Livia
Jedyny zwrot, jakim w ostatnich
dniach potrafiła określić samą siebie, to „sprzeczne uczucia”.
Livia nie miała pojęcia, co
powinna sądzić o naprawdę wielu kwestiach, które spotkały ją w
ciągu tych kilku ledwie miesięcy. Wystarczyła właściwie jedna
chwila, jedna podjęta naprędce decyzja o zaatakowaniu niani i
ucieczce z domu, by wywrócić całe jej życie do góry nogami.
Gdyby tylko potrafiła cofnąć się w czasie, gdyby przewidziała
wtedy, jak wielkie konsekwencje będzie miało wtrącenie się w samo
to, co Louis zamierzał zrobić z Allanem... Oddałaby wszystko, by
móc wrócić do tej nudnej, szarej codzienności, która niegdyś
tak ją odpychała. Na Boga, zgodziłaby się nawet na to nieszczęsne
małżeństwo, gdyby tylko miała gwarancję, że coś by to dało!
A teraz co? Teraz nie miała nawet
pewności, czy to, co dzieje się z nią samą, jest aby na pewno
normalne.
Tak, potrafiła zmienić kształt.
To, co było do tej pory możliwe jedynie podczas pełni, to, na co
tak bardzo czekała, co miesiąc gorzej znosząc niecierpliwość, co
miesiąc pragnąc tego jeszcze mocniej, wreszcie zostało jej dane.
Ale co z tego, skoro wciąż nie potrafiła przybrać postaci wilka
całkowicie? Owszem, na wpół ludzka forma, która stała się jej
drugą połową, porośnięty czarnym futrem wilkopodobny stwór na
dwóch nogach nie był wcale taki zły – może i była wolniejsza i
bardziej niezgrabna od wilkołaka w jego szczytowej formie, ale bez
żadnego problemu dostawała się tam, gdzie wilki mogły tylko o tym
pomarzyć. Chwytne dłonie miały naprawdę wiele zalet, podobnie jak
i niemal wyprostowana sylwetka. Ale czy to było normalne? Nigdy nie
widziała, by z jakimś wilkołakiem się tak działo. Ba! Nigdy
nawet o tym nie słyszała! Próbowała wypytywać Shadyę, przymusić
ją do przyznania się, co ona na ten temat wie – bo coś musiała,
była przecież prawdziwą Alfą! – jednak nigdy nie udało jej się
dowiedzieć czegoś konkretnego. Na każdym kroku miała wrażenie,
że kobieta coś przed nią ukrywa. Że nie mówi całej prawdy...
Owszem, wspominała nieraz coś niejasnego, w czym nie dało się
doszukać zbyt wielu istotnych szczegółów, nakazywała jej spokój,
tłumaczyła, cierpliwie prowadziła wręcz za rękę przez nowy dla
dziewczyny wilczy świat, lecz... no właśnie, nie trzeba było
posiadać jakichś specjalnych zdolności, by wyczuć, że coś jest
nie tak. Shadya też się martwiła, też się bała. Tylko czego?
Od tematu Shadyi można było
płynnie przejść do następnej nurtującej ją kwestii – a
konkretnie ojca Andersa. Wprawdzie nie widziała tego, jak
potraktował Allana, i jakaś jej bardziej złośliwa cząstka
żałowała tego naprawdę mocno, jednak słyszała z opowieści, jak
cała sprawa wyglądała. Tajemniczy gniew wyverna był dla niej
zupełnie niezrozumiały. Dlaczego się tak zachował? Dlaczego
zareagował tak gwałtownie na taką błahostkę, na którą nawet
ona w całej swojej dociekliwości nie zwróciłaby uwagi? Przecież
to było zupełnie nie w jego stylu.
No i teraz proszę bardzo: Shadya
się zamartwiała – choć nie chciała tego po sobie pokazać, nie
mogła za nic się wziąć, nie wytrzymując z nerwów. Ba!
Wczorajszego wieczora, gdy okazało się, że nie ma co liczyć na
to, by Anders wrócił jeszcze tego dnia, przyłapała ją na tym,
jak płakała, zapatrzona niewidzącym wzrokiem na wirujące za
kuchennym oknem płatki śniegu. A to, że Shadya płakała,
oznaczało, że coś jest naprawdę na rzeczy... Dlatego właśnie
Livia, nie będąc już w stanie wytrzymać dziwnej atmosfery
panującej w domu, zrobiła to, co było jej jedynym lekarstwem na
wszelkie kłopoty i każde złe samopoczucie. Wyszła na dwór,
zrzuciła ludzką skórę i ruszyła przed siebie, zanurzając się w
pachnącym śniegiem mroku między iglastymi drzewami lasu, który
rozciągał się tuż za posiadłością jej opiekunki.
Nic nie przynosiło jej takiego
ukojenia, jak bieg przed siebie i odbieranie świata wyostrzonymi
wilczymi zmysłami. Gdy pędziła na czterech łapach, z łatwością
wymijając drzewa i chłonąc wręcz całą sobą oszałamiające
zapachy pozostawione przez drobne leśne zwierzęta, czuła się tak,
jakby wszystkie problemy przynajmniej na tę jedną chwilę zostawały
daleko w tyle, nie mogąc jej doścignąć. Owszem, gdyby się
zatrzymała, z pewnością zaraz by się pojawiły, dogoniły ją,
atakując ze zdwojoną mocą, ale tak przynajmniej przez tych kilka
beztroskich minut mogła czuć się całkowicie wolna.
Zatrzymała się gwałtownie na
szczycie niewielkiego pagórka, pod wpływem impulsu uniosła łeb do
góry i zawyła przeciągle, płosząc grupkę gniazdujących
nieopodal wron. Z dziwną, niezrozumiałą satysfakcją obserwowała
chwilę, jak ptaki uciekają w popłochu. Tak, to ona była tutaj
panią... Gdy trwała tak samotnie, miała wrażenie, jakby wszystko
w lesie należało tylko do niej. Jakby to od niej zależały życie
i śmierć tysięcy zwierząt, jakby to ona jednym skinieniem mogła
decydować o ich losie...
Szkoda, że te chwile trwały tak
krótko.
Ruszyła niespiesznie dalej,
trzymając się ledwo widocznej w śniegu ścieżki, wydeptanej kilka
dni wcześniej przez stadko saren. Choć ich lekko piżmowy zapach
wiercił we wrażliwym nosie, nie miała wcale ochoty na polowanie.
Intrygował ją jeszcze jeden trop, którego z samego początku nie
potrafiła nazwać. Dziwny, przyprawiający o dreszcze zapach unosił
się tu intensywnie, jednocześnie znajomy, jak i kompletnie obcy.
Zapach kilku istot, pozostawiony przez jednego człowieka...
Zaklęła wściekle w myślach, gdy
wreszcie uświadomiła sobie, że podąża tropem Allana. Zapach
zmiennoskórych, lekko cierpki i przywodzący na myśl cały tłum,
był na tyle czysty, że bez trudu mogła wywnioskować, iż
przechodził tędy stosunkowo niedawno. Wiele nie myśląc, ruszyła
tropem, nie musząc pochylać łba – nawet jeśli zapach na moment
by jej umknął, odcisków butów w śniegu nie dało się nie
zauważyć. Kilka metrów wcześniej jeszcze ich nie widziała –
pewnie dopilnował, by nie było tak łatwo go odnaleźć – lecz
tutaj ewidentnie darował sobie zacieranie śladów.
Nie wiedziała, kiedy zaczęła się
skradać. Jej ciało całkowicie automatycznie przeszło w tryb
polowania, napięła więc mięśnie i opadła bliżej ziemi, niemal
czołgając się w gęstym śniegu. Uniosła się dopiero gdy dotarła
do niewielkiej polany: stanęła na tylnych łapach, w równym
stopniu przypominających kończyny wilka, jak i człowieka, i
wyjrzała zza pnia okazałego świerka, strzygąc uszami. Odruchowo
wbiła ostre pazury w korę drzewa, przymknęła ślepia, delektując
się świeżym zapachem żywicy.
Tak, był tam. Siedział na zwalonym
w samym centrum wolnej przestrzeni pniu drzewa, tyłem do niej. W
kręconych włosach topniały świeże płatki śniegu, coraz
potężniejsze ramiona garbiły się, jak przygniecione potwornym
ciężarem...
Współczuła mu. Wbrew temu, co o
niej sądzili, Livia Schmucker nie była pozbawiona serca. Owszem, w
większości przypadków nie potrafiła okazać troski, gubiła się,
gdy tylko pojawiało się zbyt wiele uczuć, wolała przed nimi
uciekać, niż mierzyć się z tym, co ze sobą niosły, ale... miała
wyobraźnię. Potrafiła bez problemu wyobrazić sobie, co młody
mężczyzna musiał przeżywać, gdy w jednym momencie stracił
wszystko. Dom, rodziców, cały majątek...
Chciała coś zrobić, by przestał
cierpieć, lecz kompletnie nie wiedziała jak. Westchnęła,
rozluźniła się nieco, ruszyła w stronę skulonej sylwetki, nie
zamierzając się już kryć.
Nie potrafiła w pamięci odtworzyć,
dlaczego na mgnienie spuściła ze zmiennoskórego wzrok. Może
zobaczyła coś zakopanego w śniegu, może wyczuła obcy zapach...
grunt, że tę nieuwagę przypłaciła kilkoma porządnymi siniakami.
Zaskowyczała bardziej z zaskoczenia, niż bólu, gdy jakiś ciężar
zwalił się jej na grzbiet, dosłownie wciskając jej nos w zaspę.
Szarpnęła się, chcąc intruza z siebie zrzucić, lecz okazał się
o wiele większy i potężniej zbudowany od niej. Zamarła, warcząc
głęboko.
– Nie wydaje mi się, abym
kogokolwiek tutaj zapraszał – rozbrzmiało jej w głowie.
– A czy ta polana jest twoja?
Zdawało mi się, że las nie należy do nikogo! – prychnęła
wściekle, podejmując jeszcze jedną próbę oswobodzenia się. Tym
razem Allan pozwolił jej na to, mogła więc zerwać się i
odskoczyć na kilka metrów, by znaleźć się w bezpiecznej
odległości.
Wielki czarny basior przechylił
sceptycznie łeb, jakby zastanawiał się, czy aby na pewno chce z
nią rozmawiać.
– Miałem na myśli to, że
mówiąc, iż chcę być sam, chciałem... no nie wiem... być sam?
– Teraz w jego jedynym oku pojawiła się iskra pobłażania.
– No i masz, jak już chcesz
facetowi pomóc, to spotykasz się z takim przyjęciem... –
warknęła w myślach. – Dobrze, już sobie stąd idę, skoro
tak bardzo chcesz być sam. W porządku? Nie życzę sobie więcej
zamiatania mną podłogi. – Uniosła ostrzegawczo wargi, gdy
poruszył się w jej stronę. – A teraz odejdę w pokoju. Dupek.
– Odwróciła się...
O tak, Allan w tym wcieleniu był
znacznie silniejszy, niż mogła się spodziewać. Nie zdążyła
pokonać nawet metra, a już poczuła zaciskające się na karku
silne szczęki. Je wilczy instynkt, już wcześniej wysyłający
znaki ostrzegawcze, tym razem aż bił na alarm, nie chcąc
podporządkować się tak ostentacyjnej próbie dominacji. Szarpnęła
się, chciała okręcić, by móc chwycić go zębami za miękką
skórę na gardle, ale był na tyle szybki i zwinny, że nawet nie
mrugnęła, a już przyciskał ją do leżącej w ściegu kłody. O
dziwo w ludzkim wcieleniu, a przecież jako człowiek powinien być
znacznie słabszy od niej!
– Posłuchaj, psinko – wycedził,
dokładnie akcentując każde słowo, jakby chciał mieć gwarancję,
że wszystko dobrze zrozumie. – Nie wiem, co wam wszystkim się
nagle uroiło, ale ja nie jestem z tych, którzy dają sobą
pomiatać. Mam nadzieję, że się rozumiemy?
– Nie pomiatam tobą! –
Nawet nie zawarczała. Przecież zmiennoskóry był jednym z tych,
którzy powinni najlepiej znać jej charakter. Bez wrednych docinków
nie byłaby sobą, ale nie oznaczały jeszcze, że kimś pomiatała!
Taka po prostu była, taki był jej sposób na to, by nie dopuszczać
do siebie zbyt wielu uczuć, których tak bardzo się bała... –
Rozumiem, tak? Puść mnie!
Rozluźnił chwyt po kilku dłużących
się w nieskończoność sekundach. Wstał błyskawicznie, niedbałym
ruchem otrzepał się ze śniegu.
– No to spływaj, mała.
Tylko cudem powstrzymała się od
wspomnienia, że wcale nie jest mała – miała przeczucie, że
akurat dzisiaj jakiekolwiek prowokowanie go było jawnym
samobójstwem. Nie mówiąc nic, wycofała się pomiędzy drzewa i z
dosłownie podkulonym ogonem potruchtała w kierunku domu Shadyi, nie
zadając więcej pytań. Bała się...
Ale była też oczarowana. Wstydziła
się przyznać to przed samą sobą, ale Allan w takiej wersji
podobał jej się tak bardzo, że to aż bolało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz