środa, 13 grudnia 2017

Rozdział 1


Allan

Noc była zimna i burzowa. Wiatr gwizdał w nagich gałęziach drzew przed domem, a wielkie krople deszczu bębniły o szybę okna.
Allan powoli odpiął pas z pozłacaną pochwą od szabli i powiesił ją na kołku przy drzwiach. Szablę zgubił parę godzin temu, gdy jego konia wypłoszył wielki, czarny wilk, który nie wiadomo skąd pojawił się w mieście. Wściekłym ruchem zerwał górę od munduru armii pruskiej i rzucił się na wielkie łoże z baldachimem. Było naprawdę zimno, z ust z każdym oddechem unosiły się obłoczki pary. Nie odważył się jednak wstać i napalić w piecu. Obudziłoby to rodziców, a lepiej, by jak najdłużej nie zwracali uwagi na jego obecność. Specjalnie wrócił o tak późnej porze, by nie zadawali mu niewygodnych pytań. Na szczęście spali, a on, omijając ciekawską służbę szerokim łukiem, jakimś sposobem przemknął niezauważony do swojej sypialni. Nic nie zmieniało jednak tego, że jutro niechciana rozmowa nastąpi ze stuprocentową pewnością.
Ściągnął zębami skórzane rękawice do konnej jazdy i rzucił je w panujący w głębi pomieszczenia mrok. Płomień maleńkiej świecy zamigotał niebezpiecznie, jakby miał zamiar zgasnąć.
I znowu wszystko przez niego. Przyczyną wszelkich kłopotów i niepowodzeń zawsze był jego starszy brat, Mark. Nie dość, że młodszy o trzy lata Allan musiał na każdym kroku opiekować się swym niepełnosprawnym bratem, to teraz na dodatek go... zgubił? Nie, po prostu odwrócił się na moment, a za chwilę tamtego już nie było. Jakby rozpłynął się w powietrzu. Szukał cały dzień – bez skutku. Zaatakowany przez tajemniczego wilka, zdecydował się na powrót. I teraz za to odpowie.
Powoli ukrył twarz w dłoniach. Ludzie, mam dziewiętnaście lat, a on skończył dzisiaj dwadzieścia sześć, mógłby sam o siebie zadbać. Czemu tyle ode mnie oczekujecie? To było tylko standardowe gadanie, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że marzenie to jest nierealne. Jego brat miał ciężką wrodzoną wadę kręgosłupa, nie potrafił stać o własnych siłach. Był skazany na kule. Nadrabiał to wzrostem (gdy udało mu się wyprostować, miał około stu dziewięćdziesięciu centymetrów), humorem tak samo czarnym, jak długie do ramion włosy, i chorobliwym zainteresowaniem bronią, którą nie dane było mu władać. Przy tym golił się nie częściej, niż raz na dwa tygodnie, więc jego policzki zawsze pokrywał nieco niechlujny, kilkudniowy zarost. Allan nie rozumiał, jak można wyglądać tak z własnej woli. Do tego posiadał jakieś nadnaturalne moce, dzięki którym nieraz wpędził go w tarapaty. Wierzył w magię, jak wypadało mieszkańcowi miasta, na którego ulicach codziennym widokiem są płonące na stosach czarownice, ale co innego słuchać bajek o magii, a co innego mieszkać z czarownikiem pod jednym dachem.
Zacisnął dłoń. Już nie. Wreszcie nadszedł upragniony koniec. Mark zniknął. Był wolny. Powoli się uśmiechnął. Coś wymyśli dla zaspokojenia ciekawości rodziców; podskórnie czuł, że nawet jeśli spróbują, nie dadzą rady odnaleźć jego brata. Cała ta sytuacja miała pewne plusy...
Zerwał się gwałtownie, słysząc głośne uderzenie w szybę. Zauważył prześwitujący przez zasłonkę zarys ludzkiej sylwetki. To niemożliwe. Znajdował się na drugim piętrze, ponad osiem metrów nad ziemią. Podszedł powoli do okna, chcąc udowodnić samemu sobie, że nie ma się czego bać. Gwałtownym szarpnięciem rozsunął ciężkie zasłony. To, co ujrzał, zaparło mu dech w piersiach. Na parapecie siedział sobie w największym spokoju młody mężczyzna. Miał długie do ramion, czarne i proste w przeciwieństwie do brata włosy, podbródek pokryty kilkudniowym zarostem i zwyczajne, pozbawione jakichkolwiek haftów lub ozdób, czarne ubranie. Na lewym nadgarstku lśnił wypolerowany od lat noszenia charakterystyczny skórzany pasek. Chudymi, lecz solidnie umięśnionymi rękami trzymał się występu na ścianie. Wyglądał zupełnie jak Mark... z wyjątkiem czerwonych oczu i wyszczerzonych w szerokim uśmiechu ostrych kłów.
Z gardła Allana wydobył się pełen zdumienia krzyk, odskoczył do tyłu, potykając się o róg dywanu. Mark pokręcił głową z politowaniem, wyciągnął z wiszącej u pasa pochwy średniowieczny sztylet o rękojeści rzeźbionej na kształt trupich czaszek i podważył nim zamek. Okno się otworzyło, więc zwinnie wskoczył do środka. Utykał, ale poruszał się swobodnie bez kul.
Cześć – powiedział spokojnie do swojego przerażonego brata i jak gdyby nigdy nic wskoczył na jego łóżko. Położył się w poprzek materaca, zajmując całą wolną przestrzeń.
Allan jakimś cudem zdołał podnieść się z podłogi. Jeszcze raz spojrzał nieufnie na sztylet; dopiero teraz zauważył, że broń pozbawiona była jelca.
Wydusił, patrząc nieprzytomnie w czerwone oczy Marka:
Co...
...się dzieje? – dokończył za niego Mark. Następnie wybuchnął nieco zbyt głośnym śmiechem, przywodzącym na myśl żołnierza po dobrych dwóch kuflach piwa. – Magia! –– ryknął wesoło, przeciągając się.
Allan odsunął od stojącego w rogu pokoju dębowego biurka stare, obite popękaną skórą krzesło i bardzo powoli na nim usiadł. Wolał trzymać się od... tego kogoś z daleka. Bał się. Nie wierzył, że to może dziać się naprawdę. Czuł, że albo śni, albo zwariował, albo to jakiś wybitnie głupi kawał. Najprawdopodobniejszą tezą wydawało się, niestety, drugie stwierdzenie.
Mark leniwie obrócił się na brzuch, chwilę leżał z twarzą zanurzoną w narzucie. Zakaszlał porządnie, kichnął, budząc zapewne wszystkich domowników, i burknął:
Kiedy ty to prałeś?!
Młodszy brat niepewnie pokręcił głową. Mark zachowywał się zupełnie normalnie – był szyderczy, dziecinny i nadpobudliwy, do czego zdążył się już przez te wszystkie lata przyzwyczaić. Ale pierwszym pytaniem, które mu się nasuwało, było: dlaczego maskował to, że może normalnie chodzić?
Wstał raptownie i warknął:
Nie wiem, co ty sobie myślisz, ale mi się to wcale nie podoba...
Nie? Czemu?
Bo mam takie wrażenie, że coś tu nie gra...
Co niby może nie grać? Szukałeś mnie i znalazłeś. Rodzice się ucieszą. Ty nie będziesz musiał znowu sprzątać stajni za karę. Wszyscy zadowoleni!
Ale Mark, o co...
Jego starszy brat poderwał się na nogi z szybkością i płynnością, które na pewno przekraczały możliwości normalnego człowieka. Sztylet zsunął się z łoża i z cichym brzękiem uderzył o drewnianą podłogę.
Cicho. Ktoś idzie – syknął, zamierając w pozycji łudząco przypominającej gotującego się do skoku drapieżnika. Oczy utkwione miał w drzwiach, wydawało się, że nie oddycha.
Mark, ja nic nie... – pisnął Allan. Od razu oblał się rumieńcem, zły na to, że własny głos nie chce go słuchać.
W tym samym momencie drzwi się otworzyły, a jego brat, czarownik lub wytwór zbyt wybujałej wyobraźni rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu ratunku. Spojrzał Allanowi prosto w oczy, obnażył ostre jak sztylety kły i wydał z siebie nieludzkie warknięcie.
Do pokoju wszedł ojciec, odziany w długą koszulę nocną i wyciągniętą szlafmycę. W ręku trzymał małą świecę, a na jego twarzy malowało się tępe niedowierzanie. Ryknął w stronę Allana:
Gdzie ty byłeś cały dzień?! I co z Markiem?! Przecież miałeś...
Matka odepchnęła go na bok. Całą twarz miała we łzach, od razu widać było, że nie zmrużyła oka. Podeszła do Allana, chwyciła go za chude ramiona i krzyknęła:
Prosiłam cię, tak bardzo cię prosiłam...! Myślałam, że możemy ci ufać! Nie rozumiesz, że on sobie nie poradzi?! Jak mogłeś...?!
Kobieta, wybuchając histerycznym płaczem, rzuciła się w ramiona męża. Norman Hans von Lahman, wysoki mężczyzna w sile wieku, czule gładząc żonę po głowie, posłał gniewne spojrzenie swemu synowi.
Zawiodłem się na tobie – oznajmił dławiącym szeptem i wyszedł na korytarz. Dało się jeszcze słyszeć, jak mówi uspokajającym tonem do kobiety: – Nie martw się, zaraz poślę kogoś, żeby przeszukał miasto.
Trzasnęły drzwi.
Allan ciężko odetchnął i powiódł wzrokiem dookoła. W pokoju było zupełnie pusto. Czyli, jednym słowem, po prostu zwariował i tajemniczy demon nie jest jego bratem, lecz jedynie wytworem chorej wyobraźni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz