środa, 13 grudnia 2017

Rozdział 28


Anders

Po co tam jedziesz? – Shadya stanęła w drzwiach i oparła się o futrynę, krzyżując ramiona na piersi.
Anders powoli odjął dłoń od klamki i odwrócił się do niej ze słodkim uśmiechem.
Shadyo, dlaczego nie śpisz?
Podczas pełni dręczą mnie koszmary.
Minę miała pełną pretensji, a w jej ciemnych oczach czaiło się coś na kształt... strachu? Wyvern bardzo się starał skupić na jej twarzy, lecz cienka koszula nocna, jaką miała na sobie wilkołaczyca, cały czas ściągała jego wzrok. Nie pozostawiała wiele wyobraźni.
Wiesz, ja właśnie...
Wychodziłeś. To widać – przerwała mu brutalnie. – Tylko powiedz mi... po co?
Westchnął zrezygnowany, rozłożył ramiona w geście poddaństwa.
W Transylwanii jest wiec wampirów. Uważam, że to dobra okazja...
Do czego? Do zabawy w mordercę? Wszystkie wyverny są takie same. – Obróciła się na pięcie i odeszła w stronę schodów.
Anders westchnął. Rozmasował zdrętwiały kark i pewnym krokiem wyszedł na zewnątrz. Mroźne powietrze na moment pozbawiło go tchu. Owinął się szczelniej płaszczem, kontrolując, by dobrze zakrywał wiszący na plecach miecz, i ruszył przez zaspy w stronę dworca. Podróż pociągiem przebiegła bez komplikacji, głównie dzięki temu, że zahipnotyzował konduktora, uzyskując zgodę na zajęcie miejsca w pierwszej klasie. Wyglądał przez okno, na ośnieżony świat, pijąc ciepłą kawę i pogryzając czekoladowe ciasteczka. Było mu dobrze... aż za dobrze. Co jakiś czas wracał myślami do Shadyi, zostawionej w miasteczku bez żadnej ochrony, lecz za każdym razem dochodził do podobnych wniosków: ta kobieta jest przewodniczką wilkołaków. Jeśli nawet coś jej zagrozi, cała sfora przybędzie jej na ratunek. Pocieszając się tym, zasnął.
Ciężko było w to uwierzyć, ale w Rumunii było jeszcze zimniej. Natychmiast, jak tylko wyszedł z ciepłego wagonu, zaczął szczękać zębami. Delikatnie wilgotne od potu włosy pokryły się szronem, powieki zlepiały. Przeklinając pod nosem, skierował się na wąską, wyłożoną kocimi łbami drogę, biegnącą przez pofałdowane pustkowie. Śnieg skrzypiał pod butami, pchał się za kołnierz i topniał na twarzy. Miał powoli dość wszystkiego. Co chwila przed oczyma stawał mu wielki kominek w pokoju gościnnym wilkołaczycy, więc musiał używać całej swojej siły woli, by natychmiast nie zawrócić.
Nagle się zatrzymał. W śniegu ktoś pozostawił ślady, i to dość świeże. Przyklęknął, przyjrzał im się z bliska. Natychmiast poczuł od nich charakterystyczny duszący odór wampira. Jego palce bezwiednie zacisnęły się na rękojeści sztyletu, nieprzyjemnie lepiąc do metalu. Syknął, odklejając je. Czyżby go śledzili? Niemożliwe. W razie czego wstał, odszedł parę kroków. Chwilę błądził między drzewami, aż wreszcie znalazł to, czego szukał – niepozorny głaz, na którego gładkiej powierzchni wyryto skrzyżowane topór i młot bojowy. Pewnym krokiem przeszedł obok. Sceneria się zmieniła, droga stała się zbitym z belek traktem, wzgórza w dużej części pokrył las iglasty. Stanął na śliskich deskach, rozejrzał się. Powinien zboczyć w lewo i ominąć wioskę, a tam znajdzie kolejny portal, lecz coś mu podpowiedziało, że powinien przyjrzeć się też prawej stronie. Stał tam niewielki kamienny budynek, którego drzwi strzegło dwóch ludzi. Jeden z nich prawdopodobnie był wyvernem, lecz nie potrafił określić tego z takiej odległości, polegając jedynie na swoim słabym wzroku. Podszedł więc bliżej. Wpuścili go do środka, nie pytając nawet, skąd przybył. Wiedział, że to podejrzane, więc przygotowując się na jakąś niekoniecznie miłą niespodziankę, przekroczył próg.
Roześmiał się. Zwykła karczma. Nie ma się czego obawiać. Wiedziony zapachem grzanego piwa, przysiadł obok baru i rzucił monetę stojącemu za nim mężczyźnie.
Odwrócił się, czując opadającą na ramię dłoń. Lecz nie zdążył dojrzeć twarzy jej właściciela – czyjaś pięść dosięgła jego głowy, sprawiając, że prawie obrócił się w powietrzu. Opadł na blat, nie bardzo jeszcze rozumiejąc, co się dzieje. Podskoczył dopiero, gdy to do niego dotarło – i wtedy zaatakował. Napastnik jednak obronił się z łatwością przed ciosem i zamachnął na niego sztyletem. Chwycił ostrze słabszą, prawą ręką, zaledwie parę centymetrów od swojej piersi. Świeżo ostrzona klinga przeszyła mu ciało, dochodząc aż do kości, za rękaw wlała się stróżka gorącej krwi. Zawył z bólu, odepchnął wroga. Nie mógł nadal dojrzeć jego twarzy, ponieważ zasłaniał ją kaptur, lecz wielce sugestywny uśmiech, demonstrujący w pełnej krasie ostre kły, mówił wszystko. Wyrwał się, skoczył do drzwi.
I tak mi nie uciekniesz – usłyszał za sobą.
O tym zaraz się przekonamy – syknął pod nosem, wypadając na zewnątrz. Kopnął z całej siły strażnika, próbującego zastąpić mu drogę, ten wylądował po drugiej stronie placu. Popędził w stronę traktu.
Rozległ się brzęk zwalnianej cięciwy kuszy i świst nadlatującego bełtu. Odskoczył w bok, lecz ten i tak go dosięgnął – prawa noga ugięła się pod ciężarem ciała, upadł twarzą w śnieg. Gdy żołnierz upadnie na twarz, to znaczy, że już koniec. A może chodziło o plecy? – pomyślał bez sensu, prawie mdlejąc z bólu. Przeturlał się na plecy, chcąc ocenić obrażenia. Bełt wszedł bardzo głęboko w łydkę. Rozdarł powoli nasiąkającą krwią nogawkę. Chciał go wyjąć, a ranę szybko zaleczyć najprostszym zaklęciem, lecz z przerażeniem zorientował się, że nie da rady. Czwórgraniasty grot z haczykowato wygiętymi ząbkami...
Javier.
Złamał drzewce i wstał. Wyjęcie bełtu groziło jeszcze większymi obrażeniami, poza tym z pewnością zemdlałby z bólu. Już teraz był tego bliski. Myśliwy jest geniuszem w dziedzinie broni. Pokuśtykał traktem. Ślizgał się na oblodzonych belach i własnej krwi, przerażony, że wróg nadal go goni, śmiejąc się tylko z nieudolnej ucieczki ofiary. Miał wrażenie, że myśli wymykają mu się, nie zdoławszy nawet w pełni się wykrystalizować.
Z naprzeciwka ktoś szedł. Anders usiłował nawiązać z nim kontakt, zwrócić uwagę na to, że goni go najlepszy morderca Drugiego Świata, mężczyzna jednak tylko przyspieszył, chcąc go jak najszybciej wyminąć. Pewnie myślał, że napotkał jedynie pijaka, jako że wyvern nie był w stanie nic powiedzieć, z jego ust wydobyło się tylko nieartykułowane jęknięcie. Ciało powoli opadało w odrętwienie, lecz umysł, jak na złość, miał wręcz irytująco jasny. Trucizna? Bo na pewno nie magia. Javier posiada znikome umiejętności z zakresu rzucania zaklęć.
Nawet nie zauważył, gdy ośnieżone pustkowie zastąpiła wioska. Wysokie sosny pokryte były szadzią; między nimi, na stok dość niskiej, lecz stromej góry, wspinały się domy, zbudowane z grubych drewnianych bali. Gdzieś w połowie zbocza dostrzegł wejście do małej jaskini. Jakbym się tam dostał...
Zatoczył się na blaszane wiadro, stojące przed jednym z domów. Runął w zaspę, nie dał rady się podnieść. Z domku po chwili wyskoczył wysoki człowiek w grubej kurtce, u jego boku podskakiwał niecierpliwie wielki owczarek. Anders zamknął oczy. Świetny koniec...
Z odrętwienia obudził go tętent kopyt. Tajemniczy prześladowca zatrzymał karego konia tuż przed domostwem i przywołał właściciela bliżej.
Hej, ty! Nie widziałeś tu rannego wyverna?
Nie.
Na pewno?
Jakbym wiedział, to bym powiedział. Daj pan spokój – burknął człowiek, obracając się, jakby chciał odejść. Myśliwy poprawił przewieszoną przez ramię kuszę i pognał dalej. Wyvern odetchnął.
Wstawaj – usłyszał nad sobą. Rozchylił powieki. Mężczyzna stał tuż nad nim. Jęknął tylko w odpowiedzi.
No, wstawaj. Nie mam pojęcia, czym mu tak podpadłeś, ale w każdym razie nie zazdroszczę. Ten kretyn nęka nas ostatnio coraz częściej. Upierdliwy następca Javiera się znalazł... – Splunął soczyście.
To... To nie Myśliwy? – wydukał Anders.
Oczywiście, że nie. Znam Javierka osobiście, bywał tu często ostatnimi czasy. Ten tutaj jest jakimś jego cholernym naśladowcą... Wszystko zgapia, oprócz technik zabijania, bo trzeba mu przyznać, jest trochę mniej brutalny. Ale tylko trochę. No, idź już. Zaraz tu będzie, chyba wie, że nie powiedziałem wszystkiego.
Nie mogę...
Jak to nie możesz?!
– …się ruszyć.
Mężczyzna uklęknął, zarzucił sobie jego ramię na szyję, podniósł. Zagwizdał, widząc ranę na nodze i zakrwawiony śnieg.
No, no. Nieźle. Ale ciut za słabo, żeby powalić taki kawał wyverna...
Jest zatruty.
Zatruty?! A to tchórz. Zawsze powtarzam, że trucizna jest bronią dla tchórzy. Idź już.
Jęknął, pokuśtykał drogą w górę. Kiedyś na pewno pokonałby ją biegiem i zatrzymał się na szczycie nawet nie spocony, lecz teraz wydała się nie wiadomo jak stroma. Padł na kolana, potknąwszy się, doczołgał na wysokość jaskini, wspiął do niej. Opadł bezwładnie na lodowaty kamień, rozbiegany wzrok usiłował skupić na białych gałęziach sosen. Z pewnością w innych okolicznościach zachwyciłby się urokiem tego miejsca...
Anders, gdzie jesteś?! – Boleśnie znajomy głos rozdarł przyjemną ciszę sarkastycznym, śpiewnym zawołaniem. Kary ogier parsknął niedaleko.
Anders zacisnął w lewej dłoni sztylet. Jeśli umrzeć, to honorowo – z bronią w ręku. Nawet jeśli od trucizny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz