środa, 13 grudnia 2017

Rozdział 4


Mark

Ciemne, drewniane stopnie trzeszczały niebezpiecznie, gdy wbiegał po nich na górę. Szczelnie zamknął drzwi pokoju, w biegu naciągnął skórzany płaszcz i wojskowe buty, i dopadł do okna.
Pod nim siedział już ogromny wyvern, jego pokryte kroplami deszczu łuski lśniły niczym najdroższe kamienie. Otrząsnął ogromne skrzydła z wdziękiem śmiercionośnego drapieżnika i prychnął:
Spóźniłeś się.
Wybacz, drobne kłopoty. Czemu nalegałeś na dzisiejsze spotkanie?
Trening. Jesteś na razie kompletnym pisklakiem, muszę wytłumaczyć ci to i owo. Wiem, wiem, ja też wolałbym poczytać książkę, grzejąc nogi przy kominku, ale wiesz – obowiązki... Domyślasz się, gdzie cię teraz zabiorę?
Będę się domyślał, jeśli raczysz mi to zdradzić.
Wtedy nie będziesz się domyślał, tylko wiedział... ale niech ci będzie. Do Ursai. Zmień się.
Mark nieufnie postawił stopy na parapecie i napiął wszystkie mięśnie. To była jego pierwsza przemiana, więc bardzo się nie zdziwił, gdy wybił kolcami grzbietowymi szybę i zerwał parapet. Przechylił łeb, patrząc na to krytycznie, i nie zwlekając dłużej podążył za wzbijającym się do lotu Rionem. Z powodu swojego nienaturalnego wzrostu zmienił się w potwora o wiele większego od Riona, ale uprzejmie starał się go nie wyprzedzać. Ponadto łuski miał idealnie czarne, a nie zielone.
Po pewnym czasie coś błysnęło i otaczająca ich sceneria uległa zmianie. Otoczyły ich gęsto porośnięte lasem góry; po lewej wyrosła jasna, wysoka na kilkadziesiąt metrów skała, pośrodku której znajdowało się wejście do jaskini wysokości dorosłego człowieka, zatarasowane idealnie wpasowanym, oszlifowanym kryształem. Po lewej stronie pnącej się pod górę brukowanej uliczki znajdowały się maksymalnie dwupiętrowe, drewniano-kamienne budynki, pełne kafejek i maleńkich, przytulnych sklepików. Niektóre z budowli do złudzenia przypominały te wzniesione z muru pruskiego. Po prawej wił się dość szeroki kamienisty górski potok. Ciężkie deszczowe chmury zastąpiło delikatne słońce i błękitne niebo, upstrzone paroma idealnie białymi obłokami.
Mark się zawahał.
Gdzie my jesteśmy?
W Drugim Świecie. To miasteczko zamieszkują same istoty magiczne, więc nie krępuj się tego, czym jesteś.
Zielony wyvern opadł na ziemię, cicho stukając szponami o bruk. Obaj stanęli w swoich ludzkich postaciach.
Rion podparł się pięściami pod boki i spytał:
I jak?
Hmm... Ciekawie tu. – Mark ruszył pod górę za starszym wyvernem.
Zaczniemy od podstaw. Pokażę ci parę ważnych miejsc, wytłumaczę to i owo... Ale najpierw muszę dowiedzieć się czegoś jeszcze. – Zastąpił mu gwałtownie drogę. – Jak u ciebie ze zmiennokształtnością?
Nie mam pojęcia. Nie ma zbyt wielu zwierząt, które mogą żyć bez władzy w tylnych łapach, więc zakres form, które przećwiczyłem, jest dość niewielki.
Zaradzimy temu. A więc muszę wytłumaczyć ci teraz wiele ważnych kwestii. Zacznijmy od tego, co chciałbyś wiedzieć?
Może najpierw... o co chodzi z Łowcami? Ryjisjaveeik parokrotnie o nich wspominał.
Łowcy... To tak jakby oddzielna kasta w naszym społeczeństwie, ta uprzywilejowana. Tylko oni mogą wchodzić na zebrania uzbrojeni. Ale jak powstali... Od paru tysięcy lat prowadzimy wojnę z wampirami. Była swego czasu dość nierówna, jako że jest nas znacznie mniej, ale dzięki temu, że nasz poprzedni władca – świeć panie nad jego duszą! – wymyślił niezwyciężonych komandosów, którzy nie mogli spocząć, dopóki nie zabili wampira, który już wszedł im w drogę, szala zwycięstwa przechyliła się na naszą stronę. Tymi komandosami są właśnie Łowcy. Ogólnie teraz raczej mianuje się ich bardziej za karę, ponieważ życie mają mocno utrudnione silnymi instynktami i zbyt wielką potęgą, w jakiej są posiadaniu. I to właściwie tyle. Musisz przyznać, że nic niezwykłego?
Ciekawe dla kogo... – warknął pod nosem. – Czy są wśród nas kobiety? – powiedział głośno, nie wymyśliwszy nic innego.
Owszem, są. Chodzą nawet słuchy, że są tysiąc razy bardziej niebezpieczne, niż mężczyźni. Nie wiem, czy to prawda – wolę sam tego nie sprawdzać, bo temperamencik to mają... – Uśmiechnął się, jego wzrok przez moment był nieobecny.
Ruszyli w górę ulicy, po drodze weszli do jednej z kafejek. Pomieszczenie było bardzo małe, bo mieszczące zaledwie trzy stoliki, lecz przytulne. Ściany wyłożono ciemnym drewnem; za barem stał niski, tęgi mężczyzna. Uśmiechnął się sztucznie na ich widok i natychmiast postawił na ladzie dwa kubki parującej, aromatycznej kawy.
Ach, zawsze wiesz, czego mi akurat trzeba! – Rion poklepał go po ramieniu.
Bo zawsze bierzesz to samo – odparł ponuro tamten.
O co właściwie chodzi z Drugim Światem? – zapytał Mark, gdy już usiedli na dworze pod rozłożystym drzewem. Było bardzo ciepło, ale też rześko; znad płynącego obok strumienia wiał delikatny, chłodny wiatr.
Istnieją dwa światy: Pierwszy, czyli ten, w którym się urodziliśmy, o ironio znacznie młodszy, i Drugi. Tu jesteśmy z wyvernami, wilkołakami i innymi cudakami za pan brat, nikogo nie dziwi, jak ktoś nagle na środku ulicy zmieni się, na przykład, w tygrysa. Ale jest jedna wada: tu nie zmieniają się epoki. Owszem, liczymy lata, mamy taką samą rachubę czasu, jak ludzie, ale tu od zawsze panuje średniowiecze. I chyba się to nie zmieni.
Rozumiem, że wyverny jako mieszkańcy Drugiego Świata posługują się średniowieczną bronią?
Oczywiście. Istnieją nasze tak zwane Sztuki Wyzwolone: miecz, sztylet, szabla wyvernia i łuk. Każdy z nas umie tym walczyć doskonale, oprócz tego można niezależnie doszkalać się w innych dziedzinach. Mistrzów mamy sporo, nie tylko w walce. Ale równie wiele idiotów. Jest nawet taki jeden Upadły, który obmyślił nam coś, co nazwał Ewolucją...
Upadły?
Stracił moce, bo wykorzystywał je w ten sposób, że nagle cały Pierwszy Świat zaczął się nim interesować. Ale odgraża się, że wyda tę swoją Ewolucję w formie książkowej... Wstyd i hańba. O ile dobrze pamiętam, nazywa się Karol. Karol... Ech, zapomniałem! Jakoś na „D”.
A jak to się stało, że ludzie jeszcze o was nie wiedzą?
Ostrożność, magia, hipnoza... Mamy sposoby. Nie martw się, wszystkich się nauczysz. Dostaniesz też miecz, jak tylko zabiorę cię do naszej zbrojowni, a na razie musisz zadowolić się sztyletem.
To może pokazałbyś mi, jak się tym walczy? Bo na razie opanowałem tylko wyłamywanie zamków w oknach – zaśmiał się gorzko.
Ależ chętnie, chociaż każdy z nas ma to już wbudowane w mózg wraz z momentem przemiany. Ale nie teraz, muszę pokazać ci coś pięknego. – Podskoczył, przybierając postać wyverna, wykręcił beczkę w powietrzu i ryknął telepatycznie:
Leć za mną!
Mark posłuchał, chociaż powoli miał dosyć towarzystwa tego mężczyzny. Wydawał mu się nieco zbyt dziwny. Zachowywał się dokładnie jak dziecko, które przeczytało zbyt wiele książek i chce pokazać światu, jakie jest mądre. Obrazowały to wszystkie jego gesty i mimika. Przede wszystkim mimika. I zbyt szybko skakał z tematu na temat...
Rudzielec wleciał między gałęzie drzew lasu bukowego, łamiąc kilka po drodze. Tuż pod nimi wznosiła się kolejna skała – wielka, pełna rozpadlin i pęknięć, wąska u szczytu. Była o wiele ciemniejsza, niż ta górująca nad miastem, i choć sprawiała wrażenie nieco niższej, upadek z niej, prosto do płynącego w dole potoku, z pewnością okazałby się śmiertelny.
Rion wylądował zwinnie na półce skalnej.
Uważaj – warknął, widząc, jak Mark się zachwiał. Następnie zszedł trochę niżej i wskazał na podłoże. – Wiesz, co to?
Jakiś kamyczek – odparł młodszy bez zastanowienia.
A konkretnie?
Właściwie to co mnie to obchodzi?
To skała smocza. Wiem, nazwa średnio wymyślna, ale sama skała dość ciekawa. To jeden z najtwardszych surowców, jakie istnieją, w Pierwszym Świecie już nie występuje. A wiesz, po czym rozpoznać, że ma się do czynienia akurat z nią? Spójrz tutaj. – Schylił się i sięgnął ręką w głęboką szczelinę. Gdy ją wyciągnął, była w całości oblepiona białawym śluzem. – Po tym. Nie znajdziesz smoczej skały bez tego świństwa. – Chwycił jakiś patyk i zaczął zeskrobywać nim śluz. – A teraz najważniejsze...
Wstał i wskazał na płaskorzeźbę wyrytą w skale. Był to owinięty skrzydłami wyvern wielkości otwartej dłoni. Na pochylonym tajemniczo łbie pięknie eksponowały się dwie pary potężnych rogów, lekko skośne oczy pałały śladami szaleństwa, a z uśmiechniętego pyska sterczały ostre jak szpile zęby.
Nawet Drugi Świat ma swoje tajemnice. Na przykład Lethen, miasto zamieszkałe jedynie przez wyverny.
Delikatnie nacisnął płaskorzeźbę. Oczy wyverna rozjarzyły się żywą czerwienią, a otoczenie zawirowało. Po chwili stali na środku szerokiej brukowanej drogi w najdziwniejszym miasteczku, jakie można było sobie wyobrazić. Droga ciągnęła się jak okiem sięgnąć, urozmaicona licznymi wzniesieniami i małymi, lecz solidnymi kamiennymi mostkami. Po obu jej bokach na stoki stromych, skalistych gór wspinały się drewniane domy z milionami tajemniczych wieżyczek i z oknami we wszelkich możliwych kształtach i rozmiarach. Każdy z budynków miał co najmniej dwa piętra i nie sposób było znaleźć dwóch choć trochę do siebie podobnych. Wzdłuż uliczki wiły się dwa dość szerokie górskie strumienie, przecinające się co jakiś czas i łączące w jeden tylko po to, by za moment powrócić do swych osobnych kamienistych koryt. Dolina miała niecałe dwadzieścia metrów szerokości, miejscami nawet mniej. Znajdowała się w lesie i choć bujne korony ogromnych iglastych drzew uniemożliwiały dojrzenie choćby skrawka nieba, było idealnie widno. Najbardziej dziwiło jednak to, że pędy roślin, które powinny być zielone, mieniły się wszelkimi odcieniami błękitu, purpury i fioletu.
Rion dumnie uniósł głowę.
Świetne miejsce, prawda? Ale mam dla ciebie zadanie.
Mark zmarszczył brwi, zaskoczony tą nagłą zmianą tematu. Kolejną dzisiaj. Powoli przestawał za nimi nadążać.
Muszę zorientować się w twoich powołaniach, bo jak na razie wiem tylko tyle, że Ryjisjaveeik mianował cię Łowcą.
Młody wyvern ciekawie uniósł do oczu prawe przedramię. Było na nim wytatuowane proste czarne słońce, którego wcześniej nie zauważył.
Towarzysz trącił go łokciem i pokazał palcem na siedzącą nieopodal na kamiennej poręczy mostka postać.
To, że to miasto należy do wyvernów, nie powstrzymuje naszych kochanych wampirzych przyjaciół. Jesteś Łowcą, chyba jedynym tutaj, więc już powinieneś domyślać się, co masz zrobić. – Ukazał w upiornym uśmiechu ostre kły.
Mark beznamiętnie sięgnął po zatknięty za paskiem sztylet. Rudzielec złapał go za rękę.
Poczekaj. Jest jeden warunek. On nie może cię zobaczyć, a świadkowie mają być ograniczeni do minimum. Jasne?
Młody wyvern powoli skinął głową, ze wzrokiem nadal utkwionym w ofierze. Gdy się odwrócił, Riona już nie było.
Weź się w garść – syknął i ruszył spacerkiem w górę ulicy.
Udał wielkie zainteresowanie strumieniem, na chwilę przystanął, by przyjrzeć się szczególnie okazałemu domostwu, lecz ani na moment nie tracił wampira z oczu, kontrolował każdy jego ruch. Jak na złość, mężczyzna ten okazał się wprost wybitnie nudny. Najpierw, oparty o kamienną poręcz mostka, czytał jakąś niewiadomego pochodzenia gazetę, potem, zerknąwszy na zegarek, zaczął przechadzać się placykiem dookoła rachitycznej bezlistnej jabłonki o czarnej korze, cicho pogwizdując jakąś skoczną melodyjkę.
Mark z niepokojem odkrył, że im bliżej wampira się znajduje, tym jego dłoń częściej gładzi rękojeść sztyletu. Ludzka część jego umysłu kazała za wszelką cenę postawić się na miejscu ofiary, wzbudzić jakiekolwiek uczucia – poczucie winy, współczucie, obrzydzenie, cokolwiek – wyvern w jego ciele jednak na to nie pozwalał. Bestia pragnęła podbiec do ofiary i powoli poćwiartować ją na drobne kawałki – najlepiej zaczynając od nóg – by móc rozkoszować się tym zajęciem. Nie wiedział, które zachowanie jest właściwe, a które ma powstrzymać.
Wreszcie zaczęło się coś dziać. Wampir otworzył drzwi okazałego domu na wzgórzu i zniknął w jego wnętrzu. Wyvern popędził bezszelestnie w tamtą stronę. Budynek był jednym z większych, wysoki, ze spadzistymi dachami, zbudowany z ciemnego drewna. Każdy jego bok ozdobiony był sześciokątną wieżyczką zwieńczoną kolorową kopułą. Nie przyglądał się długo; dopadł do rzeźbionych w smoki i wyverny drzwi. Przekręcił klamkę w kształcie głowy węża najciszej, jak potrafił. Drzwi były zamknięte. Zaklął pod nosem i zeskoczył z prowadzących na ganek kamiennych schodków. Spojrzał w górę, oceniając na oko wytrzymałość pnącego się po ścianie budynku drewnianego rusztowania dla dzikiego wina. Szarpnął za nie, deska ułamała mu się w dłoni. Pozostawało jeszcze jedno. Podskoczył, przemieniając się; wystarczyło jedno machnięcie skrzydłami, by wzlecieć na dach. Oparł stopę na ostro zakończonej, metalowej dachówce i podważył sztyletem okienko. Wypadło z zawiasów, więc wskoczył do środka. Uniósł sztylet w razie potrzeby błyskawicznego zadania ciosu. Wyglądało na to, że trafił na ciemny, zagracony strych, na którym ciepłe powietrze było przesycone kurzem do tego stopnia, że ledwo dało się oddychać.
Słysząc poruszenie na niższym piętrze, skierował się do schodów. Niestety były upiornie stare – każdemu ruchowi towarzyszyło przeraźliwe skrzypienie, zupełnie jakby stopnie chciały zaprotestować przeciwko noszeniu takiego ciężaru. Wampir to usłyszał. Odwrócił się w momencie, gdy jego morderca ukazał się na półpiętrze.
Wyvern, pamiętając o słowach Riona, skoczył do ataku. Nie zdołał powstrzymać dobywającego się z gardła głębokiego warkotu; czym prędzej poddusił wampira i zanurzył sztylet po rękojeść w jego karku, w miejscu, gdzie mózg nie był chroniony przez kości czaszki. Bezwładne ciało wroga osunęło się powoli na ziemię.
Młody wyvern był przekonany, że zabiciu żywej istoty będą towarzyszyły jakieś uczucia, że uśpione podczas polowania emocje się obudzą i zaleją go podwójną falą. Jednak jedynym, co czuł, była... pustka. Wytarł zakrwawione ostrze o wzorzysty dywan i niespiesznie ruszył do wyjścia. Zatrzymał się jeszcze na moment, widząc, że z kieszeni zabitego wystaje drobny rąbek papieru. Odruchowo sięgnął po niego.

***

Twarz Riona rozjaśniał szeroki uśmiech, w kącikach jego czerwonych oczu błyskały złośliwe ogniki. Poklepał swojego ucznia po plecach i oznajmił z dumą:
Łowca doskonały.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz