środa, 13 grudnia 2017

Epilog

Niebo było zupełnie czarne. Nie sposób było dojrzeć na nim choć jednej gwiazdy, księżyc schował się za gęstymi chmurami. Ale kamienna ścieżka została już oświetlona – pochodnie rzucały nierzeczywiste, migotliwe cienie na otaczające ją skały. Wielkie kamienie przybierały wprost nieprawdopodobne kształty, można było spędzić wiele czasu, oglądając je ze wszystkich stron. A z każdej były inne – tu rozpadlina, tam jama wydrążona przez spływającą latami deszczówkę... Łatwo można się było tutaj zgubić – ścieżka wiele razy się rozwidlała, ginęła w rozpadlinach, kończyła w małych jamach wypełnionych ruchomymi piaskami... Ale teraz, świetnie widoczna w świetle pochodni, była niemożliwa do pomylenia.
Wyverny zbierały się powoli. Niektóre szły trójkami lub czwórkami, inne pojedynczo, kryjąc się w cieniu. Po tym właśnie najprościej było rozpoznać Łowców. Po tym, i jeszcze wtedy, gdy obrzucali strażników morderczym wzrokiem, słysząc nakaz oddania broni. Reszta posłusznie składała miecze na wielkiej stercie, zostawiając tylko sztylet. Cóż, taki istniał nakaz, praktycznie od zawsze – nie rozstawać się ze sztyletem. Ponoć niektórzy, ci bardziej oddani sprawie, spali z nim pod poduszką... Każdy, bez względu na to, czy z protestami, czy po bójce ze strażnikiem, czy może posłusznie, wchodził w końcu przez wąską szczelinę do wnętrza skały. Kobiety nie miały z tym problemów, lecz mężczyźni, ci bardziej rośli, w wielu przypadkach musieli przeciskać się bokiem. Pod ich butami chlupała woda. Korytarze, podtopione podczas ulewnych deszczy, nie były z pewnością tak piękne i przyciągające oko, jak zwykle – straciły sporo na swojej atrakcyjności. Dusząca wilgoć skraplała się na szorstkich ścianach, osiadała na włosach, przesiąkała przez ubranie, stwarzając wrażenie przenikającego do szpiku kości zimna. Niektórzy szczękali zębami, inni nakładali na siebie zaklęcia ochronne, reszta po prostu parła dalej, mając nadzieję na to, że głębiej jest cieplej.
Nic z tego.
Ciepło było tutaj.
Sala tronowa praktycznie nic się nie zmieniła. Nadal była ciemną jaskinią, rozświetloną przez dwie pochodnie, umocowane przy metalowych wrotach. Lecz jeśli się przyjrzeć... każdy stalaktyt, każdy kawałek skały, wszystko – lśniło, niczym obsypane brokatem. Wrażenia dopełniała szadź, oblepiająca stalagmity malutkimi soplami. Te niższe; wyższe najwyraźniej trafiały na falę nieco cieplejszego powietrza. Tuż przy ziemi, na wysokości kostek wiła się idealnie biała jak mleko, gęsta niczym zupa mgła, uniemożliwiająca dojrzenie podłoża. Gdy się przez nią szło, wirowała delikatnie, rozpraszała się na moment, by po chwili znowu zgęstnieć. Piękna rzecz, lecz cholernie niebezpieczna. Przez nią nie widać było, co kryje się na drodze, a pełna była wzniesień, uskoków i małych kamieni, o które można było się potknąć. Harris zorientował się już, że stosunkowo łatwo można było stracić tu przednie zęby...
Siedział w milczeniu na niewygodnym tronie Ryjisjaveeika, obserwował migotanie wszystkiego dookoła. Z jego ust unosiły się obłoczki pary, zamieniające w powietrzu w ostre igiełki lodu. Usta miał pokryte szronem, ręce, zaciśnięte na podłokietnikach tronu, sine i odrętwiałe. Lecz nie chciał się stąd wynosić. Komuś, kto jest nieśmiertelny, nie grozi zamarznięcie. Oddychał powoli, jakby w skupieniu smakując każdy haust lodowatego powietrza. Powieki zlepiały się z zimna.
Westchnął. Z szerokim uśmiechem oparł głowę na niemal ciepłym kamieniu. Mógłby tak trwać przez wieczność. Bez jedzenia, bez picia, bez zawracania głowy błahymi sprawami...
Stojący za nim obserwator nie śmiał się poruszyć. W tej sali każdy krok, każdy ruch niósł się nieznośnie głośnym echem, odbijając od każdego kamyczka, każdego załamania na ścianie groty. Nie przełykał śliny, oddychał płytko, przez usta. Oprócz siedzącego tyłem Harrisa nie było tu nikogo, więc nie bał się, że zdradzi go para z ust. Palce, zaciśnięte na mieczu, nieprzyjemnie lepiły się do owiniętej skórą rękojeści. Stal zmatowiała.
Ile tutaj jest stopni? Na pewno nie więcej, niż –15...
Metalowe wrota otworzyły się z potwornym zgrzytem zamarzniętych zawiasów. Harris aż podskoczył, obserwator płynnie schował się za pięknie skrzącym w świetle migotliwego ognia stalagnatem. Wstrzymał oddech, ze złością zacisnął zęby, starając się ignorować kosmyk jasnych włosów, łaskoczący nie do wytrzymania w czoło. Często zdarzało mu się przeklinać wrażliwy słuch wyvernów, zwykle w towarzystwie ludzi, którzy zachowywali się koszmarnie głośno, ale również gdy przyszło mu bezszelestnie podkraść się do pobratymca. To było niemożliwe. Najbliżej dało się podejść wyverna na dziewięć metrów, co testował wieki temu. W ich promieniu tacy jak on słyszą wszystko – od bicia serca wroga, poprzez skrobanie w ziemi dżdżownicy, skończywszy na trzepocie skrzydeł motyla.
Panie. – Posłaniec, ciemnowłosy wyvern dość mikrej postury, nowicjusz pewnie, padł na kolana, prawie ginąc w gęstej mgle. Harris widział tylko jego głowę i ramiona. – Panie, wszyscy już czekają.
Harris w ostatnim momencie powstrzymał się od posłania go do diabła.
Zaraz przyjdę – odparł powoli, odganiając nowicjusza machnięciem ręki.
Trzasnęły drzwi. Obserwator pokręcił głową, rozprostowując zdrętwiały kark. Koniec przyczajania się. Uniósł miecz, pewnym krokiem wyszedł na środek.
Harrisie.
Harris wstał powoli, odwrócił się w stronę głosu, dłonią szukając rękojeści sztyletu. Zamarł, widząc znajomą twarz, ukrytą w czarnym, najeżonym kolcami hełmie. Opuścił rękę, wyprostował się.
Niemożliwe – jęknął, wycofując się.
Stań, albo pożegnasz się z głową – ostrzegł gość, robiąc krok naprzód. Wyciągnął rękę z mieczem, przycisnął czubek ostrza do grdyki rozmówcy, zmuszając go tym samym do uniesienia głowy.
Nic się nie zmieniłeś, Ryjiv – prychnął, odsuwając ostrze dłonią.
Czyżby? Bo ja uważam, że się zmieniłem. I to bardzo. Wyprzystojniałem przede wszystkim – zaśmiał się.
Czy moglibyśmy odłożyć tę rozmowę o niczym na później? Tak się złożyło, że czekają na mnie poddani.
Upadły władca wybuchnął nagłym śmiechem.
Poddani? Chyba nie twoi.
Zaatakował błyskawicznie. Podskoczył, z półobrotu w powietrzu przyładował Harrisowi podkutym butem w szczękę – uwielbiał bawić się szybkością, tym, gdy czasem zdawało się, że grawitacja nie miała na niego żadnego wpływu.
Wyvern zatoczył się do tyłu, spojrzał z nienawiścią na swojego rzekomo martwego poprzednika. W jego ręce wreszcie błysnęło ostrze sztyletu.
Wolałbym, abyś odszedł w pokoju, bracie – syknął, groźnie szczerząc ostre kły, niczym szykujący się do skoku drapieżnik. Jak lew zapędzony w róg.
Przykro mi, że nie mogę spełnić twojego życzenia.
Ryjisjaveeik znowu się poderwał, lecz tym razem w trakcie lotu... zniknął. Rozpłynął się dosłownie w powietrzu, została po nim jedynie chmura małych odłamków lodu, odkruszonych z ubrania podczas walki. Harris upadł na plecy, czując mocne uderzenie w bark. Następne zaskoczyło go w żołądek. Zawył. Potworna świadomość spłynęła na niego z porażającą mocą. Przez chwilę miał wrażenie, że zrobiło się jeszcze zimnej. Hełm Hadesa. Magiczny artefakt, mający zagwarantować niewidzialność i odporność na rany. To na jego poszukiwania ruszył Ryjisjaveeik, uprzednio jeszcze zabijając jednego z członków rady, by zyskać wolność pewnie. Misja, z góry skazana na niepowodzenie, udała się. I to jeszcze jak!
Zimne ostrze na karku ucięło mu oddech.
Szkarłatna krew prysnęła na pięknie mieniące się stalaktyty.
Płomień jednej z pochodni cicho zasyczał.

***

Szedł pewnym krokiem przez wysoki, wąski korytarz, rozchlapując wodę. Oby nie było już za późno... Napięcie, zgromadzone przez cały dzień, dusiło go dziwnym skurczem w przełyku, zaciśnięta na rękojeści miecza dłoń niepewnie drżała, mokre włosy paskudnie lepiły się do czoła. Słyszał głosy, sala była niedaleko. Cicho syknął, widząc, że tunel się rozgałęzia. Nigdy nie był w tym miejscu, nie licząc krótkiej wizyty w sali tronowej, jeszcze przed wyprawą.
Zamknął oczy, skupił się na słuchu. Echo myliło, nie sposób było rozpoznać, skąd dochodzą dźwięki, słyszał je nawet za sobą. Zwrócił się o pomoc do instynktu Fenrira. Również on zawiódł, chociaż tak bezbłędnie działał do tej pory. Pomógł przecież odnaleźć sekretne przejście dla Ryjisjaveeika, który nie mógł pokazać się razem z nim przy głównych wrotach, jeszcze wcześniej wyprowadził ich z podziemi Świętych Gór. Ale teraz, akurat w takim momencie, zawodził.
Westchnął, otarł dłonią z czoła zamarzający pot. Wybrał lewy korytarz. Nie pomylił się – po kilku minutach natrafił na salę. Wmieszał się w tłum, naciągając kaptur czarnego płaszcza. Nikt się nie dziwił na widok jego rynsztunku, wielu Łowców przyniosło ze sobą miecze i kusze, żaden nie rozstawał się z bronią po dobroci.
Stanął przy wyjściu, tak, by widzieć środek sali, gdzie umieszczono mównicę. Oparł się plecami o skałę. Teraz pozostawało tylko czekać.
Okazało się, że wcale nie musiał stać w nieskończoność. Wrota u dołu sali niespiesznie się otworzyły, na arenę powoli wyszedł władca. W czarnej zbroi i najeżonym kolcami hełmie o greckim kroju Ryjisjaveeik wyglądał na niezniszczalnego. I taki pewnie się czuł. Szedł, dumnie unosząc głowę, patrząc po zaskoczonych twarzach zebranych. W prawej dłoni trzymał za włosy głowę Harrisa, w lewej ociekający krwią miecz – swój niezawodny półtorak o lekko ząbkowanym, wyszczerbionym w paru miejscach ostrzu. Krew cichymi kapnięciami opadała na podłogę, znacząc za nim makabryczną ścieżkę, parowała w zetknięciu z kamieniem. Krople zamarzały prawie natychmiast.
Prawowity władca uniósł makabryczne trofeum, by wszyscy mogli przyjrzeć mu się z bliska, następnie cisnął je w tłum. Kilku skoczyło do wyjścia, Mark zagrodził im drogę, wyciągając wielki krzyżacki miecz. Nikt nie ośmielił się walczyć z niezniszczalnym obiektem przepowiedni o Pożeraczu Światów, plotki o jego sile fizycznej i magicznej dotarły tu już jakiś czas wcześniej. Co dziwiło – mężczyzna był raczej szczupły, chociaż po jakimś czasie władania mieczem nabrał już szerokości w ramionach. Młody uśmiechnął się, widząc respekt i podziw na twarzach tych ludzi.
O ile wyverna w ogóle można nazwać człowiekiem.
Łamało sobie nad tym głowę wielu uczonych, nawet spośród miłujących wiedzę Gorgonów, lecz żaden nie był w pełni zgodny co do teorii drugiego, więc jedynym skutkiem był bałagan jeszcze większy, niż na początku. Wyverny w końcu w równym stopniu były ludźmi, jak i gadami. A może po prostu czymś lepszym od człowieka, wyższym szczeblem ewolucji?
Chcieliście zobaczyć się ze swoim władcą. A więc patrzcie. – Norweg rozłożył szeroko ramiona.
Rozległo się kilka nieśmiałych wiwatów, po chwili ryczała już cała sala. Kilku zaniosło się płaczem wzruszenia. Miesiąc władzy Harrisa musiał dać się wszystkim we znaki.
Ryjisjaveeik patrzył z dumą na tych ludzi, oddanych mu pomimo wszystkich przeciwności. Pomimo zabójstwa, zdrady, ucieczki i długiej nieobecności.
Jesteśmy wyvernami. Władza leży w naszej naturze. I żaden z nas, choćby nie wiem co, nie uznaje zwrotu „poddawać się”.
Mark odwrócił się gwałtownie, ujrzał uśmiechniętego Odyna. Pokiwał głową, cudem powstrzymując się od śmiechu. Na każdym ramieniu Przedwiecznego siedział kruk.
W słowniku wyverniego nie ma czegoś takiego, jak „poddaństwo”. Każdy wyvern jest sobie władcą, tacy jak Ryjisjaveeik nie istnieją po to, by wydawać im rozkazy, lecz żeby zadbać o to, by nie doszło do wojen domowych.
Żaden wyvern nie potrafi w całości się komuś oddać. Zawsze w głębi duszy będzie knuł intrygi, jak zająć miejsce dowodzącego.

Taka już ich natura.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz