poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 2


Ryjisjaveeik

Ryjisjaveeik wiele rzeczy w życiu widział. Pamiętał bitwy, walki z potężnymi Istotami, pamiętał upadki i narodziny niejednej cywilizacji... ale Cmentarz Zapomnianych był czymś, z czym spotkał się pierwszy raz. Tak, słyszał o nim wiele – w Drugim Świecie jego mit obrósł już taką sławą, że ze świecą szukać kogoś, kto nie wiedział o jego istnieniu. Matki straszyły nim nieposłuszne dzieci, w wielu miastach figurował jako groźba dla tych, którym przyszłoby do głowy popełnić poważne przestępstwo... ale z Cmentarza Zapomnianych nikt nie wracał, i tyle wystarczyło, by niewielu kręciło się w jego pobliżu.
Wyglądało to niesamowicie – musiał przyznać to nawet ze swoim typowo męskim podejściem do piękna. Góry w tym miejscu stawały się wyższe, bardziej spiczaste, lecz między nimi rozciągała się niemal idealnie okrągła niecka, porośnięta soczyście zieloną trawą, nieskażona żadnym krzewem. A w samym jej środku, jak pleśń na skórze umierającego świata, wznosiła się kępa groteskowo powykrzywianych, starych drzew, otoczonych ceglanym murem, wyglądającym, jakby tylko on trzymał je jeszcze w ryzach. Kłębiły się za nim, chciały wyjść, pragnęły zdominować świat poza surową ramą, jaką im narzucił, lecz przegrywały nierówną walkę. Z tej odległości wyglądały nawet na martwe – na szarych, jakby obdartych z kory gałęziach praktycznie nie było liści, a te nieliczne przybrały dziwny, lekko różowawy odcień. Szeleściły na lekkim wietrze, jakby już dawno uschły.
Cuchnie śmiercią – syknął Mikkail, cofając się na kilka kroków.
A czego się spodziewałeś? – Posłał mu znużone spojrzenie, pokręcił głową z politowaniem i ruszył w dół niewielkiego wzniesienia, zarzucając na plecy okrągłą tarczę.
Tantal i Ferris rozbili obóz na tyle blisko Cmentarza, by widzieć, czy nikt nie próbuje kręcić się w jego pobliżu, i na tyle daleko, by nie musieć wdychać dobiegającego z niego zapachu, kojarzącego się z mokrym kamieniem i pleśniejącym papierem. Niewielkie ognisko dymiło silnie, lecz dawało wystarczająco wiele ciepła, by ogrzać okrytą płaszczem postać, siedzącą tuż przy nim.
Wreszcie! – Tantal oderwał się od czyszczenia doskonale wypolerowanego miecza i zerwał się na nogi.
Przybyłem tak szybko, jak tylko mogłem. – Ryjiv odsunął go niecierpliwym gestem. – Co z nim? – Jeszcze raz spojrzał w stronę ogniska.
Mark wyglądał... dziwnie. Z pewnością nie był ranny, o czym świadczyć mogło to, że siedział o własnych siłach. Tu jednak pojawiał się pierwszy problem: młody wyvern zdawał się zupełnie nie zwracać uwagi na pojawienie się większej ilości osób. Trwał całkowicie nieruchomo, jak zahipnotyzowany wpatrzony w płomienie ogniska. Gdy przyjrzał się uważniej, Ryjiv zauważył, że ogień formował się w kształty zbliżone do ludzkich sylwetek, tańczących szaleńczo i wciąż umykających tuż przed nosem czegoś, co przypominało polującego na nich smoka.
Właściwie to... – Grek zawahał się na chwilę, spojrzał niepewnie na siedzącego kilka kroków dalej Ferrisa. Zielonowłosy elf skinął krótko głową, jakby wyrażał zgodę na to, by powiedzieć wszystko. – Wrócił, można powiedzieć, w otoczeniu fajerwerków, ponieważ tuż przed nim pojawił się smok. Okazuje się, że to on sprawował pieczę nad Rynnem.
I co z tym smokiem zrobiliście?
Hunter zatrzymał się na szczycie wzniesienia, założył ramiona na piersi, jak strażnik. Mikkail czaił się kilka kroków za nim, milcząco czekając na rozwój wypadków. Jego czerwone oczy nie schodziły z sylwetki skulonego przy ogniu Marka, jakby przeczuwał, że coś jest nie tak, choć nie mógł słyszeć rozmowy.
Jak to co? – Do rozmowy włączył się elf. – Puściliśmy wolno. Bydlę było tak wielkie, że nic byśmy nie zdziałali. Cztery tysiące lat co najmniej.
Tak? – Władca wyvernów spiął się ledwo zauważalnie. – A ty kim jesteś, specjalisto?
To elf, którego spotkaliśmy po drodze – pospieszył z wyjaśnieniami Tantal. – Pracuje ze smokami.
No dobrze... elfie. – Ciężko było odkleić palce od rękojeści tasaka, gdy już zacisnęło się na niej dłoń. – A dalej?
Mark wrócił jakąś godzinę po smoku. Tylko że... – Grek odetchnął głęboko, jak przed skokiem do lodowatej wody. – Coś jest nie tak. Nie mam pojęcia co, ale...
W pierwszym odruchu Tantala zaatakował – wtrącił elf, widząc, że wyvern na problemy z powiedzeniem więcej. – I prawdopodobnie by go nawet zabił, gdyby nie to, że w porę ich rozdzieliłem. Gdy mnie rozpoznał, zaczął się tylko śmiać. I od tego czasu tak siedzi.
Brzmiało to przynajmniej niepokojąco. Ryjiv jeszcze raz przeniósł wzrok na siedzącego przy ognisku Marka...
Młodszy wyvern nie bawił się już posłusznymi jego woli płomieniami, tylko patrzył wprost na niego. Dopiero teraz zauważył, że jego oczy nie są czerwone, tak jak powinny być, lecz jasnoszare, przywodzące na myśl pochmurne niebo. Dziwne, jakby magnetyczne, przedwieczne, przeszywające na wskroś... przerażające. To były oczy kogoś, kto widział narodziny świata, kto posiadł całą jego mądrość i wiedział, jak należy ją wykorzystać.
A kiedy zmienił mu się kolor oczu? – syknął, z trudem odwracając wzrok. Dziwnie czuł się, gdy musiał przestać go obserwować. Poczucie zagrożenia rozlało się parzącą plamą w przełyku i za nic nie chciało odpuścić.
Ja... nie mam pojęcia. – Tantal potarł zmęczonym gestem twarz. – Nie wiem. Nie zauważyłem tego wcześniej, dopiero gdy wrócił. Ale... daj mi chwilę, dobra? Dopiero co sam musiałem sobie zaleczyć rozciętą tętnicę szyjną, czuję się beznadziejnie.
Aż tak cię urządził? Ciebie?
Ano mnie. Idź z nim pogadaj, to w końcu twój przyjaciel. Mi szkoda zdrowia na to... – Opadł z trudem na trawę.
Przyjaciel... Ładne słowo, nie uważasz? Władco?
Ryjisjaveeik okręcił się błyskawicznie, słysząc głos tuż przy uchu. Ciepły oddech Marka nieprzyjemnie połaskotał go kark, wywołując falę ognistych dreszczy wzdłuż kręgosłupa. Lecz pomimo tego, że miał za sobą wieki doświadczenia, że w walce nigdy nie miał sobie równych, przed szybkim jak mgnienie lewym sierpowym nie zdążył się osłonić. Zakręciło mu się w głowie, padł na ziemię, czując się tak, jakby ciało na chwilę zupełnie przestało go słuchać. Jak przez grubą szybę usłyszał stłumione przekleństwo zrywającego się na równe nogi Tantala i okrzyk Mikkaila, pewnie już biegnącego w ich stronę. Przez chwilę chciał unieść dłoń w kierunku swojej załogi, zatrzymać ją w miejscu...
Jeśli myślał, że to już koniec, grubo się pomylił. Spróbował wstać, lecz wtedy silna dłoń chwyciła go za kołnierz kolczugi i bez najmniejszego trudu dźwignęła na nogi, ignorując, że metalowe pierścienie ranią jej palce. Spojrzał wprost w przerażające szare oczy, zdławił narastający w gardle warkot. Zamarł zupełnie, czując, że przeciwnika w takim stanie nie powinien bardziej prowokować.
Co masz mi do powiedzenia, przyjacielu? – Mark uśmiechnął się szeroko, prezentując ostre kły, lecz nie było w tym nawet grama wesołości. – Co masz mi do powiedzenia o przyjaźni?
Nie mam pojęcia, o co ci chodzi – wykrztusił wreszcie, splunął krwią i sięgnął do zaciskających się pod gardłem palców. Spróbował odepchnąć dłoń Marka, lecz nie zdołał jej nawet poruszyć.
Nie masz? A to szkoda. – Pokręcił głową. Przez chwilę wyglądał tak, jakby naprawdę żałował. – Zdawało mi się, że po tym, jak przemieniłeś mnie wbrew prawu, pragnąc przyspieszyć Apokalipsę, której mam być iskrą zapalną, będziesz miał mi coś do powiedzenia.
Poluzował uścisk tak gwałtownie, że mało brakło, a Ryjiv przewróciłby się, nagle znów musząc polegać na własnych nogach. Odskoczył, skulił się, gotów odpowiedzieć na następny atak.
Mark patrzył na niego chwilę, jakby coś rozważał.
Pożeracz Światów zerwał się ze smyczy – zaintonował wreszcie, jakby cytował słowa jakiejś piosenki, następnie odwrócił się jak gdyby nigdy nic i odszedł, niedbale zarzucając na plecy pochwę z mieczem.
Dziwnym, prostym mieczem, od którego biła podejrzanie znajoma aura nienazwanego...
– „Zrodzony z krwi podczas narodzin świata, wbrew światu w Syna Ognia przemieniony...” – zaśpiewał, oglądając się przez ramię. – Mówi ci to coś? Bo mi wiele. Oj, byłbyś zaskoczony, gdybyś wiedział, jak wiele... – Roześmiał się i ruszył dalej, nie dodając nic więcej.
Nic ci nie jest?! – Mikkail dopadł do Ryjiva dwoma skokami, podtrzymał, gdy zachwiał się niebezpiecznie. – Torn, zatrzymaj go...!
Nie! Niech idzie... – Ryjisjaveeik otarł wierzchem dłoni krew z rozbitego nosa. Warknął wściekle, złapał się za głowę, zacisnął pięści na włosach w bezsilnej złości.
Bo skąd niby Mark von Lahman znał słowa Wielkiej Przepowiedni?
Zacisnął zęby, pomasował obolały nos, chcąc sprawdzić, czy nie trzeba go nastawić. Jednocześnie w jednej chwili uśmiechnął się szeroko, błyskając poplamionymi krwią ostrymi zębami.
Bo wyglądało na to, że faktycznie stworzył Antykreatora.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz