poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 3


Livia

Jedyny zwrot, jakim w ostatnich dniach potrafiła określić samą siebie, to „sprzeczne uczucia”.
Livia nie miała pojęcia, co powinna sądzić o naprawdę wielu kwestiach, które spotkały ją w ciągu tych kilku ledwie miesięcy. Wystarczyła właściwie jedna chwila, jedna podjęta naprędce decyzja o zaatakowaniu niani i ucieczce z domu, by wywrócić całe jej życie do góry nogami. Gdyby tylko potrafiła cofnąć się w czasie, gdyby przewidziała wtedy, jak wielkie konsekwencje będzie miało wtrącenie się w samo to, co Louis zamierzał zrobić z Allanem... Oddałaby wszystko, by móc wrócić do tej nudnej, szarej codzienności, która niegdyś tak ją odpychała. Na Boga, zgodziłaby się nawet na to nieszczęsne małżeństwo, gdyby tylko miała gwarancję, że coś by to dało!
A teraz co? Teraz nie miała nawet pewności, czy to, co dzieje się z nią samą, jest aby na pewno normalne.
Tak, potrafiła zmienić kształt. To, co było do tej pory możliwe jedynie podczas pełni, to, na co tak bardzo czekała, co miesiąc gorzej znosząc niecierpliwość, co miesiąc pragnąc tego jeszcze mocniej, wreszcie zostało jej dane. Ale co z tego, skoro wciąż nie potrafiła przybrać postaci wilka całkowicie? Owszem, na wpół ludzka forma, która stała się jej drugą połową, porośnięty czarnym futrem wilkopodobny stwór na dwóch nogach nie był wcale taki zły – może i była wolniejsza i bardziej niezgrabna od wilkołaka w jego szczytowej formie, ale bez żadnego problemu dostawała się tam, gdzie wilki mogły tylko o tym pomarzyć. Chwytne dłonie miały naprawdę wiele zalet, podobnie jak i niemal wyprostowana sylwetka. Ale czy to było normalne? Nigdy nie widziała, by z jakimś wilkołakiem się tak działo. Ba! Nigdy nawet o tym nie słyszała! Próbowała wypytywać Shadyę, przymusić ją do przyznania się, co ona na ten temat wie – bo coś musiała, była przecież prawdziwą Alfą! – jednak nigdy nie udało jej się dowiedzieć czegoś konkretnego. Na każdym kroku miała wrażenie, że kobieta coś przed nią ukrywa. Że nie mówi całej prawdy... Owszem, wspominała nieraz coś niejasnego, w czym nie dało się doszukać zbyt wielu istotnych szczegółów, nakazywała jej spokój, tłumaczyła, cierpliwie prowadziła wręcz za rękę przez nowy dla dziewczyny wilczy świat, lecz... no właśnie, nie trzeba było posiadać jakichś specjalnych zdolności, by wyczuć, że coś jest nie tak. Shadya też się martwiła, też się bała. Tylko czego?
Od tematu Shadyi można było płynnie przejść do następnej nurtującej ją kwestii – a konkretnie ojca Andersa. Wprawdzie nie widziała tego, jak potraktował Allana, i jakaś jej bardziej złośliwa cząstka żałowała tego naprawdę mocno, jednak słyszała z opowieści, jak cała sprawa wyglądała. Tajemniczy gniew wyverna był dla niej zupełnie niezrozumiały. Dlaczego się tak zachował? Dlaczego zareagował tak gwałtownie na taką błahostkę, na którą nawet ona w całej swojej dociekliwości nie zwróciłaby uwagi? Przecież to było zupełnie nie w jego stylu.
No i teraz proszę bardzo: Shadya się zamartwiała – choć nie chciała tego po sobie pokazać, nie mogła za nic się wziąć, nie wytrzymując z nerwów. Ba! Wczorajszego wieczora, gdy okazało się, że nie ma co liczyć na to, by Anders wrócił jeszcze tego dnia, przyłapała ją na tym, jak płakała, zapatrzona niewidzącym wzrokiem na wirujące za kuchennym oknem płatki śniegu. A to, że Shadya płakała, oznaczało, że coś jest naprawdę na rzeczy... Dlatego właśnie Livia, nie będąc już w stanie wytrzymać dziwnej atmosfery panującej w domu, zrobiła to, co było jej jedynym lekarstwem na wszelkie kłopoty i każde złe samopoczucie. Wyszła na dwór, zrzuciła ludzką skórę i ruszyła przed siebie, zanurzając się w pachnącym śniegiem mroku między iglastymi drzewami lasu, który rozciągał się tuż za posiadłością jej opiekunki.
Nic nie przynosiło jej takiego ukojenia, jak bieg przed siebie i odbieranie świata wyostrzonymi wilczymi zmysłami. Gdy pędziła na czterech łapach, z łatwością wymijając drzewa i chłonąc wręcz całą sobą oszałamiające zapachy pozostawione przez drobne leśne zwierzęta, czuła się tak, jakby wszystkie problemy przynajmniej na tę jedną chwilę zostawały daleko w tyle, nie mogąc jej doścignąć. Owszem, gdyby się zatrzymała, z pewnością zaraz by się pojawiły, dogoniły ją, atakując ze zdwojoną mocą, ale tak przynajmniej przez tych kilka beztroskich minut mogła czuć się całkowicie wolna.
Zatrzymała się gwałtownie na szczycie niewielkiego pagórka, pod wpływem impulsu uniosła łeb do góry i zawyła przeciągle, płosząc grupkę gniazdujących nieopodal wron. Z dziwną, niezrozumiałą satysfakcją obserwowała chwilę, jak ptaki uciekają w popłochu. Tak, to ona była tutaj panią... Gdy trwała tak samotnie, miała wrażenie, jakby wszystko w lesie należało tylko do niej. Jakby to od niej zależały życie i śmierć tysięcy zwierząt, jakby to ona jednym skinieniem mogła decydować o ich losie...
Szkoda, że te chwile trwały tak krótko.
Ruszyła niespiesznie dalej, trzymając się ledwo widocznej w śniegu ścieżki, wydeptanej kilka dni wcześniej przez stadko saren. Choć ich lekko piżmowy zapach wiercił we wrażliwym nosie, nie miała wcale ochoty na polowanie. Intrygował ją jeszcze jeden trop, którego z samego początku nie potrafiła nazwać. Dziwny, przyprawiający o dreszcze zapach unosił się tu intensywnie, jednocześnie znajomy, jak i kompletnie obcy. Zapach kilku istot, pozostawiony przez jednego człowieka...
Zaklęła wściekle w myślach, gdy wreszcie uświadomiła sobie, że podąża tropem Allana. Zapach zmiennoskórych, lekko cierpki i przywodzący na myśl cały tłum, był na tyle czysty, że bez trudu mogła wywnioskować, iż przechodził tędy stosunkowo niedawno. Wiele nie myśląc, ruszyła tropem, nie musząc pochylać łba – nawet jeśli zapach na moment by jej umknął, odcisków butów w śniegu nie dało się nie zauważyć. Kilka metrów wcześniej jeszcze ich nie widziała – pewnie dopilnował, by nie było tak łatwo go odnaleźć – lecz tutaj ewidentnie darował sobie zacieranie śladów.
Nie wiedziała, kiedy zaczęła się skradać. Jej ciało całkowicie automatycznie przeszło w tryb polowania, napięła więc mięśnie i opadła bliżej ziemi, niemal czołgając się w gęstym śniegu. Uniosła się dopiero gdy dotarła do niewielkiej polany: stanęła na tylnych łapach, w równym stopniu przypominających kończyny wilka, jak i człowieka, i wyjrzała zza pnia okazałego świerka, strzygąc uszami. Odruchowo wbiła ostre pazury w korę drzewa, przymknęła ślepia, delektując się świeżym zapachem żywicy.
Tak, był tam. Siedział na zwalonym w samym centrum wolnej przestrzeni pniu drzewa, tyłem do niej. W kręconych włosach topniały świeże płatki śniegu, coraz potężniejsze ramiona garbiły się, jak przygniecione potwornym ciężarem...
Współczuła mu. Wbrew temu, co o niej sądzili, Livia Schmucker nie była pozbawiona serca. Owszem, w większości przypadków nie potrafiła okazać troski, gubiła się, gdy tylko pojawiało się zbyt wiele uczuć, wolała przed nimi uciekać, niż mierzyć się z tym, co ze sobą niosły, ale... miała wyobraźnię. Potrafiła bez problemu wyobrazić sobie, co młody mężczyzna musiał przeżywać, gdy w jednym momencie stracił wszystko. Dom, rodziców, cały majątek...
Chciała coś zrobić, by przestał cierpieć, lecz kompletnie nie wiedziała jak. Westchnęła, rozluźniła się nieco, ruszyła w stronę skulonej sylwetki, nie zamierzając się już kryć.
Nie potrafiła w pamięci odtworzyć, dlaczego na mgnienie spuściła ze zmiennoskórego wzrok. Może zobaczyła coś zakopanego w śniegu, może wyczuła obcy zapach... grunt, że tę nieuwagę przypłaciła kilkoma porządnymi siniakami. Zaskowyczała bardziej z zaskoczenia, niż bólu, gdy jakiś ciężar zwalił się jej na grzbiet, dosłownie wciskając jej nos w zaspę. Szarpnęła się, chcąc intruza z siebie zrzucić, lecz okazał się o wiele większy i potężniej zbudowany od niej. Zamarła, warcząc głęboko.
Nie wydaje mi się, abym kogokolwiek tutaj zapraszał – rozbrzmiało jej w głowie.
A czy ta polana jest twoja? Zdawało mi się, że las nie należy do nikogo! – prychnęła wściekle, podejmując jeszcze jedną próbę oswobodzenia się. Tym razem Allan pozwolił jej na to, mogła więc zerwać się i odskoczyć na kilka metrów, by znaleźć się w bezpiecznej odległości.
Wielki czarny basior przechylił sceptycznie łeb, jakby zastanawiał się, czy aby na pewno chce z nią rozmawiać.
Miałem na myśli to, że mówiąc, iż chcę być sam, chciałem... no nie wiem... być sam? – Teraz w jego jedynym oku pojawiła się iskra pobłażania.
No i masz, jak już chcesz facetowi pomóc, to spotykasz się z takim przyjęciem... – warknęła w myślach. – Dobrze, już sobie stąd idę, skoro tak bardzo chcesz być sam. W porządku? Nie życzę sobie więcej zamiatania mną podłogi. – Uniosła ostrzegawczo wargi, gdy poruszył się w jej stronę. – A teraz odejdę w pokoju. Dupek. – Odwróciła się...
O tak, Allan w tym wcieleniu był znacznie silniejszy, niż mogła się spodziewać. Nie zdążyła pokonać nawet metra, a już poczuła zaciskające się na karku silne szczęki. Je wilczy instynkt, już wcześniej wysyłający znaki ostrzegawcze, tym razem aż bił na alarm, nie chcąc podporządkować się tak ostentacyjnej próbie dominacji. Szarpnęła się, chciała okręcić, by móc chwycić go zębami za miękką skórę na gardle, ale był na tyle szybki i zwinny, że nawet nie mrugnęła, a już przyciskał ją do leżącej w ściegu kłody. O dziwo w ludzkim wcieleniu, a przecież jako człowiek powinien być znacznie słabszy od niej!
Posłuchaj, psinko – wycedził, dokładnie akcentując każde słowo, jakby chciał mieć gwarancję, że wszystko dobrze zrozumie. – Nie wiem, co wam wszystkim się nagle uroiło, ale ja nie jestem z tych, którzy dają sobą pomiatać. Mam nadzieję, że się rozumiemy?
Nie pomiatam tobą! – Nawet nie zawarczała. Przecież zmiennoskóry był jednym z tych, którzy powinni najlepiej znać jej charakter. Bez wrednych docinków nie byłaby sobą, ale nie oznaczały jeszcze, że kimś pomiatała! Taka po prostu była, taki był jej sposób na to, by nie dopuszczać do siebie zbyt wielu uczuć, których tak bardzo się bała... – Rozumiem, tak? Puść mnie!
Rozluźnił chwyt po kilku dłużących się w nieskończoność sekundach. Wstał błyskawicznie, niedbałym ruchem otrzepał się ze śniegu.
No to spływaj, mała.
Tylko cudem powstrzymała się od wspomnienia, że wcale nie jest mała – miała przeczucie, że akurat dzisiaj jakiekolwiek prowokowanie go było jawnym samobójstwem. Nie mówiąc nic, wycofała się pomiędzy drzewa i z dosłownie podkulonym ogonem potruchtała w kierunku domu Shadyi, nie zadając więcej pytań. Bała się...
Ale była też oczarowana. Wstydziła się przyznać to przed samą sobą, ale Allan w takiej wersji podobał jej się tak bardzo, że to aż bolało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz