Allan
Noc była zimna i
burzowa. Wiatr gwizdał w nagich gałęziach drzew przed domem, a
wielkie krople deszczu bębniły o szybę okna.
Allan powoli odpiął
pas z pozłacaną pochwą od szabli i powiesił ją na kołku przy
drzwiach. Szablę zgubił parę godzin temu, gdy jego konia wypłoszył
wielki, czarny wilk, który nie wiadomo skąd pojawił się w
mieście. Wściekłym ruchem zerwał górę od munduru armii pruskiej
i rzucił się na wielkie łoże z baldachimem. Było naprawdę
zimno, z ust z każdym oddechem unosiły się obłoczki pary. Nie
odważył się jednak wstać i napalić w piecu. Obudziłoby to
rodziców, a lepiej, by jak najdłużej nie zwracali uwagi na jego
obecność. Specjalnie wrócił o tak późnej porze, by nie zadawali
mu niewygodnych pytań. Na szczęście spali, a on, omijając
ciekawską służbę szerokim łukiem, jakimś sposobem przemknął
niezauważony do swojej sypialni. Nic nie zmieniało jednak tego, że
jutro niechciana rozmowa nastąpi ze stuprocentową pewnością.
Ściągnął zębami
skórzane rękawice do konnej jazdy i rzucił je w panujący w głębi
pomieszczenia mrok. Płomień maleńkiej świecy zamigotał
niebezpiecznie, jakby miał zamiar zgasnąć.
I znowu wszystko przez
niego. Przyczyną wszelkich kłopotów i niepowodzeń zawsze był
jego starszy brat, Mark. Nie dość, że młodszy o trzy lata Allan
musiał na każdym kroku opiekować się swym niepełnosprawnym
bratem, to teraz na dodatek go... zgubił? Nie, po prostu odwrócił
się na moment, a za chwilę tamtego już nie było. Jakby rozpłynął
się w powietrzu. Szukał cały dzień – bez skutku. Zaatakowany
przez tajemniczego wilka, zdecydował się na powrót. I teraz za to
odpowie.
Powoli ukrył twarz w
dłoniach. Ludzie, mam dziewiętnaście lat, a on skończył
dzisiaj dwadzieścia sześć, mógłby sam o siebie zadbać. Czemu
tyle ode mnie oczekujecie? To
było tylko standardowe gadanie, doskonale zdawał sobie sprawę z
tego, że marzenie to jest nierealne. Jego brat miał ciężką
wrodzoną wadę kręgosłupa, nie potrafił stać o własnych siłach.
Był skazany na kule. Nadrabiał to wzrostem (gdy udało mu się
wyprostować, miał około stu dziewięćdziesięciu centymetrów),
humorem tak samo czarnym, jak długie do ramion włosy, i chorobliwym
zainteresowaniem bronią, którą nie dane było mu władać. Przy
tym golił się nie częściej, niż raz na dwa tygodnie, więc jego
policzki zawsze pokrywał nieco niechlujny, kilkudniowy zarost. Allan
nie rozumiał, jak można wyglądać tak z własnej woli. Do tego
posiadał jakieś nadnaturalne moce, dzięki którym nieraz wpędził
go w tarapaty. Wierzył w magię, jak wypadało mieszkańcowi miasta,
na którego ulicach codziennym widokiem są płonące na stosach
czarownice, ale co innego słuchać bajek o magii, a co innego
mieszkać z czarownikiem pod jednym dachem.
Zacisnął dłoń. Już
nie. Wreszcie nadszedł upragniony koniec. Mark zniknął. Był
wolny. Powoli się uśmiechnął. Coś wymyśli dla zaspokojenia
ciekawości rodziców; podskórnie czuł, że nawet jeśli spróbują,
nie dadzą rady odnaleźć jego brata. Cała ta sytuacja miała pewne
plusy...
Zerwał
się gwałtownie, słysząc głośne uderzenie w szybę. Zauważył
prześwitujący przez zasłonkę zarys ludzkiej sylwetki. To
niemożliwe. Znajdował się na
drugim piętrze, ponad osiem metrów nad ziemią. Podszedł powoli do
okna, chcąc udowodnić samemu sobie, że nie ma się czego bać.
Gwałtownym szarpnięciem rozsunął ciężkie zasłony. To, co
ujrzał, zaparło mu dech w piersiach. Na parapecie siedział sobie w
największym spokoju młody mężczyzna. Miał długie do ramion,
czarne i proste w przeciwieństwie do brata włosy, podbródek
pokryty kilkudniowym zarostem i zwyczajne, pozbawione jakichkolwiek
haftów lub ozdób, czarne ubranie. Na lewym nadgarstku lśnił
wypolerowany od lat noszenia charakterystyczny skórzany pasek.
Chudymi, lecz solidnie umięśnionymi rękami trzymał się występu
na ścianie. Wyglądał zupełnie jak Mark... z wyjątkiem czerwonych
oczu i wyszczerzonych w szerokim uśmiechu ostrych kłów.
Z
gardła Allana wydobył się pełen zdumienia krzyk, odskoczył do
tyłu, potykając się o róg dywanu. Mark pokręcił głową z
politowaniem, wyciągnął z wiszącej u pasa pochwy średniowieczny
sztylet o rękojeści rzeźbionej na kształt trupich czaszek i
podważył nim zamek. Okno się otworzyło, więc zwinnie wskoczył
do środka. Utykał, ale poruszał się swobodnie bez kul.
– Cześć –
powiedział spokojnie do swojego przerażonego brata i jak gdyby
nigdy nic wskoczył na jego łóżko. Położył się w poprzek
materaca, zajmując całą wolną przestrzeń.
Allan jakimś cudem
zdołał podnieść się z podłogi. Jeszcze raz spojrzał nieufnie
na sztylet; dopiero teraz zauważył, że broń pozbawiona była
jelca.
Wydusił, patrząc
nieprzytomnie w czerwone oczy Marka:
– Co...
– ...się dzieje? –
dokończył za niego Mark. Następnie wybuchnął nieco zbyt głośnym
śmiechem, przywodzącym na myśl żołnierza po dobrych dwóch
kuflach piwa. – Magia! –– ryknął wesoło, przeciągając się.
Allan odsunął od
stojącego w rogu pokoju dębowego biurka stare, obite popękaną
skórą krzesło i bardzo powoli na nim usiadł. Wolał trzymać się
od... tego kogoś z daleka. Bał się. Nie wierzył, że to może
dziać się naprawdę. Czuł, że albo śni, albo zwariował, albo to
jakiś wybitnie głupi kawał. Najprawdopodobniejszą tezą wydawało
się, niestety, drugie stwierdzenie.
Mark leniwie obrócił
się na brzuch, chwilę leżał z twarzą zanurzoną w narzucie.
Zakaszlał porządnie, kichnął, budząc zapewne wszystkich
domowników, i burknął:
– Kiedy ty to
prałeś?!
Młodszy brat niepewnie
pokręcił głową. Mark zachowywał się zupełnie normalnie – był
szyderczy, dziecinny i nadpobudliwy, do czego zdążył się już
przez te wszystkie lata przyzwyczaić. Ale pierwszym pytaniem, które
mu się nasuwało, było: dlaczego maskował to, że może normalnie
chodzić?
Wstał raptownie i
warknął:
– Nie wiem, co ty
sobie myślisz, ale mi się to wcale nie podoba...
– Nie? Czemu?
– Bo mam takie
wrażenie, że coś tu nie gra...
– Co niby może nie
grać? Szukałeś mnie i znalazłeś. Rodzice się ucieszą. Ty nie
będziesz musiał znowu sprzątać stajni za karę. Wszyscy
zadowoleni!
– Ale Mark, o co...
Jego starszy brat
poderwał się na nogi z szybkością i płynnością, które na
pewno przekraczały możliwości normalnego człowieka. Sztylet
zsunął się z łoża i z cichym brzękiem uderzył o drewnianą
podłogę.
– Cicho. Ktoś idzie
– syknął, zamierając w pozycji łudząco przypominającej
gotującego się do skoku drapieżnika. Oczy utkwione miał w
drzwiach, wydawało się, że nie oddycha.
– Mark, ja nic nie...
– pisnął Allan. Od razu oblał się rumieńcem, zły na to, że
własny głos nie chce go słuchać.
W tym samym momencie
drzwi się otworzyły, a jego brat, czarownik lub wytwór zbyt
wybujałej wyobraźni rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu
ratunku. Spojrzał Allanowi prosto w oczy, obnażył ostre jak
sztylety kły i wydał z siebie nieludzkie warknięcie.
Do pokoju wszedł
ojciec, odziany w długą koszulę nocną i wyciągniętą szlafmycę.
W ręku trzymał małą świecę, a na jego twarzy malowało się
tępe niedowierzanie. Ryknął w stronę Allana:
– Gdzie ty byłeś
cały dzień?! I co z Markiem?! Przecież miałeś...
Matka odepchnęła go
na bok. Całą twarz miała we łzach, od razu widać było, że nie
zmrużyła oka. Podeszła do Allana, chwyciła go za chude ramiona i
krzyknęła:
– Prosiłam cię, tak
bardzo cię prosiłam...! Myślałam, że możemy ci ufać! Nie
rozumiesz, że on sobie nie poradzi?! Jak mogłeś...?!
Kobieta, wybuchając
histerycznym płaczem, rzuciła się w ramiona męża. Norman Hans
von Lahman, wysoki mężczyzna w sile wieku, czule gładząc żonę
po głowie, posłał gniewne spojrzenie swemu synowi.
– Zawiodłem się na
tobie – oznajmił dławiącym szeptem i wyszedł na korytarz. Dało
się jeszcze słyszeć, jak mówi uspokajającym tonem do kobiety: –
Nie martw się, zaraz poślę kogoś, żeby przeszukał miasto.
Trzasnęły drzwi.
Allan ciężko
odetchnął i powiódł wzrokiem dookoła. W pokoju było zupełnie
pusto. Czyli, jednym słowem, po prostu zwariował i tajemniczy demon
nie jest jego bratem, lecz jedynie wytworem chorej wyobraźni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz