niedziela, 3 marca 2019

Rozdział 7


Javier

Był wściekły. A wściekłość była czarna, paląca jak kwas i domagała się krwi.
Na co czekasz, siepaczu? No, na co?
Wiedział, że mógłby teraz zrobić wszystko. Czuł się silny, potężny, jak nowo narodzony. Nie miał bladego pojęcia, co zrobił z nim Mark von Lahman. Z tak silną uzdrawiającą magią nie spotkał się jeszcze nigdy. Jako Javier Czarne Serce wiedział o niej całkiem sporo, mógł przebierać we wspomnieniach i to w nich szukać odpowiedzi, która pewnie gdzieś tam się kryła, lecz... No właśnie. Javier Czarne Serce to przeszłość. To kolejny martwy relikt dawnych czasów, które już nigdy nie powrócą.
Tyle kłamstw w zbyt ciasnej głowie...
Siedział niedaleko ogniska, w oddaleniu wystarczającym na to, by słyszeć toczące się przy nim rozmowy i nie musieć czuć gorąca płomieni na odsłoniętej skórze przedramion. Lubił zimno. Lubił pocałunki kłującego mrozu, studzące wieczną gorączkę. Tylko wtedy miał wrażenie, że żyje, że ma kontrolę nad czymkolwiek, w tym sobą samym... Ciepło sprawiało, że te ostatki normalności, których tak kurczowo usiłował się trzymać, zaczynały wymykać się między palcami. Ciepło rozleniwiało, usypiało czujność, przeganiało zdrowy rozsądek i... uzależniało. Nie mógł sobie pozwolić na ciepło.
I nie mógł sobie pozwolić na to, by znaleźć się bliżej Lokiego. Do diabła, co mu odbiło, że spróbował go zabić? Na co mu to było potrzebne? Co zmieni plamiąca dłonie przedwieczna krew?
Prawda była taka, że nie miał żadnego powodu, by zadać upadłemu bogu śmierć. Prawda była taka, że pozwolił jedynie, by poniosła go wściekłość. A na to żaden siepacz nie mógł sobie pozwolić. Jak to możliwe, że zawiódł po tylu latach?
Bogowie, gdyby nie ten młodzik, Mark, z pewnością jego wspaniałe życie siepacza zakończyłoby się właśnie tam, w ciasnej kotlinie najeżonej sterczącymi z podłoża skalnymi kolcami, wykrwawiając się z mieczem Lokiego wbitym w pierś. Nie docenił przeciwnika. Całkowicie oddał się burzy emocji, pozwolił, by zapanowała nad jego ciałem, i choć walkę uważał za naprawdę dobrą, powinien już w jej trakcie – ba, jeszcze przed nią! – zorientować się, że to nie jest przeciwnik, z którym mógł mierzyć się tak otwarcie. To był ktoś, kogo należało sprzątnąć z ukrycia. Co z tego, że by go zabił, że Przedwieczny padłby od zadanych ran, skoro pociągnąłby go za sobą? Wszystko poszło nie tak.
Jeśli chcesz być dobrym siepaczem, musisz przestać katować się tymi pieprzonymi grzybkami. Zobaczysz, to właśnie kiedyś cię zgubi... Słowa Odyna, choć wypowiedziane tak dawno temu, wciąż grały mu w głowie jak mantra.
Dobrym siepaczem? Przecież to oczywiste, że nie był dobry. On był najlepszy.
Dlatego błąd tym bardziej bolał.
Ale ta magia. Jakim cudem Mark zdołał wyleczyć go z czegoś takiego? Miał przebite płuco, miał połamane żebra, miał uszkodzoną aortę. Wykrwawiał się. Może nie tak szybko, jak powinien jako kruchy człowiek, ale wystarczająco, by zdechnąć, zanim młodzik zdążyłby poskładać do kupy równie ładnie załatwionego Lokiego. A nie zdechł. Te runy... Co to było? Miał wystarczająco dużo lat, by pamiętać co nieco z magii run. Wprawdzie nigdy jej nie używał, ale jeszcze jako Javier Czarne Serce lubił wiedzieć, co dzieje się wokół niego. Kolekcjonował wiedzę, zbierał stare księgi, lecz w żadnej z nich nie było czegoś podobnego. One były inne. Nie kanciaste, toporne i brutalne, jak te, którymi powszechnie się w tamtych czasach posługiwano. To były te same znaki, lecz... delikatniejsze, pełniejsze, a każdy z nich przypominał emanujące mocą na kilometr miniaturowe dzieło sztuki. Najwięksi mistrzowie nie kreślili run w ten sposób.
Być może tam, w przeszłości, kryła się odpowiedź...
Nie. Nie pamiętasz tego, Javierze Myśliwy. Czarna niepamięć spala twoją czaszkę jak kwas, tyś jest ślepy jak śnieg, a śni ci się jedynie jutro. Co z tego, że jutro nigdy nie nadejdzie. To ono ciągnie cię dalej.
Wytatuowane na przedramieniu czarne słońce zapiekło. Miał ochotę rozdrapać je do krwi, zedrzeć z siebie i nareszcie o nim zapomnieć... Czarne słońce próbowało go złapać. Próbowało go zatrzymać. Próbowało zatrzymać jego, najczarniejszą gwiazdę Drugiego Świata... Czarne słońce wielokrotnie namawiało go, by mu się podporządkował. By zapalił zapałkę, zbliżył się do jej płomienia, pozwolił mu przejść na blade palce i spalił Javiera Myśliwego w cholerę.
A on był ponad czarnym słońcem. On mu się nie poddawał. Starzy bogowie powiedzieli, że może patrzeć, jeśli obieca, że nie powie...
Szlag, robiło mu się niedobrze.
Czarna niepamięci, mój utracony przyjacielu, gdzie jesteś? Bogowie, wybaczcie...
Hej, siepaczu.
Podskoczył, gdy głos Marka rozległ się tuż nad nim. Warknął odruchowo, obnażył ostre zęby, dłonią szukając sztyletu. Jakim cudem zdołał podejść go tak, że nie zdołał w porę go wyczuć?
No tak. Sztyletu tam nie było. Podobnie jak całego prywatnego arsenału, z którym nigdy się nie rozstawał.
Czego chcesz? – syknął, zrywając się na nogi. Nie czuł się bezbronny. Siepacz równie skutecznie jak bronią, potrafił zabijać gołymi rękami. Siepacz jest bronią samą w sobie, a ten dzieciak nie stanowi dla niego żadnego wyzwania. Przecież to Myśliwy jest najlepszy.
Mark von Lahman miał w sobie coś dziwnego już wtedy, gdy spotkał go pierwszy raz w Krętodrogu. Już wtedy czuł dawno zapomnianym wyvernim zmysłem, że to będzie ktoś potężny, być może wielki, być może znany w przyszłości... lecz jego charakter całkowicie temu zaprzeczał. Mark był lekkomyślny. Mark był zbyt pewny siebie. W Marku siedziało coś, czego się obawiał, i co równie mocno chciał poznać, jak i zapomnieć na wieki, jak większość problemów. Rion, Ryjisjaveeik i nawet obaj Przedwieczni nazywali go wtedy Pożeraczem Światów.
Tak, znał Wielką Przepowiednię. Kto w Drugim Świecie jej nie znał? Sam nie wiedział, czy powinien wierzyć w jej słowa. Z pewnością jakieś tam ziarnko prawdy zawierały, skoro drżały przed nimi miliony. Ale nazywanie zwykłego nieco zbyt potężnego i zwyczajnie głupiego dzieciaka Pożeraczem wydawało mu się po prostu idiotyczne.
To ledwie kilka miesięcy wcześniej był słaby, niepełnosprawny człowiek. Gdzie mu do Pożeracza ze starego wiersza? Zabawne. Doprawdy zabawne. To Javiera nazywano szalonym, lecz nie umywał się do tego, co siedziało w głowie demonicznego gówniarza. Bo on sam chyba miał się za kogoś więcej...
Patrzył na niego spokojnie, nieruchomo, bez cienia strachu. A przecież Javier mógłby go zabić szybciej, niż zdołałby mrugnąć.
Powtarzam: czego chcesz, szczeniaku? – wycedził. – Nadwyrężasz moją cierpliwość.
Chcę sprawdzić, co z ciebie za siepacz, Javierze Czarne Serce. – Brzęknął rzucony na ziemię miecz Javiera. – Walcz ze mną.
Żarty sobie ze mnie stroisz? – Podrzucił miecz stopą i złapał go błyskawicznie. Jak ten wielki Niemiec mógł być tak lekkomyślny? – Jestem najlepszy. A ty jeszcze nie powinieneś umierać. Starzy bogowie jeszcze cię do siebie nie wzywają. – Splunął, odwrócił się.
Na pochwie błysnął run. Ryknął, wypuszczając parzący materiał z dłoni, odskoczył na kilka kroków.
Nie będzie walki, nie będzie zabawki. Walcz ze mną, siepaczu. Ciekaw jestem, czy słusznie uważasz się za najlepszego.
A ja ciekaw jestem, z jakiego powodu ciebie nazywają Pożeraczem Światów – prychnął.
Bo nim jestem. – Wzruszył ramionami. Niepokojąco jasne oczy na moment zapłonęły czerwienią.
Jesteś jedynie szalonym dzieckiem, które ma zbyt wysokie mniemanie o sobie. Któremu do głowy uderzyły przyjacielskie wyzwiska...
Sprawdźmy to. Mówią, że mądrość płynie jedynie przez wojnę.
A więc zginiesz. – Wyprostował się. Zasalutował ponownie podniesionym mieczem, skłonił się z szacunkiem. Nie jak morderca, jak siepacz wyzwany na pojedynek. Tak, jak powinien. Truposz w końcu zasługuje na poważanie, skoro jest na tyle odważny, by sam pchał się pod jego ostrze.
Gdybym tylko mógł. – Mark zaśmiał się sucho, wesołość nie sięgnęła nienaturalnych oczu. – Tam masz resztę broni. – Wskazał krótkim gestem na zawiniątko przy ognisku.
Ty masz tylko miecz. A siepacze mają honor.
Jak chcesz. – Rozejrzał się, jakby znudzony, sprawdzając, ile ma miejsca. Dobył wiszącego na plecach miecza tak szybko, że mało brakło, a wyćwiczone wyvernie oko Javiera zdołałoby to przegapić; zmatowiała od lat używania klinga rozmyła się w srebrzystą smugę, gdy lewa dłoń zakręciła nim młynka od niechcenia.
Te ruchy powinny być niemożliwe dla kogoś, kto miecz trzymał w dłoniach pierwszy raz kilka miesięcy temu. Ten długi miecz o przystosowanej do dwuręcznego chwytu rękojeści powinien być zbyt ciężki i nieporęczny do trzymania jedną ręką, nawet jeśli władający nim był wyvernem. I to wysokim wyvernem o szerokich ramionach i nieprzesadnie zarysowanych, lecz widocznych gołym okiem mięśniach.
Co się stało? Był pewien, że Mark von Lahman poprzednim razem tak nie wyglądał. Był szczuplejszy. A mieczem rąbał jak toporem...
Od strony ogniska dobiegło przekleństwo Lokiego. Nie wiedział, co miało oznaczać. Nie skupiał się na tym. Bez chwili dłuższego wahania rzucił się do ataku.
Miecz siepacza wykonał zwód, świsnął w powietrzu i jak mgnienie pomknął w kierunku odsłoniętego gardła. Miecz Pożeracza, choć chwilę wcześniej zwisał w luźno opuszczonej lewej dłoni, tylko błysnął.
Jak on to zrobił? Od uderzenia w niedbale postawioną zasłonę ręka zdrętwiała mu aż do łokcia, mało brakło, a broń wypadłaby z miękkich palców. Odskoczył, prawie się przewrócił, usiłując umknąć przed odpowiedzią, która gdyby tylko go dosięgnęła, z pewnością rozpłatałaby go od barku, aż po krocze.
Odpowiedź zamachem. To powinno być głupie. Każdy siepacz był nauczony wykorzystywania właśnie takich okazji – zmieścić się pod biorącym zamach ramieniem, ciąć w żebra, celując w serce, odskoczyć. I to zawsze się udawało. A tu... Bogowie, on nawet nie zauważył tego ruchu, tak szybko i perfekcyjnie został wykonany.
Javier wylądował nisko na ziemi. Dobrze. Niech tak będzie. A więc będę walczył jak siepacz. Po co mam przejmować się honorem? Gówniarz sobie na to nie zasłużył.
Był szybszy niż tchnienie. Migotliwe cienie rzucane przez ogień jedynie wszystko ułatwiały – odziany w czerń, stopił się z nimi niemal całkowicie. Okrążył Marka, rzucił się na jego nieuzbrojony bok. Zauważył go – miecz już mknął w jego kierunku... Odbił w lewo, przemknął pod klingą, okręcił się, jakby tańczył, przełożył własny miecz tak, by oprzeć klingę na nerkach, i rzucił się na plecy wyverna całym ciężarem.
Mark powinien nadziać się na kilka centymetrów stali. Może i by go to nie zabiło, ale z pewnością spowolniło, dzięki czemu spokojnie dokończyłby robotę, zastanowił poważnie nad spróbowaniem jeszcze raz ze wścibskim Przedwiecznym i odszedł w swoją stronę, szukając wciąż świeżego tropu Adriana.
Ach, marzenia.
Jak to się stało? Już prawie go miał. Już niemal padał na szerokie plecy całym bokiem ze sterczącą spod pachy stalą. Już niemal pozwalał, by zakosztowała wyverniej krwi...
To była rękojeść tego cuchnącego starą magią miecza. Głowica uderzyła go w szczękę, poczuł, jak trzasnęła kość. Okręcił się w powietrzu od impetu ciosu. Młodzik jak gdyby nigdy nic samym pchnięciem nieuzbrojonej dłoni odepchnął miecz Myśliwego. Przy takim ułożeniu przedramienia Javier nie mógł się ratować – miecz poleciał na ziemię, a on sam chwilę po nim.
Mieliśmy walczyć, a nie próbować się zarżnąć, siepaczu – usłyszał. Nie mógł mówić. Spróbował splunąć, krew polała się na brodę. Jak to bolało... Chciał się odsunąć, gdy palec Niemca zebrał jego własną posokę i szybko zakreślił coś na wysokości złamanej kości. Ból zniknął.
Runy mi się kończą, więc lepiej dla ciebie będzie, jeśli nieco spokorniejesz. – Szare oczy znowu błysnęły czerwienią. – Spróbuj czegoś innego, z mieczem nie najlepiej ci idzie.
Sklął dzieciaka, wybrał ze stosu dwa noże z zakrzywionymi w stronę ostrza jelcami.
Łamacze mieczy. Jeśli tym tego zbyt pewnego siebie Szwaba nie załatwi...
Ponownie błysnęła stal. Tym razem poszło mu lepiej – ostrze ciężkiego, zabytkowego miecza zablokował jednym z noży, szarpnął z całego ciała, próbując wyrwać je z silnej dłoni lub pomóc o wiele cięższemu od niego przeciwnikowi runąć u jego stóp, zamachnął się drugim...
Kurwa.
Mark obrócił nadgarstkiem. A miał tyle siły w ręce, że zamiast samemu zrobić tym sobie krzywdę, dosłownie wyjął łamacz z wyćwiczonej dłoni Javiera. Broń potoczyła się z metalicznym brzękiem w mrok.
Dlaczego nie używasz vurda?
Zatrzymał się, ciężko dysząc.
Czego nie używam? – syknął. – Całkiem ci się w głowie pomieszało, dzieciaku?
Nie nazywaj mnie dzieciakiem. Gdy ty jeszcze nosiłeś pieluchy, ja już mogłem mienić się starym. – Stał spokojnie, jedną dłoń trzymał w kieszeni, miecz opierał płazem na ramieniu. Javier mógłby teraz zrobić wszystko... – Dlaczego nie używasz vurda? Przecież widzę, że jesteś Łowcą.
Co to jest, do kroćset, vurd? – dobiegło od strony ogniska.
Najchętniej spytałbym o to samo – syknął siepacz.
Wy naprawdę...? – Mark roześmiał się. – Ta wiedza zaginęła aż tak dawno? Niewiarygodne... Vurd. Tak nazywa się wrodzona moc Łowców.
Wrodzona moc...? – Loki podszedł bliżej, cicho jak kot. – Łowcy są potężniejsi od innych wyvernów. Mają silniejszy instynkt. Potrafią wprowadzić się w trans przed walką, potrafią uśpić sumienie. Ale nawet ja nigdy w życiu nie słyszałem o czymś takim jak vurd.
Świat schodzi na psy. – Niemiec – szalony dzieciak? – potarł twarz dłonią zmęczonym gestem. – A ja przez te miesiące wciąż miałem wrażenie, że coś we mnie jest i dziwiłem się, dlaczego Rion nie chce mi powiedzieć, co jeszcze zyskałem jako Łowca. A on mógł po prostu nie wiedzieć...
Bez obrazy, ale co ty pieprzysz? – Teraz to potężny Przedwieczny wyglądał jak zagubione dziecko.
Ciężar na złamanym życiu, podniesionym wysoko i precyzyjnie przez mądrość i wojnę – zanucił. – Czas jest jego, a wy ignorujcie ślepotę... Tak stało w Wielkiej Przepowiedni. Siadajcie. Opowiem wam bajkę. Bajkę, o której, jak widać, już dawno wszyscy zapomnieli...
Javier chciał się roześmiać. Ale jakiś cichutki głosik w głowie podpowiedział mu, że tym razem powinien się zamknąć. Żaden z nich nie usiadł. Mięśnie wciąż miał napięte i twarde jak stal, w lewej dłoni wciąż trzymał łamacz mieczy. Pilnował. Zachowywał czujność. Musiał, bo tu zaczynało dziać się coś, co powoli wykraczało ponad wszystko, z czym kiedykolwiek się spotkał.
Dzieciak był szalony? A może on faktycznie...?
Czarne słońce to nie tylko znak. – Młody wyvern, w którego szarych oczach czaiła się mądrość mileniów, opuścił rękę z mieczem, by wyeksponować niepozorny czarny tatuaż na przedramieniu. Bezwiednie obrysował go palcem, pilnując, by nie dotknąć do żadnej z prostych, przypominających nakreślone dziecięcą dłonią linii. – Czarne słońce to wiązanie. To zakotwiczenie w ciele wyverna potężnej magii, którą nawet wyvern nie byłby w stanie tak po prostu władać. To kotwica. Kotwica vurda. Vurd... to jest magia, którą nawet mnie ciężko jest wytłumaczyć. Nie jestem pewien, czy w ogóle powinienem nazywać go magią. Opuść gardę, siepaczu, bo nie powiem nic więcej.
Javier wyprostował się powoli. Opuścił dłoń. I tak mógł poderwać ją odpowiednio szybko, by być w stanie zabić wyverna, zanim ten zdąży osłonić się mieczem.
W bardzo dużym skrócie – vurda nie można uznać za magię. Utarło się go tak nazywać, stąd też u mnie te wątpliwości, ale jeśli bardziej zagłębić się w sprawę, to nie jest magia. W żadnym wypadku. Vurd to wykorzystywanie energii płynącej z kości umarłych. Wiecie – śmierć jest wszędzie. Są miejsca, w których nie ma magii lub w których da się ją wyczerpać, ale nie ma miejsc, w których nie ma śmierci. – Usiadł. Powoli, spokojnie, nic nie robiąc sobie z zagrożenia, jakie mógł nieść wciąż uzbrojony Myśliwy. Sam Myśliwy zaczynał się zastanawiać, czy faktycznie jest dla niego jakimkolwiek zagrożeniem. – Energii umarłych nie da się nagiąć do swojej woli. Nikt tego nigdy nie dokonał, dla wszystkich, którzy próbowali, kończyło się to szaleństwem. Dla mnie także. Kilkaset żyć wcześniej. Miałem wtedy smoka, z którym byłem połączony telepatycznie. To, co się z nim stało, najlepiej opisuje wspomnienie, że cztery dni temu nie rozpoznał mnie i próbował połknąć. – Uśmiechnął się gorzko. – Żeby zyskać choć minimalną władzę nad energią umarłych, trzeba mieć kotwicę. I tą kotwicą jest właśnie vurd. Pozwala on częściowo zapanować nad energią, ukształtować ją podług własnej woli, wykorzystywać... ale nie jest bezpieczny. I być może dobrze, że o nim zapomniano. Bo każdorazowe użycie vurda odbiera Łowcy część duszy. Nieodwracalnie. Energii umarłych nie da się całkowicie kontrolować. Vurd daje tego złudne wrażenie, lecz tak naprawdę odbiera wolną wolę, dyktuje własne instynkty, przeobraża Łowcę w swego niewolnika.
Dlaczego więc chciałeś, żebym go użył? – syknął Javier.
Bo myślałem, że potrafisz. Wyglądasz na takiego, który używa vurda przynajmniej raz w miesiącu.
Czy on właśnie zasugerował mi, że jestem wariatem? Aż zgrzytnął zębami.
Po czym poznać, że ktoś używa vurda? Da się to jakoś wyczuć? – dopytywał Loki.
Magia płynąca z użycia vurda jest zupełnie inna od tej, którą znacie. Od razu byście się zorientowali, obaj. Każdy by się zorientował, nawet człowiek. Bo vurd jest przerażający. I gdy tylko wypuści się go na zewnątrz, wydaje się, że cały świat zaczął kręcić się wokół niego. Nie umiem tego opisać.
Możesz to pokazać.
Zapadła cisza. Mark spojrzał dziwnie na Lokiego, jego oczy przez dłuższą chwilę były czerwone. Palce mocniej zacisnęły się na rękojeści miecza, choć chyba nie miał nad tym kontroli. Drgnął. Przestraszył się? Ciężko było w to uwierzyć.
Mogę. Ale każde użycie vurda może sprowadzić szaleństwo. Jakoś mi się do niego nie pali.
Milczenie się przeciągało. Loki wciąż patrzył na niego nieruchomo, Javier zaczynał drżeć. Co to było? Niecierpliwość? Cichy głos podpowiadający, że gdyby potrafił bezpiecznie użyć vurda, stałby się najlepszym siepaczem wszech czasów?
Vurda nie da się używać bezpiecznie, siepaczu.
Bogowie, skąd on wiedział, o czym myśli...?
To widać.
Myśliwy warknął, cofnął się dla bezpieczeństwa, ponownie uniósł nóż. Lecz wyvern nie ruszył w jego stronę.
Loki wciąż patrzył.
Mark w pewnym momencie westchnął. Westchnął ciężko, ze zrezygnowaniem, z bólem... a następnie odłożył miecz i wstał, dwoma palcami prawej ręki naciskając na czarne słońce na lewej.
Powietrze stało się dziwnie ciężkie, jak tuż przed burzą. Javier przetarł oczy ze zdumienia, nie wierząc w to, co widzi. Tatuaż rósł. Błysnął krótko, z prostych promieni czarnego słoneczka wysunęły się czarne macki, objęły całe przedramię, wijąc się szaleńczo. Jakby zarażając się przez dotyk, przepełzły na prawe, zafalowały w niemożliwym do odtworzenia wzorze, przykrywając niemal całą skórę. Sięgały coraz wyżej, aż do ramion, być może dalej...
Rzeczywistość błysnęła na samej krawędzi, rozwarstwiła się. Gdzieś z jej szczeliny wypełzała postać... Nie wypełzała. Wiła się, pływała w powietrzu, lśniąc chorym zielonkawym światłem. Gigantyczny wąż? Wąż z łbem łudząco przypominającym wyverna? Zaryczał bezgłośnie, ziemia zadrżała lekko, ognisko przygasło, jak zdmuchnięte potężnym oddechem, choć powietrze pozostało nieruchome.
Potwór chciał się wydostać. Potwór chciał zabijać. Potwór chciał wyrwać się z więzów...
Wszystko zniknęło równie nagle, jak się pojawiło.
Mark skrzywił się, pomasował przedramiona, jakby próbując przepędzić silny ból. Mocno zaciskał szczęki, chwilę trwał z zamkniętymi oczami.
Tak właśnie wygląda vurd.
Myśliwy bał się poruszyć. Bał się drgnąć, bał się mrugać, bał się oddychać. Czarne słońce na jego własnym przedramieniu piekło, jak przypalane żywcem, jakby coś próbowało się spod niego wydostać...
O bogowie.
Zakręciło mu się w głowie. Prawie upadł. Loki opierał się o skalną ścianę, ledwo mogąc utrzymać na nogach. Nawet w jego przedwiecznych oczach błyskał strach.
Ale Loki nie był Łowcą. Loki nie czuł, jak vurd go przywołuje. Loki nie czuł jego unoszącego się na krawędzi słyszalności nucenia, mrocznego i przerażającego, lecz kojącego jak najwspanialsza kołysanka...
Zaufaj mi, a wszystko będzie dobrze...
Nigdy! Chciał pozbyć się czarnego słońca. Chciał wyrwać je wraz z kawałkiem skóry i mięśnia, chciał odciąć razem z ręką, jeśli tylko miałby pewność, że dzięki temu pozbędzie się go na dobre.
Vurd uzależnia. Jeśli nigdy nie próbowałeś go używać... za żadne skarby nie zaczynaj – syknął Mark. Jego głos, dziwnie stłumiony i bardziej przypominający warczenie, zabrzmiał sucho i bezbarwnie, a gdzieś w nim czaiło się coś jeszcze, jakaś drgająca nuta, tak niewiarygodna, że aż trudno było ją zidentyfikować...
To był smutek. Smutek uzależnionego, który musiał odmówić sobie kolejnej dawki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz