Anders
– Po co tam jedziesz?
– Shadya stanęła w drzwiach i oparła się o futrynę, krzyżując
ramiona na piersi.
Anders powoli odjął
dłoń od klamki i odwrócił się do niej ze słodkim uśmiechem.
– Shadyo, dlaczego
nie śpisz?
– Podczas pełni
dręczą mnie koszmary.
Minę miała pełną
pretensji, a w jej ciemnych oczach czaiło się coś na kształt...
strachu? Wyvern bardzo się starał skupić na jej twarzy, lecz
cienka koszula nocna, jaką miała na sobie wilkołaczyca, cały czas
ściągała jego wzrok. Nie pozostawiała wiele wyobraźni.
– Wiesz, ja
właśnie...
– Wychodziłeś. To
widać – przerwała mu brutalnie. – Tylko powiedz mi... po co?
Westchnął
zrezygnowany, rozłożył ramiona w geście poddaństwa.
– W Transylwanii jest
wiec wampirów. Uważam, że to dobra okazja...
– Do czego? Do zabawy
w mordercę? Wszystkie wyverny są takie same. – Obróciła się na
pięcie i odeszła w stronę schodów.
Anders westchnął.
Rozmasował zdrętwiały kark i pewnym krokiem wyszedł na zewnątrz.
Mroźne powietrze na moment pozbawiło go tchu. Owinął się
szczelniej płaszczem, kontrolując, by dobrze zakrywał wiszący na
plecach miecz, i ruszył przez zaspy w stronę dworca. Podróż
pociągiem przebiegła bez komplikacji, głównie dzięki temu, że
zahipnotyzował konduktora, uzyskując zgodę na zajęcie miejsca w
pierwszej klasie. Wyglądał przez okno, na ośnieżony świat, pijąc
ciepłą kawę i pogryzając czekoladowe ciasteczka. Było mu
dobrze... aż za dobrze. Co jakiś czas wracał myślami do Shadyi,
zostawionej w miasteczku bez żadnej ochrony, lecz za każdym razem
dochodził do podobnych wniosków: ta kobieta jest przewodniczką
wilkołaków. Jeśli nawet coś jej zagrozi, cała sfora przybędzie
jej na ratunek. Pocieszając się tym, zasnął.
Ciężko było w to
uwierzyć, ale w Rumunii było jeszcze zimniej. Natychmiast, jak
tylko wyszedł z ciepłego wagonu, zaczął szczękać zębami.
Delikatnie wilgotne od potu włosy pokryły się szronem, powieki
zlepiały. Przeklinając pod nosem, skierował się na wąską,
wyłożoną kocimi łbami drogę, biegnącą przez pofałdowane
pustkowie. Śnieg skrzypiał pod butami, pchał się za kołnierz i
topniał na twarzy. Miał powoli dość wszystkiego. Co chwila przed
oczyma stawał mu wielki kominek w pokoju gościnnym wilkołaczycy,
więc musiał używać całej swojej siły woli, by natychmiast nie
zawrócić.
Nagle się zatrzymał.
W śniegu ktoś pozostawił ślady, i to dość świeże.
Przyklęknął, przyjrzał im się z bliska. Natychmiast poczuł od
nich charakterystyczny duszący odór wampira. Jego palce bezwiednie
zacisnęły się na rękojeści sztyletu, nieprzyjemnie lepiąc do
metalu. Syknął, odklejając je. Czyżby go śledzili? Niemożliwe.
W razie czego wstał, odszedł parę kroków. Chwilę błądził
między drzewami, aż wreszcie znalazł to, czego szukał –
niepozorny głaz, na którego gładkiej powierzchni wyryto
skrzyżowane topór i młot bojowy. Pewnym krokiem przeszedł obok.
Sceneria się zmieniła, droga stała się zbitym z belek traktem,
wzgórza w dużej części pokrył las iglasty. Stanął na śliskich
deskach, rozejrzał się. Powinien zboczyć w lewo i ominąć wioskę,
a tam znajdzie kolejny portal, lecz coś mu podpowiedziało, że
powinien przyjrzeć się też prawej stronie. Stał tam niewielki
kamienny budynek, którego drzwi strzegło dwóch ludzi. Jeden z nich
prawdopodobnie był wyvernem, lecz nie potrafił określić tego z
takiej odległości, polegając jedynie na swoim słabym wzroku.
Podszedł więc bliżej. Wpuścili go do środka, nie pytając nawet,
skąd przybył. Wiedział, że to podejrzane, więc przygotowując
się na jakąś niekoniecznie miłą niespodziankę, przekroczył
próg.
Roześmiał się.
Zwykła karczma. Nie ma się czego obawiać. Wiedziony zapachem
grzanego piwa, przysiadł obok baru i rzucił monetę stojącemu za
nim mężczyźnie.
Odwrócił się, czując
opadającą na ramię dłoń. Lecz nie zdążył dojrzeć twarzy jej
właściciela – czyjaś pięść dosięgła jego głowy,
sprawiając, że prawie obrócił się w powietrzu. Opadł na blat,
nie bardzo jeszcze rozumiejąc, co się dzieje. Podskoczył dopiero,
gdy to do niego dotarło – i wtedy zaatakował. Napastnik jednak
obronił się z łatwością przed ciosem i zamachnął na niego
sztyletem. Chwycił ostrze słabszą, prawą ręką, zaledwie parę
centymetrów od swojej piersi. Świeżo ostrzona klinga przeszyła mu
ciało, dochodząc aż do kości, za rękaw wlała się stróżka
gorącej krwi. Zawył z bólu, odepchnął wroga. Nie mógł nadal
dojrzeć jego twarzy, ponieważ zasłaniał ją kaptur, lecz wielce
sugestywny uśmiech, demonstrujący w pełnej krasie ostre kły,
mówił wszystko. Wyrwał się, skoczył do drzwi.
– I tak mi nie
uciekniesz – usłyszał za sobą.
– O tym zaraz się
przekonamy – syknął pod nosem, wypadając na zewnątrz. Kopnął
z całej siły strażnika, próbującego zastąpić mu drogę, ten
wylądował po drugiej stronie placu. Popędził w stronę traktu.
Rozległ się brzęk
zwalnianej cięciwy kuszy i świst nadlatującego bełtu. Odskoczył
w bok, lecz ten i tak go dosięgnął – prawa noga ugięła się
pod ciężarem ciała, upadł twarzą w śnieg. Gdy żołnierz
upadnie na twarz, to znaczy, że już koniec. A może chodziło o
plecy? – pomyślał bez sensu, prawie mdlejąc z bólu.
Przeturlał się na plecy, chcąc ocenić obrażenia. Bełt wszedł
bardzo głęboko w łydkę. Rozdarł powoli nasiąkającą krwią
nogawkę. Chciał go wyjąć, a ranę szybko zaleczyć najprostszym
zaklęciem, lecz z przerażeniem zorientował się, że nie da rady.
Czwórgraniasty grot z haczykowato wygiętymi ząbkami...
Javier.
Złamał drzewce i
wstał. Wyjęcie bełtu groziło jeszcze większymi obrażeniami,
poza tym z pewnością zemdlałby z bólu. Już teraz był tego
bliski. Myśliwy jest geniuszem w dziedzinie broni. Pokuśtykał
traktem. Ślizgał się na oblodzonych belach i własnej krwi,
przerażony, że wróg nadal go goni, śmiejąc się tylko z
nieudolnej ucieczki ofiary. Miał wrażenie, że myśli wymykają mu
się, nie zdoławszy nawet w pełni się wykrystalizować.
Z naprzeciwka ktoś
szedł. Anders usiłował nawiązać z nim kontakt, zwrócić uwagę
na to, że goni go najlepszy morderca Drugiego Świata, mężczyzna
jednak tylko przyspieszył, chcąc go jak najszybciej wyminąć.
Pewnie myślał, że napotkał jedynie pijaka, jako że wyvern nie
był w stanie nic powiedzieć, z jego ust wydobyło się tylko
nieartykułowane jęknięcie. Ciało powoli opadało w odrętwienie,
lecz umysł, jak na złość, miał wręcz irytująco jasny.
Trucizna? Bo na pewno nie magia. Javier posiada znikome umiejętności
z zakresu rzucania zaklęć.
Nawet nie zauważył,
gdy ośnieżone pustkowie zastąpiła wioska. Wysokie sosny pokryte
były szadzią; między nimi, na stok dość niskiej, lecz stromej
góry, wspinały się domy, zbudowane z grubych drewnianych bali.
Gdzieś w połowie zbocza dostrzegł wejście do małej jaskini.
Jakbym się tam dostał...
Zatoczył się na
blaszane wiadro, stojące przed jednym z domów. Runął w zaspę,
nie dał rady się podnieść. Z domku po chwili wyskoczył wysoki
człowiek w grubej kurtce, u jego boku podskakiwał niecierpliwie
wielki owczarek. Anders zamknął oczy. Świetny koniec...
Z odrętwienia obudził
go tętent kopyt. Tajemniczy prześladowca zatrzymał karego konia
tuż przed domostwem i przywołał właściciela bliżej.
– Hej, ty! Nie
widziałeś tu rannego wyverna?
– Nie.
– Na pewno?
– Jakbym wiedział,
to bym powiedział. Daj pan spokój – burknął człowiek,
obracając się, jakby chciał odejść. Myśliwy poprawił
przewieszoną przez ramię kuszę i pognał dalej. Wyvern odetchnął.
– Wstawaj –
usłyszał nad sobą. Rozchylił powieki. Mężczyzna stał tuż nad
nim. Jęknął tylko w odpowiedzi.
– No, wstawaj. Nie
mam pojęcia, czym mu tak podpadłeś, ale w każdym razie nie
zazdroszczę. Ten kretyn nęka nas ostatnio coraz częściej.
Upierdliwy następca Javiera się znalazł... – Splunął
soczyście.
– To... To nie
Myśliwy? – wydukał Anders.
– Oczywiście, że
nie. Znam Javierka osobiście, bywał tu często ostatnimi czasy. Ten
tutaj jest jakimś jego cholernym naśladowcą... Wszystko zgapia,
oprócz technik zabijania, bo trzeba mu przyznać, jest trochę mniej
brutalny. Ale tylko trochę. No, idź już. Zaraz tu będzie, chyba
wie, że nie powiedziałem wszystkiego.
– Nie mogę...
– Jak to nie możesz?!
– …się ruszyć.
Mężczyzna uklęknął,
zarzucił sobie jego ramię na szyję, podniósł. Zagwizdał, widząc
ranę na nodze i zakrwawiony śnieg.
– No, no. Nieźle.
Ale ciut za słabo, żeby powalić taki kawał wyverna...
– Jest zatruty.
– Zatruty?! A to
tchórz. Zawsze powtarzam, że trucizna jest bronią dla tchórzy.
Idź już.
Jęknął, pokuśtykał
drogą w górę. Kiedyś na pewno pokonałby ją biegiem i zatrzymał
się na szczycie nawet nie spocony, lecz teraz wydała się nie
wiadomo jak stroma. Padł na kolana, potknąwszy się, doczołgał na
wysokość jaskini, wspiął do niej. Opadł bezwładnie na lodowaty
kamień, rozbiegany wzrok usiłował skupić na białych gałęziach
sosen. Z pewnością w innych okolicznościach zachwyciłby się
urokiem tego miejsca...
– Anders, gdzie
jesteś?! – Boleśnie znajomy głos rozdarł przyjemną ciszę
sarkastycznym, śpiewnym zawołaniem. Kary ogier parsknął
niedaleko.
Anders zacisnął w
lewej dłoni sztylet. Jeśli umrzeć, to honorowo – z bronią w
ręku. Nawet jeśli od trucizny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz