Ryjisjaveeik
Ryjisjaveeik wiele rzeczy w życiu
widział. Pamiętał bitwy, walki z potężnymi Istotami, pamiętał
upadki i narodziny niejednej cywilizacji... ale Cmentarz Zapomnianych
był czymś, z czym spotkał się pierwszy raz. Tak, słyszał o nim
wiele – w Drugim Świecie jego mit obrósł już taką sławą, że
ze świecą szukać kogoś, kto nie wiedział o jego istnieniu. Matki
straszyły nim nieposłuszne dzieci, w wielu miastach figurował jako
groźba dla tych, którym przyszłoby do głowy popełnić poważne
przestępstwo... ale z Cmentarza Zapomnianych nikt nie wracał, i
tyle wystarczyło, by niewielu kręciło się w jego pobliżu.
Wyglądało to niesamowicie –
musiał przyznać to nawet ze swoim typowo męskim podejściem do
piękna. Góry w tym miejscu stawały się wyższe, bardziej
spiczaste, lecz między nimi rozciągała się niemal idealnie
okrągła niecka, porośnięta soczyście zieloną trawą, nieskażona
żadnym krzewem. A w samym jej środku, jak pleśń na skórze
umierającego świata, wznosiła się kępa groteskowo
powykrzywianych, starych drzew, otoczonych ceglanym murem,
wyglądającym, jakby tylko on trzymał je jeszcze w ryzach. Kłębiły
się za nim, chciały wyjść, pragnęły zdominować świat poza
surową ramą, jaką im narzucił, lecz przegrywały nierówną
walkę. Z tej odległości wyglądały nawet na martwe – na
szarych, jakby obdartych z kory gałęziach praktycznie nie było
liści, a te nieliczne przybrały dziwny, lekko różowawy odcień.
Szeleściły na lekkim wietrze, jakby już dawno uschły.
– Cuchnie śmiercią – syknął
Mikkail, cofając się na kilka kroków.
– A czego się spodziewałeś? –
Posłał mu znużone spojrzenie, pokręcił głową z politowaniem i
ruszył w dół niewielkiego wzniesienia, zarzucając na plecy
okrągłą tarczę.
Tantal i Ferris rozbili obóz na
tyle blisko Cmentarza, by widzieć, czy nikt nie próbuje kręcić
się w jego pobliżu, i na tyle daleko, by nie musieć wdychać
dobiegającego z niego zapachu, kojarzącego się z mokrym kamieniem
i pleśniejącym papierem. Niewielkie ognisko dymiło silnie, lecz
dawało wystarczająco wiele ciepła, by ogrzać okrytą płaszczem
postać, siedzącą tuż przy nim.
– Wreszcie! – Tantal oderwał
się od czyszczenia doskonale wypolerowanego miecza i zerwał się na
nogi.
– Przybyłem tak szybko, jak tylko
mogłem. – Ryjiv odsunął go niecierpliwym gestem. – Co z nim? –
Jeszcze raz spojrzał w stronę ogniska.
Mark wyglądał... dziwnie. Z
pewnością nie był ranny, o czym świadczyć mogło to, że
siedział o własnych siłach. Tu jednak pojawiał się pierwszy
problem: młody wyvern zdawał się zupełnie nie zwracać uwagi na
pojawienie się większej ilości osób. Trwał całkowicie
nieruchomo, jak zahipnotyzowany wpatrzony w płomienie ogniska. Gdy
przyjrzał się uważniej, Ryjiv zauważył, że ogień formował się
w kształty zbliżone do ludzkich sylwetek, tańczących szaleńczo i
wciąż umykających tuż przed nosem czegoś, co przypominało
polującego na nich smoka.
– Właściwie to... – Grek
zawahał się na chwilę, spojrzał niepewnie na siedzącego kilka
kroków dalej Ferrisa. Zielonowłosy elf skinął krótko głową,
jakby wyrażał zgodę na to, by powiedzieć wszystko. – Wrócił,
można powiedzieć, w otoczeniu fajerwerków, ponieważ tuż przed
nim pojawił się smok. Okazuje się, że to on sprawował pieczę
nad Rynnem.
– I co z tym smokiem zrobiliście?
Hunter zatrzymał się na szczycie
wzniesienia, założył ramiona na piersi, jak strażnik. Mikkail
czaił się kilka kroków za nim, milcząco czekając na rozwój
wypadków. Jego czerwone oczy nie schodziły z sylwetki skulonego
przy ogniu Marka, jakby przeczuwał, że coś jest nie tak, choć nie
mógł słyszeć rozmowy.
– Jak to co? – Do rozmowy
włączył się elf. – Puściliśmy wolno. Bydlę było tak
wielkie, że nic byśmy nie zdziałali. Cztery tysiące lat co
najmniej.
– Tak? – Władca wyvernów spiął
się ledwo zauważalnie. – A ty kim jesteś, specjalisto?
– To elf, którego spotkaliśmy po
drodze – pospieszył z wyjaśnieniami Tantal. – Pracuje ze
smokami.
– No dobrze... elfie. – Ciężko
było odkleić palce od rękojeści tasaka, gdy już zacisnęło się
na niej dłoń. – A dalej?
– Mark wrócił jakąś godzinę
po smoku. Tylko że... – Grek odetchnął głęboko, jak przed
skokiem do lodowatej wody. – Coś jest nie tak. Nie mam pojęcia
co, ale...
– W pierwszym odruchu Tantala
zaatakował – wtrącił elf, widząc, że wyvern na problemy z
powiedzeniem więcej. – I prawdopodobnie by go nawet zabił, gdyby
nie to, że w porę ich rozdzieliłem. Gdy mnie rozpoznał, zaczął
się tylko śmiać. I od tego czasu tak siedzi.
Brzmiało to przynajmniej
niepokojąco. Ryjiv jeszcze raz przeniósł wzrok na siedzącego przy
ognisku Marka...
Młodszy wyvern nie bawił się już
posłusznymi jego woli płomieniami, tylko patrzył wprost na niego.
Dopiero teraz zauważył, że jego oczy nie są czerwone, tak jak
powinny być, lecz jasnoszare, przywodzące na myśl pochmurne niebo.
Dziwne, jakby magnetyczne, przedwieczne, przeszywające na wskroś...
przerażające. To były oczy kogoś, kto widział narodziny świata,
kto posiadł całą jego mądrość i wiedział, jak należy ją
wykorzystać.
– A kiedy zmienił mu się kolor
oczu? – syknął, z trudem odwracając wzrok. Dziwnie czuł się,
gdy musiał przestać go obserwować. Poczucie zagrożenia rozlało
się parzącą plamą w przełyku i za nic nie chciało odpuścić.
– Ja... nie mam pojęcia. –
Tantal potarł zmęczonym gestem twarz. – Nie wiem. Nie zauważyłem
tego wcześniej, dopiero gdy wrócił. Ale... daj mi chwilę, dobra?
Dopiero co sam musiałem sobie zaleczyć rozciętą tętnicę szyjną,
czuję się beznadziejnie.
– Aż tak cię urządził? Ciebie?
– Ano mnie. Idź z nim pogadaj, to
w końcu twój przyjaciel. Mi szkoda zdrowia na to... – Opadł z
trudem na trawę.
– Przyjaciel... Ładne słowo, nie
uważasz? Władco?
Ryjisjaveeik okręcił się
błyskawicznie, słysząc głos tuż przy uchu. Ciepły oddech Marka
nieprzyjemnie połaskotał go kark, wywołując falę ognistych
dreszczy wzdłuż kręgosłupa. Lecz pomimo tego, że miał za sobą
wieki doświadczenia, że w walce nigdy nie miał sobie równych,
przed szybkim jak mgnienie lewym sierpowym nie zdążył się
osłonić. Zakręciło mu się w głowie, padł na ziemię, czując
się tak, jakby ciało na chwilę zupełnie przestało go słuchać.
Jak przez grubą szybę usłyszał stłumione przekleństwo
zrywającego się na równe nogi Tantala i okrzyk Mikkaila, pewnie
już biegnącego w ich stronę. Przez chwilę chciał unieść dłoń
w kierunku swojej załogi, zatrzymać ją w miejscu...
Jeśli myślał, że to już koniec,
grubo się pomylił. Spróbował wstać, lecz wtedy silna dłoń
chwyciła go za kołnierz kolczugi i bez najmniejszego trudu
dźwignęła na nogi, ignorując, że metalowe pierścienie ranią
jej palce. Spojrzał wprost w przerażające szare oczy, zdławił
narastający w gardle warkot. Zamarł zupełnie, czując, że
przeciwnika w takim stanie nie powinien bardziej prowokować.
– Co masz mi do powiedzenia,
przyjacielu? – Mark uśmiechnął się szeroko, prezentując ostre
kły, lecz nie było w tym nawet grama wesołości. – Co masz mi do
powiedzenia o przyjaźni?
– Nie mam pojęcia, o co ci chodzi
– wykrztusił wreszcie, splunął krwią i sięgnął do
zaciskających się pod gardłem palców. Spróbował odepchnąć
dłoń Marka, lecz nie zdołał jej nawet poruszyć.
– Nie masz? A to szkoda. –
Pokręcił głową. Przez chwilę wyglądał tak, jakby naprawdę
żałował. – Zdawało mi się, że po tym, jak przemieniłeś mnie
wbrew prawu, pragnąc przyspieszyć Apokalipsę, której mam być
iskrą zapalną, będziesz miał mi coś do powiedzenia.
Poluzował uścisk tak gwałtownie,
że mało brakło, a Ryjiv przewróciłby się, nagle znów musząc
polegać na własnych nogach. Odskoczył, skulił się, gotów
odpowiedzieć na następny atak.
Mark patrzył na niego chwilę,
jakby coś rozważał.
– Pożeracz Światów zerwał się
ze smyczy – zaintonował wreszcie, jakby cytował słowa jakiejś
piosenki, następnie odwrócił się jak gdyby nigdy nic i odszedł,
niedbale zarzucając na plecy pochwę z mieczem.
Dziwnym, prostym mieczem, od którego
biła podejrzanie znajoma aura nienazwanego...
– „Zrodzony z krwi podczas
narodzin świata, wbrew światu w Syna Ognia przemieniony...” –
zaśpiewał, oglądając się przez ramię. – Mówi ci to coś? Bo
mi wiele. Oj, byłbyś zaskoczony, gdybyś wiedział, jak wiele... –
Roześmiał się i ruszył dalej, nie dodając nic więcej.
– Nic ci nie jest?! – Mikkail
dopadł do Ryjiva dwoma skokami, podtrzymał, gdy zachwiał się
niebezpiecznie. – Torn, zatrzymaj go...!
– Nie! Niech idzie... –
Ryjisjaveeik otarł wierzchem dłoni krew z rozbitego nosa. Warknął
wściekle, złapał się za głowę, zacisnął pięści na włosach
w bezsilnej złości.
Bo skąd niby Mark von Lahman znał
słowa Wielkiej Przepowiedni?
Zacisnął zęby, pomasował obolały
nos, chcąc sprawdzić, czy nie trzeba go nastawić. Jednocześnie w
jednej chwili uśmiechnął się szeroko, błyskając poplamionymi
krwią ostrymi zębami.
Bo wyglądało na to, że faktycznie
stworzył Antykreatora.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz