Allan
Dzień wiele nie różnił
się od nocy. Niebo zasnuwały gęste chmury, deszcz siekł
niemiłosiernie, zamieniając w bagno pracowicie wypielęgnowany
kilka miesięcy temu ogród. Nic nie wskazywało na to, by ulewa
miała w najbliższym czasie zamienić się w śnieg – pomimo
środka zimy, temperatura uparcie utrzymywała się na plusie.
Pogoda i brak słońca
składały się na to, że korytarze Nocnego Dworu sprawiały
wrażenie mrocznych i nieprzyjaznych. Allan, pomimo całego życia
spędzonego w tej rezydencji, nadal odczuwał tajemniczy niepokój,
zerkając w stronę zacienionych części pomieszczeń. Teraz też,
przemierzając korytarze, starał się patrzeć pod nogi, na
aksamitny czerwony chodnik.
Nagle zderzył się z
kimś wiele wyższym od niego, uderzając czołem w jego podbródek.
Uniósł wzrok, masując obolałe miejsce.
– Jak leziesz? –
syknął jego brat i pokuśtykał w stronę kuchni.
Chłopak już nic nie
rozumiał. Mark znowu chodził o kulach, a jego oczy były
jasnoszare, nie krwistoczerwone. Niestety nie łudził się, że to
koniec kłopotów, ponieważ brat nadal miał niebezpiecznie
zaostrzone kły.
Potrząsnął głową i
wszedł do jadalni. Wszystko było już gotowe, na pięknie
haftowanym obrusie służba ustawiła najdroższą zastawę – tą
ręcznie malowaną w maleńkie różyczki. Chłopak powoli odsunął
obite granatowym zamszem krzesło i usiadł na nim, kątem oka
obserwując niedowierzająco gapiącego się na zastawę brata. Gdy
rodzice ukazali się w pomieszczeniu, Mark rozłożył ramiona,
prawie upuszczając kule, i spytał kontrastującym z ognistymi
gestami spokojnym głosem:
– Czy dziś jest
jakieś święto?
Ojciec pokręcił głową
ze zrezygnowaniem.
– Ach, Mark,
znaleźliśmy ci doskonałą żonę...
– Żonę? – Mark
wyglądał, jakby miał polec na marmurowej posadzce bez walki. Mało
brakło, a Allan roześmiałby się w głos.
– Tak. Nie
przypuszczałem że się uda, ale dziewczyna jest wyraźnie
zainteresowana.
Twarz starszego syna
przybrała kamienny wyraz.
– Zainteresowana?
Pewnie moim nazwiskiem.
– Być może, ale
proszę, zachowaj się na poziomie – upomniała go matka.
– Tak. – Chwilę
patrzył w talerz. – Ale nie mogliście powiedzieć mi tego nieco
wcześniej? – kontynuował.
– Mówiliśmy ci
dziesiątki razy, ale ty jak zwykle nie słuchałeś...
– Może i nie, bo wy
nie słuchaliście, że moim życiowym powołaniem nie jest
niańczenie gówniaków.
– To co w takim razie
nim jest? – Ojciec robił się coraz bardziej czerwony. Matka
syknęła ze zgrozy.
– Czy mogę dostać
sól? – zmienił temat, warcząc jeszcze coś pod nosem.
– Nie. Czekamy na
gości.
– Umrę z głodu,
jeśli spóźnią się jeszcze choćby minutę...
– Czy mógłbyś
przestać?! – Norman uderzył z całej siły pięścią w stół,
Allan w ostatnim momencie uratował dzbanek z herbatą, który
niebezpiecznie nachylił się nad nieskazitelnie czystym obrusem.
Do jadalni wbiegła
jedna ze służących. Za nią powoli podążały dwie kobiety w
pięknych, zwiewnych, na oko wcale nie zimowych sukniach, i dumny
mężczyzna, odziany w haftowany wams. Zajęli wolne krzesła i
rozpoczęli rozmowę.
Jedna z kobiet,
praktycznie jeszcze dziewczynka, rudowłosa i piegowata, cały czas
posyłała Allanowi znad ramienia matki zalotne spojrzenia.
Chichotała z największych głupot i wykorzystywała każdą okazję,
podczas której mogła się o niego otrzeć lub chociaż poprosić,
by podał jej coś, co stało dla niej zbyt daleko. Lub po prostu
udawała, że tak jest. Chłopak po raz kolejny przeklinał swój typ
urody, który sprawiał, że spojrzenia większości przedstawicielek
płci przeciwnej kierowały się akurat w jego stronę. W tej chwili
z całego serca nienawidził swoich kruczoczarnych, sięgających
ramion loków, oczu w kolorze nieba przed burzą, lekkiego zarostu,
nieśmiało kumulującego się nad górną wargą, i wyrazu twarzy,
który wyglądał na wiecznie zamyślony. Wielokrotnie próbował
oduczyć się tej miny, lecz nic nie pomagało...
Rozmowa toczyła się
możliwym do przewidzenia torem. Dorośli udawali niezwykle
zainteresowanych stanem niezmieniającej się pogody, następnie
rozgorzała zawzięta dyskusja o polityce i wypadkach, jakie ostatnio
miały miejsce w Europie, potem na dodatek parę najświeższych
plotek na temat ludzi, których nazwiska pierwszy raz w życiu
słyszał... Rozglądał się dookoła, nie mogąc znaleźć niczego,
na czym mógłby zatrzymać dłużej wzrok. Malowany w sceny biblijne
sufit, stare komody, szafy wypełnione drogocenną kolekcją
porcelany matki, na podłodze czarno-białe kafelki ułożone w motyw
szachownicy... Cały czas czuł na sobie palący wzrok Margaret. Czy
jak jej tam było.
Jej ojciec w pewnym
momencie, uznawszy, że nadszedł czas, spytał:
– To który z tych
uroczych kawalerów stara się o rękę mojej Margaret? –
Uśmiechnął się z nadzieją do Allana. Chłopak szybko spuścił
wzrok, starając się ukryć rumieniec.
– To jest nasz
najstarszy syn, Mark. – Matka położyła rękę na szerokim
ramieniu syna. Ten za to uśmiechnął się diabolicznie do Margaret,
jakby wyobrażając ją sobie na talerzu z jabłkiem wsadzonym w
usta.
– A czy on
przypadkiem nie jest kaleką? – spytała dziewczyna tonem znudzonej
księżniczki.
– Taaak, jestem. –
Mark uśmiechnął się wyjątkowo głupio, Allan nie dał rady i
parsknął, opluwając herbatą ojca. Gdyby spojrzenie mogło
zabijać, ległby na podłodze pod wzrokiem rodziców.
Umilkł, widząc minę
brata. Głupawy wyszczerz zastąpiło stuprocentowe skupienie,
wpatrywał się w napięciu w tarczę wielkiego zegara.
– Przepraszam na
chwilę – oznajmił, wstał od stołu i zniknął na schodach.
Z punktu, w którym
siedział Allan, było wyraźnie widać, jak odrzucił kule i puścił
się biegiem, przeskakując po kilka stopni naraz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz