Javier
Był wściekły. A wściekłość
była czarna, paląca jak kwas i domagała się krwi.
Na co czekasz, siepaczu? No, na co?
Wiedział, że mógłby teraz zrobić
wszystko. Czuł się silny, potężny, jak nowo narodzony. Nie miał
bladego pojęcia, co zrobił z nim Mark von Lahman. Z tak silną
uzdrawiającą magią nie spotkał się jeszcze nigdy. Jako Javier
Czarne Serce wiedział o niej całkiem sporo, mógł przebierać we
wspomnieniach i to w nich szukać odpowiedzi, która pewnie gdzieś
tam się kryła, lecz... No właśnie. Javier Czarne Serce to
przeszłość. To kolejny martwy relikt dawnych czasów, które już
nigdy nie powrócą.
Tyle kłamstw w zbyt ciasnej
głowie...
Siedział niedaleko ogniska, w
oddaleniu wystarczającym na to, by słyszeć toczące się przy nim
rozmowy i nie musieć czuć gorąca płomieni na odsłoniętej skórze
przedramion. Lubił zimno. Lubił pocałunki kłującego mrozu,
studzące wieczną gorączkę. Tylko wtedy miał wrażenie, że żyje,
że ma kontrolę nad czymkolwiek, w tym sobą samym... Ciepło
sprawiało, że te ostatki normalności, których tak kurczowo
usiłował się trzymać, zaczynały wymykać się między palcami.
Ciepło rozleniwiało, usypiało czujność, przeganiało zdrowy
rozsądek i... uzależniało. Nie mógł sobie pozwolić na ciepło.
I nie mógł sobie pozwolić na to,
by znaleźć się bliżej Lokiego. Do diabła, co mu odbiło, że
spróbował go zabić? Na co mu to było potrzebne? Co zmieni
plamiąca dłonie przedwieczna krew?
Prawda była taka, że nie miał
żadnego powodu, by zadać upadłemu bogu śmierć. Prawda była
taka, że pozwolił jedynie, by poniosła go wściekłość. A na to
żaden siepacz nie mógł sobie pozwolić. Jak to możliwe, że
zawiódł po tylu latach?
Bogowie, gdyby nie ten młodzik,
Mark, z pewnością jego wspaniałe życie siepacza zakończyłoby
się właśnie tam, w ciasnej kotlinie najeżonej sterczącymi z
podłoża skalnymi kolcami, wykrwawiając się z mieczem Lokiego
wbitym w pierś. Nie docenił przeciwnika. Całkowicie oddał się
burzy emocji, pozwolił, by zapanowała nad jego ciałem, i choć
walkę uważał za naprawdę dobrą, powinien już w jej trakcie –
ba, jeszcze przed nią! – zorientować się, że to nie jest
przeciwnik, z którym mógł mierzyć się tak otwarcie. To był
ktoś, kogo należało sprzątnąć z ukrycia. Co z tego, że by go
zabił, że Przedwieczny padłby od zadanych ran, skoro pociągnąłby
go za sobą? Wszystko poszło nie tak.
Jeśli chcesz być dobrym
siepaczem, musisz przestać katować się tymi pieprzonymi grzybkami.
Zobaczysz, to właśnie kiedyś cię zgubi... Słowa
Odyna, choć wypowiedziane tak dawno temu, wciąż grały mu w głowie
jak mantra.
Dobrym siepaczem? Przecież to
oczywiste, że nie był dobry. On był najlepszy.
Dlatego błąd tym bardziej bolał.
Ale ta magia. Jakim cudem Mark
zdołał wyleczyć go z czegoś takiego? Miał przebite płuco, miał
połamane żebra, miał uszkodzoną aortę. Wykrwawiał się. Może
nie tak szybko, jak powinien jako kruchy człowiek, ale
wystarczająco, by zdechnąć, zanim młodzik zdążyłby poskładać
do kupy równie ładnie załatwionego Lokiego. A nie zdechł. Te
runy... Co to było? Miał wystarczająco dużo lat, by pamiętać co
nieco z magii run. Wprawdzie nigdy jej nie używał, ale jeszcze jako
Javier Czarne Serce lubił wiedzieć, co dzieje się wokół niego.
Kolekcjonował wiedzę, zbierał stare księgi, lecz w żadnej z nich
nie było czegoś podobnego. One były inne. Nie kanciaste, toporne i
brutalne, jak te, którymi powszechnie się w tamtych czasach
posługiwano. To były te same znaki, lecz... delikatniejsze,
pełniejsze, a każdy z nich przypominał emanujące mocą na
kilometr miniaturowe dzieło sztuki. Najwięksi mistrzowie nie
kreślili run w ten sposób.
Być może tam, w przeszłości,
kryła się odpowiedź...
Nie. Nie pamiętasz tego, Javierze
Myśliwy. Czarna niepamięć spala twoją czaszkę jak kwas, tyś
jest ślepy jak śnieg, a śni ci się jedynie jutro. Co z tego, że
jutro nigdy nie nadejdzie. To ono ciągnie cię dalej.
Wytatuowane
na przedramieniu czarne słońce zapiekło. Miał ochotę rozdrapać
je do krwi, zedrzeć z siebie i nareszcie o nim zapomnieć... Czarne
słońce próbowało go złapać. Próbowało go zatrzymać.
Próbowało zatrzymać jego, najczarniejszą gwiazdę Drugiego
Świata... Czarne słońce wielokrotnie namawiało go, by mu się
podporządkował. By zapalił zapałkę, zbliżył się do jej
płomienia, pozwolił mu przejść na blade palce i spalił Javiera
Myśliwego w cholerę.
A on był ponad czarnym słońcem.
On mu się nie poddawał. Starzy bogowie powiedzieli, że może
patrzeć, jeśli obieca, że nie powie...
Szlag, robiło mu się niedobrze.
Czarna niepamięci, mój utracony
przyjacielu, gdzie jesteś? Bogowie, wybaczcie...
– Hej, siepaczu.
Podskoczył, gdy głos Marka rozległ
się tuż nad nim. Warknął odruchowo, obnażył ostre zęby, dłonią
szukając sztyletu. Jakim cudem zdołał podejść go tak, że nie
zdołał w porę go wyczuć?
No tak. Sztyletu tam nie było.
Podobnie jak całego prywatnego arsenału, z którym nigdy się nie
rozstawał.
– Czego chcesz? – syknął,
zrywając się na nogi. Nie czuł się bezbronny. Siepacz równie
skutecznie jak bronią, potrafił zabijać gołymi rękami. Siepacz
jest bronią samą w sobie, a ten dzieciak nie stanowi dla niego
żadnego wyzwania. Przecież to Myśliwy jest najlepszy.
Mark von Lahman miał w sobie coś
dziwnego już wtedy, gdy spotkał go pierwszy raz w Krętodrogu. Już
wtedy czuł dawno zapomnianym wyvernim zmysłem, że to będzie ktoś
potężny, być może wielki, być może znany w przyszłości...
lecz jego charakter całkowicie temu zaprzeczał. Mark był
lekkomyślny. Mark był zbyt pewny siebie. W Marku siedziało coś,
czego się obawiał, i co równie mocno chciał poznać, jak i
zapomnieć na wieki, jak większość problemów. Rion, Ryjisjaveeik
i nawet obaj Przedwieczni nazywali go wtedy Pożeraczem Światów.
Tak, znał Wielką Przepowiednię.
Kto w Drugim Świecie jej nie znał? Sam nie wiedział, czy powinien
wierzyć w jej słowa. Z pewnością jakieś tam ziarnko prawdy
zawierały, skoro drżały przed nimi miliony. Ale nazywanie zwykłego
nieco zbyt potężnego i zwyczajnie głupiego dzieciaka Pożeraczem
wydawało mu się po prostu idiotyczne.
To ledwie kilka miesięcy wcześniej
był słaby, niepełnosprawny człowiek. Gdzie mu do Pożeracza ze
starego wiersza? Zabawne. Doprawdy zabawne. To Javiera nazywano
szalonym, lecz nie umywał się do tego, co siedziało w głowie
demonicznego gówniarza. Bo on sam chyba miał się za kogoś
więcej...
Patrzył na niego spokojnie,
nieruchomo, bez cienia strachu. A przecież Javier mógłby go zabić
szybciej, niż zdołałby mrugnąć.
– Powtarzam: czego chcesz,
szczeniaku? – wycedził. – Nadwyrężasz moją cierpliwość.
– Chcę sprawdzić, co z ciebie za
siepacz, Javierze Czarne Serce. – Brzęknął rzucony na ziemię
miecz Javiera. – Walcz ze mną.
– Żarty
sobie ze mnie stroisz? – Podrzucił miecz stopą i złapał go
błyskawicznie. Jak ten wielki Niemiec mógł być tak lekkomyślny?
– Jestem najlepszy. A ty jeszcze nie powinieneś umierać. Starzy
bogowie jeszcze cię do siebie nie wzywają. – Splunął, odwrócił
się.
Na pochwie błysnął run. Ryknął,
wypuszczając parzący materiał z dłoni, odskoczył na kilka
kroków.
– Nie będzie walki, nie będzie
zabawki. Walcz ze mną, siepaczu. Ciekaw jestem, czy słusznie
uważasz się za najlepszego.
– A ja ciekaw jestem, z jakiego
powodu ciebie nazywają Pożeraczem Światów – prychnął.
– Bo nim jestem. – Wzruszył
ramionami. Niepokojąco jasne oczy na moment zapłonęły czerwienią.
– Jesteś jedynie szalonym
dzieckiem, które ma zbyt wysokie mniemanie o sobie. Któremu do
głowy uderzyły przyjacielskie wyzwiska...
– Sprawdźmy to. Mówią, że
mądrość płynie jedynie przez wojnę.
– A więc zginiesz. –
Wyprostował się. Zasalutował ponownie podniesionym mieczem,
skłonił się z szacunkiem. Nie jak morderca, jak siepacz wyzwany na
pojedynek. Tak, jak powinien. Truposz w końcu zasługuje na
poważanie, skoro jest na tyle odważny, by sam pchał się pod jego
ostrze.
– Gdybym tylko mógł. – Mark
zaśmiał się sucho, wesołość nie sięgnęła nienaturalnych
oczu. – Tam masz resztę broni. – Wskazał krótkim gestem na
zawiniątko przy ognisku.
– Ty masz tylko miecz. A siepacze
mają honor.
– Jak chcesz. – Rozejrzał się,
jakby znudzony, sprawdzając, ile ma miejsca. Dobył wiszącego na
plecach miecza tak szybko, że mało brakło, a wyćwiczone wyvernie
oko Javiera zdołałoby to przegapić; zmatowiała od lat używania
klinga rozmyła się w srebrzystą smugę, gdy lewa dłoń zakręciła
nim młynka od niechcenia.
Te ruchy powinny być niemożliwe
dla kogoś, kto miecz trzymał w dłoniach pierwszy raz kilka
miesięcy temu. Ten długi miecz o przystosowanej do dwuręcznego
chwytu rękojeści powinien być zbyt ciężki i nieporęczny do
trzymania jedną ręką, nawet jeśli władający nim był wyvernem.
I to wysokim wyvernem o szerokich ramionach i nieprzesadnie
zarysowanych, lecz widocznych gołym okiem mięśniach.
Co się stało? Był pewien, że
Mark von Lahman poprzednim razem tak nie wyglądał. Był
szczuplejszy. A mieczem rąbał jak toporem...
Od strony ogniska dobiegło
przekleństwo Lokiego. Nie wiedział, co miało oznaczać. Nie
skupiał się na tym. Bez chwili dłuższego wahania rzucił się do
ataku.
Miecz
siepacza wykonał zwód, świsnął w powietrzu i jak mgnienie
pomknął w kierunku odsłoniętego gardła. Miecz Pożeracza, choć
chwilę wcześniej zwisał w luźno opuszczonej lewej dłoni, tylko
błysnął.
Jak on to zrobił? Od uderzenia w
niedbale postawioną zasłonę ręka zdrętwiała mu aż do łokcia,
mało brakło, a broń wypadłaby z miękkich palców. Odskoczył,
prawie się przewrócił, usiłując umknąć przed odpowiedzią,
która gdyby tylko go dosięgnęła, z pewnością rozpłatałaby go
od barku, aż po krocze.
Odpowiedź zamachem. To powinno być
głupie. Każdy siepacz był nauczony wykorzystywania właśnie
takich okazji – zmieścić się pod biorącym zamach ramieniem,
ciąć w żebra, celując w serce, odskoczyć. I to zawsze się
udawało. A tu... Bogowie, on nawet nie zauważył tego ruchu, tak
szybko i perfekcyjnie został wykonany.
Javier wylądował nisko na ziemi.
Dobrze. Niech tak będzie. A więc będę walczył jak siepacz. Po co
mam przejmować się honorem? Gówniarz sobie na to nie zasłużył.
Był szybszy niż tchnienie.
Migotliwe cienie rzucane przez ogień jedynie wszystko ułatwiały –
odziany w czerń, stopił się z nimi niemal całkowicie. Okrążył
Marka, rzucił się na jego nieuzbrojony bok. Zauważył go – miecz
już mknął w jego kierunku... Odbił w lewo, przemknął pod
klingą, okręcił się, jakby tańczył, przełożył własny miecz
tak, by oprzeć klingę na nerkach, i rzucił się na plecy wyverna
całym ciężarem.
Mark powinien nadziać się na kilka
centymetrów stali. Może i by go to nie zabiło, ale z pewnością
spowolniło, dzięki czemu spokojnie dokończyłby robotę,
zastanowił poważnie nad spróbowaniem jeszcze raz ze wścibskim
Przedwiecznym i odszedł w swoją stronę, szukając wciąż świeżego
tropu Adriana.
Ach, marzenia.
Jak to się stało? Już prawie go
miał. Już niemal padał na szerokie plecy całym bokiem ze
sterczącą spod pachy stalą. Już niemal pozwalał, by zakosztowała
wyverniej krwi...
To była rękojeść tego cuchnącego
starą magią miecza. Głowica uderzyła go w szczękę, poczuł, jak
trzasnęła kość. Okręcił się w powietrzu od impetu ciosu.
Młodzik jak gdyby nigdy nic samym pchnięciem nieuzbrojonej dłoni
odepchnął miecz Myśliwego. Przy takim ułożeniu przedramienia
Javier nie mógł się ratować – miecz poleciał na ziemię, a on
sam chwilę po nim.
– Mieliśmy walczyć, a nie
próbować się zarżnąć, siepaczu – usłyszał. Nie mógł
mówić. Spróbował splunąć, krew polała się na brodę. Jak to
bolało... Chciał się odsunąć, gdy palec Niemca zebrał jego
własną posokę i szybko zakreślił coś na wysokości złamanej
kości. Ból zniknął.
– Runy mi się kończą, więc
lepiej dla ciebie będzie, jeśli nieco spokorniejesz. – Szare oczy
znowu błysnęły czerwienią. – Spróbuj czegoś innego, z mieczem
nie najlepiej ci idzie.
Sklął dzieciaka, wybrał ze stosu
dwa noże z zakrzywionymi w stronę ostrza jelcami.
Łamacze mieczy. Jeśli tym tego
zbyt pewnego siebie Szwaba nie załatwi...
Ponownie błysnęła stal. Tym razem
poszło mu lepiej – ostrze ciężkiego, zabytkowego miecza
zablokował jednym z noży, szarpnął z całego ciała, próbując
wyrwać je z silnej dłoni lub pomóc o wiele cięższemu od niego
przeciwnikowi runąć u jego stóp, zamachnął się drugim...
Kurwa.
Mark obrócił nadgarstkiem. A miał
tyle siły w ręce, że zamiast samemu zrobić tym sobie krzywdę,
dosłownie wyjął łamacz z wyćwiczonej dłoni Javiera. Broń
potoczyła się z metalicznym brzękiem w mrok.
– Dlaczego
nie używasz vurda?
Zatrzymał się, ciężko dysząc.
– Czego nie używam? – syknął.
– Całkiem ci się w głowie pomieszało, dzieciaku?
– Nie nazywaj mnie dzieciakiem.
Gdy ty jeszcze nosiłeś pieluchy, ja już mogłem mienić się
starym. – Stał spokojnie, jedną dłoń trzymał w kieszeni, miecz
opierał płazem na ramieniu. Javier mógłby teraz zrobić
wszystko... – Dlaczego nie używasz vurda? Przecież widzę,
że jesteś Łowcą.
– Co to jest, do kroćset, vurd?
– dobiegło od strony ogniska.
– Najchętniej spytałbym o to
samo – syknął siepacz.
– Wy naprawdę...? – Mark
roześmiał się. – Ta wiedza zaginęła aż tak dawno?
Niewiarygodne... Vurd. Tak nazywa się wrodzona moc Łowców.
– Wrodzona moc...? – Loki
podszedł bliżej, cicho jak kot. – Łowcy są potężniejsi od
innych wyvernów. Mają silniejszy instynkt. Potrafią wprowadzić
się w trans przed walką, potrafią uśpić sumienie. Ale nawet ja
nigdy w życiu nie słyszałem o czymś takim jak vurd.
– Świat schodzi na psy. –
Niemiec – szalony dzieciak? – potarł twarz dłonią zmęczonym
gestem. – A ja przez te miesiące wciąż miałem wrażenie, że
coś we mnie jest i dziwiłem się, dlaczego Rion nie chce mi
powiedzieć, co jeszcze zyskałem jako Łowca. A on mógł po prostu
nie wiedzieć...
– Bez obrazy, ale co ty pieprzysz?
– Teraz to potężny Przedwieczny wyglądał jak zagubione dziecko.
– Ciężar na złamanym życiu,
podniesionym wysoko i precyzyjnie przez mądrość i wojnę
– zanucił. – Czas jest jego, a wy ignorujcie
ślepotę... Tak stało w
Wielkiej Przepowiedni. Siadajcie. Opowiem wam bajkę. Bajkę, o
której, jak widać, już dawno wszyscy zapomnieli...
Javier
chciał się roześmiać. Ale jakiś cichutki głosik w głowie
podpowiedział mu, że tym razem powinien się zamknąć. Żaden z
nich nie usiadł. Mięśnie wciąż miał napięte i twarde jak stal,
w lewej dłoni wciąż trzymał łamacz mieczy. Pilnował. Zachowywał
czujność. Musiał, bo tu zaczynało dziać się coś, co powoli
wykraczało ponad wszystko, z czym kiedykolwiek się spotkał.
Dzieciak był szalony? A może on
faktycznie...?
– Czarne
słońce to nie tylko znak. – Młody wyvern, w którego szarych
oczach czaiła się mądrość mileniów, opuścił rękę z mieczem,
by wyeksponować niepozorny czarny tatuaż na przedramieniu.
Bezwiednie obrysował go palcem, pilnując, by nie dotknąć do
żadnej z prostych, przypominających nakreślone dziecięcą dłonią
linii. – Czarne słońce to wiązanie. To zakotwiczenie w ciele
wyverna potężnej magii, którą nawet wyvern nie byłby w stanie
tak po prostu władać. To kotwica. Kotwica vurda.
Vurd... to jest magia,
którą nawet mnie ciężko jest wytłumaczyć. Nie jestem pewien,
czy w ogóle powinienem nazywać go magią. Opuść gardę, siepaczu,
bo nie powiem nic więcej.
Javier wyprostował się powoli.
Opuścił dłoń. I tak mógł poderwać ją odpowiednio szybko, by
być w stanie zabić wyverna, zanim ten zdąży osłonić się
mieczem.
– W
bardzo dużym skrócie – vurda
nie można uznać za magię. Utarło się go tak nazywać, stąd też
u mnie te wątpliwości, ale jeśli bardziej zagłębić się w
sprawę, to nie jest magia. W żadnym wypadku. Vurd
to wykorzystywanie energii płynącej z kości umarłych. Wiecie –
śmierć jest wszędzie. Są miejsca, w których nie ma magii lub w
których da się ją wyczerpać, ale nie ma miejsc, w których nie ma
śmierci. – Usiadł. Powoli, spokojnie, nic nie robiąc sobie z
zagrożenia, jakie mógł nieść wciąż uzbrojony Myśliwy. Sam
Myśliwy zaczynał się zastanawiać, czy faktycznie jest dla niego
jakimkolwiek zagrożeniem. – Energii umarłych nie da się nagiąć
do swojej woli. Nikt tego nigdy nie dokonał, dla wszystkich, którzy
próbowali, kończyło się to szaleństwem. Dla mnie także.
Kilkaset żyć wcześniej. Miałem wtedy smoka, z którym byłem
połączony telepatycznie. To, co się z nim stało, najlepiej
opisuje wspomnienie, że cztery dni temu nie rozpoznał mnie i
próbował połknąć. – Uśmiechnął się gorzko. – Żeby
zyskać choć minimalną władzę nad energią umarłych, trzeba mieć
kotwicę. I tą kotwicą jest właśnie vurd.
Pozwala on częściowo zapanować nad energią, ukształtować ją
podług własnej woli, wykorzystywać... ale nie jest bezpieczny. I
być może dobrze, że o nim zapomniano. Bo każdorazowe użycie
vurda odbiera Łowcy
część duszy. Nieodwracalnie. Energii umarłych nie da się
całkowicie kontrolować. Vurd
daje tego złudne wrażenie, lecz tak naprawdę odbiera wolną wolę,
dyktuje własne instynkty, przeobraża Łowcę w swego niewolnika.
– Dlaczego więc chciałeś, żebym
go użył? – syknął Javier.
– Bo
myślałem, że potrafisz. Wyglądasz na takiego, który używa vurda
przynajmniej raz w miesiącu.
Czy on właśnie zasugerował mi, że
jestem wariatem? Aż zgrzytnął zębami.
– Po
czym poznać, że ktoś używa vurda?
Da się to jakoś wyczuć? – dopytywał Loki.
– Magia płynąca z użycia vurda
jest zupełnie inna od tej, którą znacie. Od razu byście się
zorientowali, obaj. Każdy by się zorientował, nawet człowiek. Bo
vurd jest przerażający. I gdy tylko wypuści się go na
zewnątrz, wydaje się, że cały świat zaczął kręcić się wokół
niego. Nie umiem tego opisać.
– Możesz to pokazać.
Zapadła cisza. Mark spojrzał
dziwnie na Lokiego, jego oczy przez dłuższą chwilę były
czerwone. Palce mocniej zacisnęły się na rękojeści miecza, choć
chyba nie miał nad tym kontroli. Drgnął. Przestraszył się?
Ciężko było w to uwierzyć.
– Mogę. Ale każde użycie vurda
może sprowadzić szaleństwo. Jakoś mi się do niego nie pali.
Milczenie się przeciągało. Loki
wciąż patrzył na niego nieruchomo, Javier zaczynał drżeć. Co to
było? Niecierpliwość? Cichy głos podpowiadający, że gdyby
potrafił bezpiecznie użyć vurda, stałby się najlepszym
siepaczem wszech czasów?
– Vurda
nie da się używać bezpiecznie, siepaczu.
Bogowie, skąd on wiedział, o czym
myśli...?
– To widać.
Myśliwy warknął, cofnął się
dla bezpieczeństwa, ponownie uniósł nóż. Lecz wyvern nie ruszył
w jego stronę.
Loki wciąż patrzył.
Mark w pewnym momencie westchnął.
Westchnął ciężko, ze zrezygnowaniem, z bólem... a następnie
odłożył miecz i wstał, dwoma palcami prawej ręki naciskając na
czarne słońce na lewej.
Powietrze stało się dziwnie
ciężkie, jak tuż przed burzą. Javier przetarł oczy ze zdumienia,
nie wierząc w to, co widzi. Tatuaż rósł. Błysnął krótko, z
prostych promieni czarnego słoneczka wysunęły się czarne macki,
objęły całe przedramię, wijąc się szaleńczo. Jakby zarażając
się przez dotyk, przepełzły na prawe, zafalowały w niemożliwym
do odtworzenia wzorze, przykrywając niemal całą skórę. Sięgały
coraz wyżej, aż do ramion, być może dalej...
Rzeczywistość błysnęła na samej
krawędzi, rozwarstwiła się. Gdzieś z jej szczeliny wypełzała
postać... Nie wypełzała. Wiła się, pływała w powietrzu, lśniąc
chorym zielonkawym światłem. Gigantyczny wąż? Wąż z łbem
łudząco przypominającym wyverna? Zaryczał bezgłośnie, ziemia
zadrżała lekko, ognisko przygasło, jak zdmuchnięte potężnym
oddechem, choć powietrze pozostało nieruchome.
Potwór chciał się wydostać.
Potwór chciał zabijać. Potwór chciał wyrwać się z więzów...
Wszystko zniknęło równie nagle,
jak się pojawiło.
Mark skrzywił się, pomasował
przedramiona, jakby próbując przepędzić silny ból. Mocno
zaciskał szczęki, chwilę trwał z zamkniętymi oczami.
– Tak
właśnie wygląda vurd.
Myśliwy bał się poruszyć. Bał
się drgnąć, bał się mrugać, bał się oddychać. Czarne słońce
na jego własnym przedramieniu piekło, jak przypalane żywcem, jakby
coś próbowało się spod niego wydostać...
O bogowie.
Zakręciło mu się w głowie.
Prawie upadł. Loki opierał się o skalną ścianę, ledwo mogąc
utrzymać na nogach. Nawet w jego przedwiecznych oczach błyskał
strach.
Ale
Loki nie był Łowcą. Loki nie czuł, jak vurd
go przywołuje. Loki nie czuł jego unoszącego się na krawędzi
słyszalności nucenia, mrocznego i przerażającego, lecz kojącego
jak najwspanialsza kołysanka...
Zaufaj mi, a wszystko będzie
dobrze...
Nigdy! Chciał pozbyć się czarnego
słońca. Chciał wyrwać je wraz z kawałkiem skóry i mięśnia,
chciał odciąć razem z ręką, jeśli tylko miałby pewność, że
dzięki temu pozbędzie się go na dobre.
– Vurd
uzależnia. Jeśli nigdy nie próbowałeś go używać... za żadne
skarby nie zaczynaj – syknął Mark. Jego głos, dziwnie stłumiony
i bardziej przypominający warczenie, zabrzmiał sucho i bezbarwnie,
a gdzieś w nim czaiło się coś jeszcze, jakaś drgająca nuta, tak
niewiarygodna, że aż trudno było ją zidentyfikować...
To był smutek. Smutek
uzależnionego, który musiał odmówić sobie kolejnej dawki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz