drogą, ale dziecinna ciekawość i zwyczajna ludzka
głupota, która nigdy nie opuściła go tak całkiem, to już
zupełnie co innego. I Loki z każdym dniem coraz mocniej utwierdzał
się w przekonaniu, że właśnie to go zgubi. Odyn wielokrotnie
powtarzał mu, że powinien wreszcie zacząć myśleć, zanim za
cokolwiek się weźmie – Odyn! Na starych bogów, Odyn, o którym
cały Drugi Świat wiedział, że jest równie szalony jak Javier, o
ile nie jeszcze bardziej! – a on? Nic sobie z tego nie robił.
Świadomość własnej nieśmiertelności bywa zgubna dla
lekkoduchów. Jeśli kiedykolwiek mogło powstać takie hasło
propagandowe, z pewnością on stałby się jego twarzą.
Nie wiedział, co Javier kombinował.
Owszem, Myśliwy coś tam mu tłumaczył po tym, gdy już pozwolił
Adrianowi uciec z zastawionej pułapki, opowiadał, co konkretnie
chodzi mu po głowie... no ale właśnie, w przypadku kogoś takiego
„konkretnie” nabierało zupełnie innego znaczenia. Loki nic z
tego nie zrozumiał i jeśli miał w sobie choć odrobinę instynktu
samozachowawczego, powinien roześmiać się szaleńcowi w twarz i
odejść. Nie miał przecież wobec niego żadnych zobowiązań. Pech
chciał, że natrafili na siebie w miejscu, w którym nie było
możliwości, by nie współpracować. Gdyby nie współpracowali, za
nic by się stamtąd nie wydostali. Pech chciał również, że przez
tych kilka – sam nie wiedział, dni? Godzin? – zdążył Javiera
nieco poznać.
Nie, nie umiałby powiedzieć nic o
jego przeszłości, zanim stał się jeszcze Myśliwym. Ale to, co
widział, ten wrak wyverna, ta wbrew pozorom krucha postać, nękana
potwornymi wspomnieniami i lękami, do których sama nie chciała się
przyznać, zaczęła go intrygować. Lokiego od zawsze ciągnęło do
szaleństwa. Loki kochał tajemnice i nade wszystko kochał wiedzę.
A Javier był zagadką, o której rozwiązaniu marzył od stuleci.
Może dlatego właśnie tak się zachował. Może dlatego poszedł za
nim, choć wciąż nie miał pojęcia, do czego jest potrzebny.
Momentami nabierał wątpliwości, czy sam Javier pamięta, dlaczego
wypuścili Adriana i zaraz ruszyli jego tropem.
Bogowie, jak to absurdalnie
brzmiało. Loki, ty stary kretynie... Możliwe, że wpakowałeś się
w coś, co określić można jedynie mianem wyrafinowanego i
niezwykle skomplikowanego samobójstwa. A jeszcze nie tak dawno nie
spieszyło ci się do piachu... Jeszcze nie tak dawno byłbyś w
stanie zrobić wszystko, by uniknąć śmierci, a teraz sam pchałeś
się w jej lepkie łapy.
Zaufał szaleńcowi. Wariatowi,
ćpunowi i cholera wie, czemu jeszcze. Tylko że ten szaleniec,
wariat, ćpun i cholera wie, co jeszcze, wciąż tak bardzo go
fascynował...
Trudno było oprzeć się możliwości
poznania bliżej powtarzanej pełnym strachu szeptem legendy, nawet
jeśli zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie skończy się to
różowo.
Czego nie robi się dla wiedzy? Odyn
był skłonny oddać za nią oko i część własnej duszy. Loki mógł
więc ten jeden, jedyny raz zaryzykować najcenniejszym, co posiadał,
i po cichu liczyć na to, że wyverna faktycznie tak trudno zabić,
jak to opowiadają. Jeśli nie będzie pchał się naprzód, a
jedynie obserwował z boku, nic takiego przecież nie musiało się
stać...
No bo co? Sam Javier mu nie
zaszkodzi. Javier miał w sobie żałośnie mało magii. Jeśli tylko
zachować czujność...
Tylko że Javier był siepaczem. Nie
skrytobójcą, nie mordercą, a siepaczem. Dla niego zabijanie
stanowiło sztukę, a w Drugim Świecie od wieków był największym
artystą.
Javier Myśliwy. Tak go nazywano.
Niewielu pamiętało, kim był wcześniej, a jeszcze mniej wiedziało,
dlaczego stał się tym, kim był teraz.
A kim był? No cóż. Był kimś,
komu zabijanie sprawiało największą przyjemność. Kimś, kto
decydował o życiu i śmierci, szastał wyrokami, a jeśli już
jakiś wydał, nigdy nie chybiał. Nie miał litości, nie miał
sumienia... miał tylko przeczucie, że to, co robi, jest elementem
czegoś większego, ogromnego planu, którego prawdopodobnie sam nie
pojmował i który równie dobrze mógł być urojony, jak większość
jego pomysłów. Był wyvernem, który właściwie odrzucił swoją
moc. Był wyvernem, który nie pamiętał, jak przemieniało się w
wyverna, nie korzystał z magii inna niż ta, którą posługiwali
się siepacze, i nigdy, ale to nigdy nie poddał się instynktowi
Łowcy.
Loki nie wiedział, jak to możliwe.
Nigdy jeszcze nie słyszał, by którykolwiek z Łowców zapanował
nad tą naturą. To było zbyt silne, zbyt mocno w nich siedziało i
zbyt wielkimi konsekwencjami groziło, jeśli się je dusiło. Łowcy
nieraz używali mocy dla własnego zdrowia...
A może tu kryła się spora część
problemu? Javier zdołał w jakiś sposób opanować moc Łowcy.
Zablokował ją, zdusił w sobie, zmusił do uległości i nie
pozwalał, by wypełzła na zewnątrz, i może właśnie to
ostatecznie go zgubiło? Ale jak potężną magią musiał
dysponować, że mu się to udało? Teraz magii nie było czuć od
niego prawie wcale. A przecież nie istniały zaklęcia, które mogły
wyczerpać ją na całe życie.
Prawda?
Siepacz. No właśnie, siepacz.
Siepaczy nie było wielu, z pewnością dałoby się policzyć ich na
palcach jednej dłoni. Lecz każdy z nich wyszkoleniem, inteligencją,
szaleństwem i pragnieniem krwi nokautował całą Ithariańską
gildię razem wziętą. O siepaczach wiedziano niewiele z dość
prostego powodu: budzili grozę tak potężną, że nieraz ludzie
bali się samego wymieniania ich z nazwy, by nie zapeszyć. Siepacze
mieli się za sędziów świata. Siepacze uważali, że zostali
wybrani do tego, by przynieść światu czystość i sprawiedliwość,
by usunąć zawadzające jednostki, by wielki Plan mógł się
ziścić. Nikt nie wiedział, jak ich plan wyglądał. Czy oni sami
wiedzieli? Wielu wiązało ich ze słowami zawartymi w Wielkiej
Przepowiedni i Planie, który właśnie tam wymieniono, lecz to było
jedyne podobieństwo. Siepacze nie czcili Boga. Siepacze czcili
starych bogów krwi, wina i snu, a z nowymi wierzeniami nie chcieli
mieć niczego wspólnego.
Siepacze nieraz przyjmowali
zlecenia. Jeśli wiedziało się, jak prosić, a przede wszystkim jak
zapłacić, można było wynająć siepacza. Lecz niewielu miało na
to odwagę.
A więc Javier był kimś takim. Był
siepaczem. Aniołem Nocy, Sługą Czerni, Ramieniem Sprawiedliwości,
czy jak tam jeszcze ich nazywano.
Ale przy okazji był też wrakiem
samego siebie.
Loki nie wiedział, czym konkretnie
były wywary z grzybów, które pił. Choć parokrotnie próbował,
nie zdołał zbliżyć się do żadnego z nich na tyle, by dokładniej
zbadać zapach i móc wyodrębnić z niego poszczególne składniki.
To nie był jeden grzyb, tu nie było wątpliwości – bo przecież
poczułby to, wyverni węch nigdy nie zawodził. Ale właściwie...
co za różnica, ile ich było? Grunt, że działały.
Javier był chorobliwie blady.
Javierowi potwornie drżały dłonie, Javier miał wiecznie
rozbiegane spojrzenie i nienaturalnie rozszerzone źrenice. Javier
miał wiele przedwczesnych zmarszczek na twarzy mężczyzny
maksymalnie trzydziestopięcioletniego. Zmarszczek, których jako
wyvern nie powinien mieć – przecież wyverny się nie starzeją!
Javier miał problemy z równowagą.
Javier chwiał się, brakowało mu tchu, krztusił się wręcz po
większym wysiłku fizycznym. Javier kaszlał krwią, gdy myślał,
że nikt tego nie widzi, Javier był szczupły, choć bardzo dużo
jadł, Javier nie mógł spać w nocy, Javier mówił do siebie i do
rzeczy, które nie istniały. Javier nie potrafił skupić się przez
dłuższy czas, Javierowi szwankowała pamięć, Javier miał grube i
niezdrowo nabrzmiałe żyły na przedramionach.
Javier płakał z bólu, gdy myślał,
że Loki już śpi.
Loki nie widział go jeszcze w
trybie siepacza. Nie miał pojęcia, czy ktoś w takim stanie mógł
skutecznie w niego wejść. Raczej w to wątpił. Historia Myśliwego
mówiła wprawdzie sama za siebie, lecz widząc go, poważnie
zaczynało się wątpić, czy przypadkiem opowieści te nie są mocno
przerysowane.
Javier wyglądał na ciężko
chorego. Tylko co niby mogło wykończyć wyverna? Te cholerne
grzybki? Inne narkotyki? Pewnie tak. Bo przecież nie choroba, do
diabła. Nie było choroby, której wyvernia magia nie dałaby rady.
Ach, i znowu kwestia wyverniej
magii. Gdzie ona była?
Loki na własne oczy widział, jak
tamten wielki Niemiec, Mark Von Lahman, poradził sobie z Javierem.
Widział i dokładnie zapamiętał, bo sam nie mógł w to uwierzyć.
Jak ledwie kilkumiesięczne pisklę mogło zrobić coś takiego ze
starym siepaczem? Myśliwy wydawał się przy Marku denerwującym
dzieciakiem, niczym więcej. Gdy Niemiec złapał go za gardło, a
potem cisnął nim przez głowę o ziemię, gdy zaczął się
szarpać, potężny siepacz w niczym nie przypominał siepacza, a
biednego, schorowanego starca. Młodzieńca z suchotami, który nie
powinien ruszać się z własnego łóżka. Żałosne, chorowite
dziecko.
Tajemnica. Ach, tajemnica...
Kusząca, fascynująca, wywołująca dreszcze podniecenia.
Zdecydowanie należało ją poznać. Nie darowałby sobie, gdyby taka
okazja przeszła mu koło nosa...
Inna tajemnica w postaci Marka von
Lahmana, który z kolei miał w sobie coś, co natrętnie sugerowało
mu, że o czymś ważnym zapomniał, mogła chwilę poczekać. Mark
nie wyglądał na takiego, co zamierzał znikać. Chociaż kto to tam
wie, skoro wysłali go na Cmentarz Zapomnianych...
– Chciałeś zadać mi jakieś
pytanie, staruszku.
Loki z trudem wyrwał się z
zamyślenia, uświadomiwszy sobie, że Javier na niego patrzy.
Uśmiechał się półgębkiem, czerwone oczy niepokojąco lśniły.
Kilka złocistych kosmyków falowało na wietrze, wyrwawszy się z
ciasnego węzła na karku.
– Chciałem spytać cię o to,
gówniarzu – specjalnie zaakcentował to słowo – co my, do
jasnej cholery, tak właściwie robimy.
– Jak to co? – Myśliwy
zmarszczył brwi, zatrzymał się na szczycie kamienistego
wzniesienia. Usłana ostrymi skalnymi odłamkami ścieżka opadała
ostro w dół, zwiastując ciężką przeprawę, tuż za nią
rysowała się rozległa przepaść i równe, niemal jak odrysowane
od linijki skalne szczyty. Tutaj Święte Góry stawały się już
znacznie niższe, niemal jednolite, lecz wciąż zdradliwe i
niebezpieczne. Przynajmniej istniała szansa, że ciężej tu spotkać
hiporaumy.
Zorientowawszy się, że to jest
koniec pytania, rudy Przedwieczny westchnął ze zniecierpliwieniem i
wycedził jeszcze raz, starając się zachować ostatki spokoju,
który coraz mocniej mu się wymykał:
– Dlaczego idziemy za Adrianem?
Dlaczego najpierw prawie go zabiłeś, a następnie darowałeś
życie, wysłałeś w diabły i ruszyłeś za nim? Gdzie tu sens?
Jeszcze jakby przynajmniej o nas nie wiedział, ale po tym, jak nas
kilka dni temu...
– Nie idę za Adrianem dla samego
Adriana.
Loki urwał raptownie w połowie
słowa. Minę musiał mieć cokolwiek absurdalną, bo Myśliwy
wreszcie się zlitował i rozwinął:
– Słuchaj, no. Nie wiem, dlaczego
za mną leziesz. Nie prosiłem cię o to. Ja chcę czegoś od
Adriana. Bo wydaje mi się, że on może doprowadzić mnie do pewnego
miejsca, na którym dość mocno mi zależy. Nie wiem, skąd o nim
wie, ale nie wnikam w to. Jest mi potrzebny, dlatego nie będę go
jeszcze zabijał.
– Nie mogłeś tak od razu?! –
Bóg kłamców i zdrajców opadł na większy kamień i ukrył twarz
w dłoniach z jękiem. – Chodzę za tobą od tylu tygodni, a ty
dopiero teraz...
– Nie pytałeś.
– Kurwa...! – Odetchnął kilka
razy głęboko. – Dobra, dobra. Nie pytałem. Jasne. To... czym
jest to ważne coś?
Mina Javiera z zaskoczonej stała
się kpiąca. Pogardliwa.
– Myślisz, że zdradziłbym ci
coś takiego? Tobie? Panu zdrajców?
– Idę z tobą, pomagam ci, więc
coś mi się chyba należy?
Nie zauważył, jak to się stało.
W jednej chwili Javier stał przed nim – blady, kruchy, z trudem
maskujący zbyt szybki oddech po wspięciu się na wzniesienie – a
w następnej... góra i dół zamieniły się miejscami, skała
uderzyła w plecy, w głowie zawirowało, przed oczami na chwilę
pociemniało. W gardło oparzyła stal obnażonego długiego
sztyletu.
– Powiem to tylko raz, więc
lepiej, żebyś zapamiętał – wycedził Javier. Jak to się stało,
że znalazł się tak blisko, szczerząc ostre wyvernie kły
centymetry od jego twarzy? Jakim cudem zaciskał prawą dłoń na
kołnierzu jego płaszcza tak mocno, że ledwo był w stanie
zaczerpnąć oddech? Jak to możliwe, że nie był w stanie odepchnąć
jego uzbrojonej lewej dłoni, choć włożył w to siłę obu rąk...?
Javier nagle się roześmiał.
– Potężny Przedwieczny, pozwól,
że o czymś ci opowiem. Jest takie miejsce... Miejsce, w które
chciałby dotrzeć każdy wyvern, lecz mało który wie o tym, że
ono wciąż istnieje. A ci, którzy mają pojęcie, jak się w nie
dostać, są na wagę złota. – Splunął. – Złoto. Dlaczego to
zawsze musi być złoto? Nieważne. Tak się złożyło, że bardzo
mi na tym miejscu zależy, ponieważ jest tam coś... No, coś bardzo
dla mnie ważnego, potężny Przedwieczny. Tak ważnego, że nie
potrafisz sobie tego nawet wyobrazić w tej swojej przedwiecznej
głowie.
– Dlaczego więc mi nie powiesz? –
wykrztusił. Błąd – natychmiast poczuł pieczenie na gardle i
zapach własnej krwi, po idealnie naostrzonym sztylecie spłynęło
kilka szkarłatnych kropli.
– Nie powiem ci, potężny
Przedwieczny, bo... – parsknął okrutnym śmiechem – bo nic o
mnie, kurwa, nie wiesz. Nie pojmiesz tego.
Puścił go gwałtownie, odsunął
się na kilka kroków, zatoczył lekko, warknął i z dziwnym
grymasem pomasował skroń.
Loki rozkaszlał się, przekręcił
na bok, uniósł dłoń do rozcięcia na gardle. Palce natychmiast
splamiły się szkarłatem. Zaklął wściekle, wyszeptał słowa
najprostszego zaklęcia leczącego. Podniósł się powoli.
Wściekłość. Dzika, czerwona,
pierwotna... Dawno nie był tak wściekły.
Javier schodził już ze
wzniesienia, nie zwracając na niego większej uwagi. Ale to nic.
Zaraz zwróci.
– Dlaczego zakładasz, że nic o
tobie nie wiem, Javierze Czarne Serce? – wycedził przez ostre
zęby.
Drgnął. Zatrzymał się. Dłuższy
czas trwał zwrócony do niego plecami, wreszcie jednak odwrócił
się z błyskiem przerażenia w oczach. Palce zaciśnięte na
sztylecie pobielały i zaczęły jeszcze mocniej drżeć.
– Jak... jak ty mnie nazwałeś? –
syknął tak cicho, że gdyby nie nadludzki słuch, z pewnością nie
dałby rady wychwycić tego pośród gwizdania wysokogórskiego
wiatru.
– Javier Czarne Serce. Bo tak
przecież naprawdę się nazywasz, prawda?
Milczał przez dłuższą chwilę.
– Obawiam się, że Javier Czarne
Serce nie żyje od czterystu lat – powiedział wreszcie drżącym
głosem, choć widać było, że zmusza się do zachowania spokoju. –
Od czterystu lat nikt mnie tak nie nazywał...
– A czy to coś zmienia, jak ktoś
cię nazywał? Wiem o tobie znacznie więcej, niż ci się wydaje.
– Co wiesz? Co wiesz jeszcze? –
Przerażenie ustąpiło miejsca dziwnemu błyskowi, którego nie
potrafił zinterpretować. Całe ciało miał napięte, jakby
szykował się do ataku, lecz powstrzymywał się, chcąc dowiedzieć
się więcej.
– Wiem wiele. – Teraz to Loki
się uśmiechał. – Ale nie dowiesz się, ile konkretnie. Obawiam
się, że wtedy straciłbym... kartę przetargową.
– Czego chcesz? – Siepacz
ponownie wyszczerzył kły.
– Chcę, byś zaprowadził mnie do
tego wspaniałego miejsca, na którym to tak bardzo ci zależy.
– Obawiam się, że tego akurat
nie mogę zrobić. – Pokręcił stanowczo głową. Jak małe
dziecko, które za wszelką cenę chce uniknąć kolejnej łyżki
niesmacznej zupy. – A skoro nie chcesz mówić... będę musiał
cię zabić, potężny Przedwieczny.
Loki ponownie zamierzał się
roześmiać. Zamierzał dalej kuć swoją przewagę, wysuwać kolejne
asy z rękawa, by całkowicie podporządkować sobie Javiera, by ten
stał się od niego zależny, by pozwolił zbliżyć się do
skrywanej tajemnicy...
No cóż, zamierzał wiele rzeczy.
Ale z pewnością nie spodziewał się, że Javier Myśliwy tak po
prostu wcieli w życie groźbę, skoro jeszcze chwilę wcześniej
chciał go wypytywać.
Był szybki. Był cholernie,
niewyobrażalnie szybki jak na kogoś, kto wyglądał na wrak
człowieka. Tak pewnie wyglądała odpowiedź na nurtujące go
pytanie, jak to jest, gdy wchodzi w tryb siepacza. Cóż, odpowiedź
brzmiała: jakby niczego innego przez całe życie nie robił.
Gdzie drżące dłonie? Gdzie
zaburzenia równowagi? Gdzie urywany oddech, gdzie słabość, gdzie
krwawy kaszel?
Smukła postać w czerni dopadła go
jednym skokiem, zanim jeszcze zdążył wyciągnąć długi miecz z
pochwy na plecach. Jak on mógł poruszać się tak szybko?
Na nic poszły ponad cztery tysiące
lat ćwiczeń w obliczu gniewu siepacza. Gdy w ostatnim momencie
uchylił się przed ciosem sztyletem, który rozpłatałby mu gardło
aż do kręgosłupa, Loki poczuł się słaby i nieporadny jak małe
dziecko.
To on miał miecz. To on miał
przewagę lat doświadczenia, to on miał potężną magię na swoje
usługi, to on mógł zamienić się w ziejącą ogniem bestię,
która jednym kłapnięciem szczęk rozpłatałaby człowieka na pół.
A jednak zmuszony do wycofania się pod naporem wściekłości
Javiera, zrozumiał, skąd wzięły się te szeptem powtarzane
legendy, które jeszcze raptem kilka minut wcześniej uważał za
wyolbrzymione.
Długi miecz tylko przeszkadzał.
Jak jednak mógłby go odrzucić, skoro nie miał nawet chwili czasu,
by zmienić go na sztylet Łowcy, ukryty w pochwie za pasem na
plecach?
Odskoczył, sparował cięcie
sztyletem, odpowiedział najszybciej jak mógł, płaskim cięciem,
które swoją prędkością i siłą z pewnością pozbawiłoby głowy
każdego, kto znajdowałby się na miejscu Javiera. Myśliwy wykonał
wręcz nieprawdopodobny unik, powtórzył więc cięcie z drugiej
strony, mając nadzieję, że dosięgnie go, gdy ten będzie się
prostować. Nic z tego – czuł się tak, jakby bezładnie machał
długim patykiem przed doświadczonym wojownikiem. Cofał się,
potknął o jeden z wystających kamieni, niemal upadł, zaklął w
emocjach, gdy siepacz wykorzystał moment i dosłownie się na niego
rzucił.
Ale jak? Dlaczego? Tak po prostu,
zupełnie nie przejmując mieczem, który już wracał na swoją
pozycję, skoczył niemal płasko wprzód, jakby zamierzał się na
niego nabić.
Cóż, z pewnością Loki nie chciał
go zabijać. Ale przeżył tyle lat wyłącznie dlatego, że potrafił
w porę określić, którego przeciwnika należy się pozbyć, by
samemu ochronić skórę. Tym razem się nie cofnął. Czekał,
ułamki sekund przeciągały się w nieskończoność...
Nie nadział się. Na bogów, jak on
to zrobił? Choć miecz Lokiego wciąż pozostawał w ruchu, siepacz
w locie złapał go słabszą prawą ręką, odepchnął jak zabawkę,
wykręcając przeciwnikowi nadgarstek, i ciął sztyletem. Loki w
ostatniej chwili wypuścił stal z drętwiejących palców i zasłonił
się przedramieniem. Zabolało tak, że aż zawył, krew trysnęła
szerokim strumieniem. Okręcił się, łapiąc drugą dłonią
Myśliwego za kołnierz, wykorzystał jego własny impet i niemal
cisnął nim o ziemię.
Szlag. Jasna cholera, taka rana to i
pomimo magii mogła goić się tygodniami. Wśród krwi i przeciętych
mięśni błyskał kawałek naciętej równo kości, druga z
pewnością pękła od samego impetu. Oczy zachodziły łzami bólu.
Jeśli kiedykolwiek odzyska pełną władzę w ręce, uzna to za
pieprzony cud...
Odskoczył, podrzucił miecz nogą,
złapał w słabszą prawą rękę. Cofał się tyłem, obserwując
zbierającego się z ziemi Javiera.
Wstawał powoli, plecami do niego.
Co on knuł? Zabić go teraz? Ciosem w plecy? A właściwie dlaczego
nie? Siepacz nie zasłużył na śmierć wojownika.
Tuż za nim zaczynała się
przepaść. Nie wiedział, co to było – czy faktycznie była to
górska przepaść, w którą upadek mógł zakończyć się
śmiercią, czy zwykły uskok, za którym znajdowała się maleńka
skalna kotlina, w której można było rozpalić ognisko i schronić
się przed wiatrem. Liczył na przepaść. Gdyby w nią skoczył,
miałby czas, by w locie przemienić się w wyverna. To oczywiste, że
w zwarciu z Javierem nie miał najmniejszych szans, ale w drugiej
skórze... Przecież Javier się nie przemieniał!
Ryzykujemy? Ryzykujemy.
Zrobił jeszcze jeden krok w tył,
wybił się i skoczył w rozpościerającą za plecami pustkę.
Dokładnie w tym samym momencie
Javier odwrócił się błyskawicznie, a wystrzelony z malowanej
runami kuszy ciężki bełt o czwórgraniastym grocie ze świstem
przeciął powietrze.
– Trafiony, trafiony! – zapiał
Javier. I to było w zasadzie ostatnie, co zapamiętał, zanim
wylądował na skałach poniżej, skołowany, obolały i kompletnie
zdezorientowany.
Szlag, to jednak była kotlina. Dość
duża, dość głęboka, jeśli mógł ufać zachodzącym mgłą
oczom – zdążyłby się przemienić. Tylko ten cholerny bełt
centymetr pod sercem tak kurewsko bolał...
Nie wiedział, ile czasu minęło.
Był nieprzytomny? Chyba nie, skoro Javiera jeszcze tu nie ma. Z
pewnością zaraz tu zejdzie, by zobaczyć, czy nie powinien strzału
poprawić. Cholera, żeby on spudłował, to już naprawdę trzeba
było mieć jakieś chore szczęście...
Miecz leżał kilka kroków dalej.
Niemal kwiląc z bólu, odłamał sterczące z piersi drzewce i
podczołgał się do porzuconego ostrza. Posługując się nim jak
laską i opierając się bokiem o skalną ścianę, zdołał stanąć
na nogi. Pot zalewał oczy, pierś paliła, lewej ręki właściwie
wcale nie czuł.
– A gdzie ty jesteś, mój
truposzu?
Zdołał zdusić przekleństwo.
Javier, wychylając się zza krawędzi, nie mógł go zobaczyć –
miał pełny obraz na krwawy ślad na nagiej skale, lecz nie
dostrzegał nic więcej. Może trzeba było leżeć w miejscu i
udawać martwego? Zagryzając zęby, zdołał przemknąć za pobliską
skałę. Ostrożnie, ostrożnie, by haczykowate kolce grotu nie
zawadziły o serce. I tak znajdowały się tak blisko niego...
Musiał stąd zwiać. Tylko jak? Nie
przemieni się. Za cholerę się nie przemieni. Z każdą chwilą
miał coraz silniejsze wrażenie, że grot musiał być pozłacany.
To co? Wyjąć go z rany? Nie, przecież wyrwie go z kawałem
mięśnia. Tak będzie jeszcze gorzej.
Kurwa, przecież on już wbijając
się w ciało, musiał złamać przynajmniej dwa żebra. Może
dlatego tak ciężko się oddychało?
– Truposzu? No już, odezwij się,
nie rób wujkowi tej nieprzyjemności!
On musiał być gdzieś tutaj.
Szybko zszedł – może gdzieś obok znajdowała się ścieżka?
Zaraz go znajdzie. Choćby po samej krwawej drodze, jaką za sobą
zostawiał.
Wyjrzał delikatnie, ostatkiem
magii, który zdołał zebrać z okaleczonego ciała, przeskanował
otoczenie. Przemknął pod sąsiednią skałę.
– No gdzie ty jesteś, potężny
Przedwieczny? Przecież wiesz, że przede mną i tak nie uciekniesz!
Zbliżał się. Znowu przeskoczył
za kolejny kamień – w tym miejscu stały niemal jak kolce
sterczące z ziemi – lecz i tak był zbyt wolny. Dłoń na
rękojeści miecza zaczynała się pocić. Zacisnął zęby, poprawił
chwyt. Podrzucił miecz, złapał go odwrotnie, by ostrze układało
się w dół, od strony małego palca. Tak...
– No już, truposzu, wujek nigdy
nie lubił bawić się w chowanego!
– Słusznie. Zaklepany! –
ryknął, wyskakując zza skały. Rzucony miecz świsnął
przeraźliwie w powietrzu i przeszył na wylot ciało zaskoczonego
siepacza.
Javier padł na kolana, z
niedowierzaniem przyglądał się długiej rękojeści wyverniego
miecza. Loki, oddychając z coraz większym trudem, rzucił się do
ucieczki. Szkoda miecza, ale...
Zaterkotał mechanizm kuszy.
Uskoczyć, schować się! Gdzie? Nie
ma nigdzie...
Rzucił się zygzakiem. Bolało,
kłuło, kaszlał krwią... ale po co to wszystko? Na człowieka może
i by zadziało. Javier jednak był wyvernem. Dla niego ruchomy cel to
jak przekąska przed obiadem...
– Mama ci nie powiedziała, żeby
nie podnosić ręki na starszych? – rozległo się gdzieś z tyłu.
Upadł. Potknął się, przewrócił.
Nie dał rady dłużej. Ale strzał nie nadchodził.
– Ty...! Ciebie też zabiję,
ty...! – zawył Javier.
– No, bo się oplujesz. Już,
siad. Z tym skalpelem w serduchu chyba nie powinieneś się ruszać,
bo sałatka z ciebie zostanie. – Mark von Lahman, sądząc po
odgłosie, musiał soczyście splunąć. Coś skrobało, jakby
rysował po gołej skale. – A ty tam, Przedwieczny? Dychasz
jeszcze?
– Skąd ty się tu wziąłeś?! –
wykrztusił. Na brodę prysnęła krew, zaniósł się kaszlem.
– Dobra, potem, ty też się
lepiej nie przemęczaj. – Potężna dłoń z zaskakującą
łatwością pomogła stanąć mu w mocno zgarbionej postawie.
– Bełt – wychrypiał. – Ma
kolce. Nie mogę się...
– Wyobraź sobie, że wiem, jak
wygląda. Możesz się przymknąć i nie utrudniać mi roboty? –
Niemiec, nie przejmując się protestami, podprowadził go do
Myśliwego i posadził na ziemi obok.
Nie mógł uwierzyć własnym oczom.
Javiera otaczał szczelny, misternie spleciony krąg runiczny.
Pięknie wyrysowany, doskonale wręcz, jak przez samego mistrza
runów... Tylko problem w tym, że żaden z nich nie żył od ponad
sześciuset lat...!
– Co jest? Kto się tego nauczył?
– wydukał. Javier posłał mu wściekłe spojrzenie, lecz runiczne
więzy trzymały go w miejscu.
– Powoli sobie przypominam. –
Mark z dziwnym uśmiechem wykonał charakterystyczny gest w okolicy
głowy. – Nie ruszaj się, jeszcze nie zawsze mi to wychodzi jak
trzeba. – Rozdarł mu zakrwawioną koszulę, bez chwili wahania
kawałkiem węgla wyrysował na lepkiej skórze kilka kolejnych
znaków, z których każdy był tak skomplikowany, że aż dwoił się
Lokiemu w oczach. Niektóre z nich nawet on widział pierwszy raz w
życiu.
– Przypominasz sobie? –
powtórzył bezwiednie.
– Kurwa, zdechnij wreszcie! –
jęknął Javier. Wciąż krwawił, choć miecz już zniknął –
zwijał się w kręgu w pozycji embrionalnej, coraz mocniej trzęsąc
się z bólu. – Dlaczego ty nie możesz po prostu umrzeć?!
– Dlaczego tak nagle chcesz mnie
zabić? – zripostował błyskawicznie. – Co jest takiego w tym
czymś, do czego ma cię zaprowadzić Adrian, że aż...
– Zamknąć się, obaj! – ryknął
Mark.
– A mnie kiedy opatrzysz? –
Myśliwy popatrywał na niego kątem oka.
– Powiedziałem. – Nawet nie
patrząc, wysunął rękę i samym palcem wyrysował w kręgu
dodatkową runę. Tę akurat Loki znał – Javier zamilkł,
zakneblowany magią. – Najpierw opatruję zdrowszych na umyśle.
Chociaż zwykle wcale nie opatruję, więc zauważ, że i tak
poszedłem na spore ustępstwo.
– Zaraz, Mark, skup się! – Loki
odruchowo odtrącił dłoń wyverna, gdy ten sięgał w stronę
sterczącego z rany drzewca. – Kto, do cholery, nauczył cię magii
run?!
– Kto miał mnie uczyć? Sam ją
wymyśliłem.
Roześmiał się. Roześmiał się
tak, że aż znowu zakrztusił się krwią, choć sporo z niej
zostało już zablokowanej skutecznym zaklęciem. Dopiero po chwili
spojrzał na Marka, który na chwilę przerwał pracę i patrzył na
niego jak najbardziej poważnie.
Jego oczy.
Kurwa, one były szare. Jasnoszare,
niemal białe, nieludzkie, a w nich czaiła się mądrość
milleniów...
– Jak to wymyśliłeś? Chłopie,
ty się dobrze czujesz? – wydukał, gdy już odzyskał oddech.
– Zapytał facet z bełtem w
sercu. Słyszałeś, że nazywali mnie Pożeraczem Światów? Okazuje
się, że jest w tym nieco więcej prawdy niż fantazji Riona. –
Krzywy uśmiech nie sięgnął jasnych oczu. – Ale adekwatniejszą
nazwą jest Antykreator. Tak mnie nazwali w dniu Stworzenia. –
Wzruszył ramionami. – Jest sporo spraw, o których powinieneś się
dowiedzieć. Ale najpierw się zamknij, bo my tu gadu gadu, a tamten
siepacz od siedmiu boleści zaraz ducha wyzionie.
– Ręka. Co z moją...? –
szepnął jeszcze, zanim uzdrawiająca magia o niespotykanej sile na
dobre go uśpiła.
– Odpadła i żrą ją robaki. –
Niemiec prychnął, zakręcił węglem między palcami jak monetą. –
A co ma być? Zamknij się wreszcie. Wspomnienia może i mi wróciły,
ale na poczucie humoru trzeba jeszcze poczekać.
Odpłynął.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz