Mark
Ciemne, drewniane
stopnie trzeszczały niebezpiecznie, gdy wbiegał po nich na górę.
Szczelnie zamknął drzwi pokoju, w biegu naciągnął skórzany
płaszcz i wojskowe buty, i dopadł do okna.
Pod nim siedział już
ogromny wyvern, jego pokryte kroplami deszczu łuski lśniły niczym
najdroższe kamienie. Otrząsnął ogromne skrzydła z wdziękiem
śmiercionośnego drapieżnika i prychnął:
– Spóźniłeś
się.
– Wybacz, drobne
kłopoty. Czemu nalegałeś na dzisiejsze spotkanie?
– Trening. Jesteś
na razie kompletnym pisklakiem, muszę wytłumaczyć ci to i owo.
Wiem, wiem, ja też wolałbym poczytać książkę, grzejąc nogi
przy kominku, ale wiesz – obowiązki... Domyślasz się, gdzie cię
teraz zabiorę?
– Będę się
domyślał, jeśli raczysz mi to zdradzić.
– Wtedy nie
będziesz się domyślał, tylko wiedział... ale niech ci będzie.
Do Ursai. Zmień się.
Mark nieufnie postawił
stopy na parapecie i napiął wszystkie mięśnie. To była jego
pierwsza przemiana, więc bardzo się nie zdziwił, gdy wybił
kolcami grzbietowymi szybę i zerwał parapet. Przechylił łeb,
patrząc na to krytycznie, i nie zwlekając dłużej podążył za
wzbijającym się do lotu Rionem. Z powodu swojego nienaturalnego
wzrostu zmienił się w potwora o wiele większego od Riona, ale
uprzejmie starał się go nie wyprzedzać. Ponadto łuski miał
idealnie czarne, a nie zielone.
Po pewnym czasie coś
błysnęło i otaczająca ich sceneria uległa zmianie. Otoczyły ich
gęsto porośnięte lasem góry; po lewej wyrosła jasna, wysoka na
kilkadziesiąt metrów skała, pośrodku której znajdowało się
wejście do jaskini wysokości dorosłego człowieka, zatarasowane
idealnie wpasowanym, oszlifowanym kryształem. Po lewej stronie
pnącej się pod górę brukowanej uliczki znajdowały się
maksymalnie dwupiętrowe, drewniano-kamienne budynki, pełne kafejek
i maleńkich, przytulnych sklepików. Niektóre z budowli do
złudzenia przypominały te wzniesione z muru pruskiego. Po prawej
wił się dość szeroki kamienisty górski potok. Ciężkie
deszczowe chmury zastąpiło delikatne słońce i błękitne niebo,
upstrzone paroma idealnie białymi obłokami.
Mark się zawahał.
– Gdzie my
jesteśmy?
– W Drugim
Świecie. To miasteczko zamieszkują same istoty magiczne, więc nie
krępuj się tego, czym jesteś.
Zielony wyvern opadł
na ziemię, cicho stukając szponami o bruk. Obaj stanęli w swoich
ludzkich postaciach.
Rion podparł się
pięściami pod boki i spytał:
– I jak?
– Hmm... Ciekawie tu.
– Mark ruszył pod górę za starszym wyvernem.
– Zaczniemy od
podstaw. Pokażę ci parę ważnych miejsc, wytłumaczę to i owo...
Ale najpierw muszę dowiedzieć się czegoś jeszcze. – Zastąpił
mu gwałtownie drogę. – Jak u ciebie ze zmiennokształtnością?
– Nie mam pojęcia.
Nie ma zbyt wielu zwierząt, które mogą żyć bez władzy w tylnych
łapach, więc zakres form, które przećwiczyłem, jest dość
niewielki.
– Zaradzimy temu. A
więc muszę wytłumaczyć ci teraz wiele ważnych kwestii. Zacznijmy
od tego, co chciałbyś wiedzieć?
– Może najpierw... o
co chodzi z Łowcami? Ryjisjaveeik parokrotnie o nich wspominał.
– Łowcy... To tak
jakby oddzielna kasta w naszym społeczeństwie, ta uprzywilejowana.
Tylko oni mogą wchodzić na zebrania uzbrojeni. Ale jak powstali...
Od paru tysięcy lat prowadzimy wojnę z wampirami. Była swego czasu
dość nierówna, jako że jest nas znacznie mniej, ale dzięki temu,
że nasz poprzedni władca – świeć panie nad jego duszą! –
wymyślił niezwyciężonych komandosów, którzy nie mogli spocząć,
dopóki nie zabili wampira, który już wszedł im w drogę, szala
zwycięstwa przechyliła się na naszą stronę. Tymi komandosami są
właśnie Łowcy. Ogólnie teraz raczej mianuje się ich bardziej za
karę, ponieważ życie mają mocno utrudnione silnymi instynktami i
zbyt wielką potęgą, w jakiej są posiadaniu. I to właściwie
tyle. Musisz przyznać, że nic niezwykłego?
– Ciekawe dla kogo...
– warknął pod nosem. – Czy są wśród nas kobiety? –
powiedział głośno, nie wymyśliwszy nic innego.
– Owszem, są. Chodzą
nawet słuchy, że są tysiąc razy bardziej niebezpieczne, niż
mężczyźni. Nie wiem, czy to prawda – wolę sam tego nie
sprawdzać, bo temperamencik to mają... – Uśmiechnął się, jego
wzrok przez moment był nieobecny.
Ruszyli w górę ulicy,
po drodze weszli do jednej z kafejek. Pomieszczenie było bardzo
małe, bo mieszczące zaledwie trzy stoliki, lecz przytulne. Ściany
wyłożono ciemnym drewnem; za barem stał niski, tęgi mężczyzna.
Uśmiechnął się sztucznie na ich widok i natychmiast postawił na
ladzie dwa kubki parującej, aromatycznej kawy.
– Ach, zawsze wiesz,
czego mi akurat trzeba! – Rion poklepał go po ramieniu.
– Bo zawsze bierzesz
to samo – odparł ponuro tamten.
– O co właściwie
chodzi z Drugim Światem? – zapytał Mark, gdy już usiedli na
dworze pod rozłożystym drzewem. Było bardzo ciepło, ale też
rześko; znad płynącego obok strumienia wiał delikatny, chłodny
wiatr.
– Istnieją dwa
światy: Pierwszy, czyli ten, w którym się urodziliśmy, o ironio
znacznie młodszy, i Drugi. Tu jesteśmy z wyvernami, wilkołakami i
innymi cudakami za pan brat, nikogo nie dziwi, jak ktoś nagle na
środku ulicy zmieni się, na przykład, w tygrysa. Ale jest jedna
wada: tu nie zmieniają się epoki. Owszem, liczymy lata, mamy taką
samą rachubę czasu, jak ludzie, ale tu od zawsze panuje
średniowiecze. I chyba się to nie zmieni.
– Rozumiem, że
wyverny jako mieszkańcy Drugiego Świata posługują się
średniowieczną bronią?
– Oczywiście.
Istnieją nasze tak zwane Sztuki Wyzwolone: miecz, sztylet, szabla
wyvernia i łuk. Każdy z nas umie tym walczyć doskonale, oprócz
tego można niezależnie doszkalać się w innych dziedzinach.
Mistrzów mamy sporo, nie tylko w walce. Ale równie wiele idiotów.
Jest nawet taki jeden Upadły, który obmyślił nam coś, co nazwał
Ewolucją...
– Upadły?
– Stracił moce, bo
wykorzystywał je w ten sposób, że nagle cały Pierwszy Świat
zaczął się nim interesować. Ale odgraża się, że wyda tę swoją
Ewolucję w formie książkowej... Wstyd i hańba. O ile dobrze
pamiętam, nazywa się Karol. Karol... Ech, zapomniałem! Jakoś na
„D”.
– A jak to się
stało, że ludzie jeszcze o was nie wiedzą?
– Ostrożność,
magia, hipnoza... Mamy sposoby. Nie martw się, wszystkich się
nauczysz. Dostaniesz też miecz, jak tylko zabiorę cię do naszej
zbrojowni, a na razie musisz zadowolić się sztyletem.
– To może pokazałbyś
mi, jak się tym walczy? Bo na razie opanowałem tylko wyłamywanie
zamków w oknach – zaśmiał się gorzko.
– Ależ chętnie,
chociaż każdy z nas ma to już wbudowane w mózg wraz z momentem
przemiany. Ale nie teraz, muszę pokazać ci coś pięknego. –
Podskoczył, przybierając postać wyverna, wykręcił beczkę w
powietrzu i ryknął telepatycznie:
– Leć za mną!
Mark posłuchał,
chociaż powoli miał dosyć towarzystwa tego mężczyzny. Wydawał
mu się nieco zbyt dziwny. Zachowywał się dokładnie jak dziecko,
które przeczytało zbyt wiele książek i chce pokazać światu,
jakie jest mądre. Obrazowały to wszystkie jego gesty i mimika.
Przede wszystkim mimika. I zbyt szybko skakał z tematu na temat...
Rudzielec wleciał
między gałęzie drzew lasu bukowego, łamiąc kilka po drodze. Tuż
pod nimi wznosiła się kolejna skała – wielka, pełna rozpadlin i
pęknięć, wąska u szczytu. Była o wiele ciemniejsza, niż ta
górująca nad miastem, i choć sprawiała wrażenie nieco niższej,
upadek z niej, prosto do płynącego w dole potoku, z pewnością
okazałby się śmiertelny.
Rion wylądował
zwinnie na półce skalnej.
– Uważaj –
warknął, widząc, jak Mark się zachwiał. Następnie zszedł
trochę niżej i wskazał na podłoże. – Wiesz, co to?
– Jakiś kamyczek –
odparł młodszy bez zastanowienia.
– A konkretnie?
– Właściwie to co
mnie to obchodzi?
– To skała smocza.
Wiem, nazwa średnio wymyślna, ale sama skała dość ciekawa. To
jeden z najtwardszych surowców, jakie istnieją, w Pierwszym Świecie
już nie występuje. A wiesz, po czym rozpoznać, że ma się do
czynienia akurat z nią? Spójrz tutaj. – Schylił się i sięgnął
ręką w głęboką szczelinę. Gdy ją wyciągnął, była w całości
oblepiona białawym śluzem. – Po tym. Nie znajdziesz smoczej skały
bez tego świństwa. – Chwycił jakiś patyk i zaczął zeskrobywać
nim śluz. – A teraz najważniejsze...
Wstał i wskazał na
płaskorzeźbę wyrytą w skale. Był to owinięty skrzydłami wyvern
wielkości otwartej dłoni. Na pochylonym tajemniczo łbie pięknie
eksponowały się dwie pary potężnych rogów, lekko skośne oczy
pałały śladami szaleństwa, a z uśmiechniętego pyska sterczały
ostre jak szpile zęby.
– Nawet Drugi Świat
ma swoje tajemnice. Na przykład Lethen, miasto zamieszkałe jedynie
przez wyverny.
Delikatnie nacisnął
płaskorzeźbę. Oczy wyverna rozjarzyły się żywą czerwienią, a
otoczenie zawirowało. Po chwili stali na środku szerokiej
brukowanej drogi w najdziwniejszym miasteczku, jakie można było
sobie wyobrazić. Droga ciągnęła się jak okiem sięgnąć,
urozmaicona licznymi wzniesieniami i małymi, lecz solidnymi
kamiennymi mostkami. Po obu jej bokach na stoki stromych, skalistych
gór wspinały się drewniane domy z milionami tajemniczych wieżyczek
i z oknami we wszelkich możliwych kształtach i rozmiarach. Każdy z
budynków miał co najmniej dwa piętra i nie sposób było znaleźć
dwóch choć trochę do siebie podobnych. Wzdłuż uliczki wiły się
dwa dość szerokie górskie strumienie, przecinające się co jakiś
czas i łączące w jeden tylko po to, by za moment powrócić do
swych osobnych kamienistych koryt. Dolina miała niecałe dwadzieścia
metrów szerokości, miejscami nawet mniej. Znajdowała się w lesie
i choć bujne korony ogromnych iglastych drzew uniemożliwiały
dojrzenie choćby skrawka nieba, było idealnie widno. Najbardziej
dziwiło jednak to, że pędy roślin, które powinny być zielone,
mieniły się wszelkimi odcieniami błękitu, purpury i fioletu.
Rion dumnie uniósł
głowę.
– Świetne miejsce,
prawda? Ale mam dla ciebie zadanie.
Mark zmarszczył brwi,
zaskoczony tą nagłą zmianą tematu. Kolejną dzisiaj. Powoli
przestawał za nimi nadążać.
– Muszę zorientować
się w twoich powołaniach, bo jak na razie wiem tylko tyle, że
Ryjisjaveeik mianował cię Łowcą.
Młody wyvern ciekawie
uniósł do oczu prawe przedramię. Było na nim wytatuowane proste
czarne słońce, którego wcześniej nie zauważył.
Towarzysz trącił go
łokciem i pokazał palcem na siedzącą nieopodal na kamiennej
poręczy mostka postać.
– To, że to miasto
należy do wyvernów, nie powstrzymuje naszych kochanych wampirzych
przyjaciół. Jesteś Łowcą, chyba jedynym tutaj, więc już
powinieneś domyślać się, co masz zrobić. – Ukazał w upiornym
uśmiechu ostre kły.
Mark beznamiętnie
sięgnął po zatknięty za paskiem sztylet. Rudzielec złapał go za
rękę.
– Poczekaj. Jest
jeden warunek. On nie może cię zobaczyć, a świadkowie mają być
ograniczeni do minimum. Jasne?
Młody wyvern powoli
skinął głową, ze wzrokiem nadal utkwionym w ofierze. Gdy się
odwrócił, Riona już nie było.
– Weź się w garść
– syknął i ruszył spacerkiem w górę ulicy.
Udał wielkie
zainteresowanie strumieniem, na chwilę przystanął, by przyjrzeć
się szczególnie okazałemu domostwu, lecz ani na moment nie tracił
wampira z oczu, kontrolował każdy jego ruch. Jak na złość,
mężczyzna ten okazał się wprost wybitnie nudny. Najpierw, oparty
o kamienną poręcz mostka, czytał jakąś niewiadomego pochodzenia
gazetę, potem, zerknąwszy na zegarek, zaczął przechadzać się
placykiem dookoła rachitycznej bezlistnej jabłonki o czarnej korze,
cicho pogwizdując jakąś skoczną melodyjkę.
Mark z niepokojem
odkrył, że im bliżej wampira się znajduje, tym jego dłoń
częściej gładzi rękojeść sztyletu. Ludzka część jego umysłu
kazała za wszelką cenę postawić się na miejscu ofiary, wzbudzić
jakiekolwiek uczucia – poczucie winy, współczucie, obrzydzenie,
cokolwiek – wyvern w jego ciele jednak na to nie pozwalał. Bestia
pragnęła podbiec do ofiary i powoli poćwiartować ją na drobne
kawałki – najlepiej zaczynając od nóg – by móc rozkoszować
się tym zajęciem. Nie wiedział, które zachowanie jest właściwe,
a które ma powstrzymać.
Wreszcie zaczęło się
coś dziać. Wampir otworzył drzwi okazałego domu na wzgórzu i
zniknął w jego wnętrzu. Wyvern popędził bezszelestnie w tamtą
stronę. Budynek był jednym z większych, wysoki, ze spadzistymi
dachami, zbudowany z ciemnego drewna. Każdy jego bok ozdobiony był
sześciokątną wieżyczką zwieńczoną kolorową kopułą. Nie
przyglądał się długo; dopadł do rzeźbionych w smoki i wyverny
drzwi. Przekręcił klamkę w kształcie głowy węża najciszej, jak
potrafił. Drzwi były zamknięte. Zaklął pod nosem i zeskoczył z
prowadzących na ganek kamiennych schodków. Spojrzał w górę,
oceniając na oko wytrzymałość pnącego się po ścianie budynku
drewnianego rusztowania dla dzikiego wina. Szarpnął za nie, deska
ułamała mu się w dłoni. Pozostawało jeszcze jedno. Podskoczył,
przemieniając się; wystarczyło jedno machnięcie skrzydłami, by
wzlecieć na dach. Oparł stopę na ostro zakończonej, metalowej
dachówce i podważył sztyletem okienko. Wypadło z zawiasów, więc
wskoczył do środka. Uniósł sztylet w razie potrzeby
błyskawicznego zadania ciosu. Wyglądało na to, że trafił na
ciemny, zagracony strych, na którym ciepłe powietrze było
przesycone kurzem do tego stopnia, że ledwo dało się oddychać.
Słysząc poruszenie na
niższym piętrze, skierował się do schodów. Niestety były
upiornie stare – każdemu ruchowi towarzyszyło przeraźliwe
skrzypienie, zupełnie jakby stopnie chciały zaprotestować
przeciwko noszeniu takiego ciężaru. Wampir to usłyszał. Odwrócił
się w momencie, gdy jego morderca ukazał się na półpiętrze.
Wyvern, pamiętając o
słowach Riona, skoczył do ataku. Nie zdołał powstrzymać
dobywającego się z gardła głębokiego warkotu; czym prędzej
poddusił wampira i zanurzył sztylet po rękojeść w jego karku, w
miejscu, gdzie mózg nie był chroniony przez kości czaszki.
Bezwładne ciało wroga osunęło się powoli na ziemię.
Młody wyvern był
przekonany, że zabiciu żywej istoty będą towarzyszyły jakieś
uczucia, że uśpione podczas polowania emocje się obudzą i zaleją
go podwójną falą. Jednak jedynym, co czuł, była... pustka.
Wytarł zakrwawione ostrze o wzorzysty dywan i niespiesznie ruszył
do wyjścia. Zatrzymał się jeszcze na moment, widząc, że z
kieszeni zabitego wystaje drobny rąbek papieru. Odruchowo sięgnął
po niego.
***
Twarz Riona rozjaśniał
szeroki uśmiech, w kącikach jego czerwonych oczu błyskały
złośliwe ogniki. Poklepał swojego ucznia po plecach i oznajmił z
dumą:
– Łowca doskonały.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz