Polana
była ogromna. Od południa i zachodu otaczały ją wysokie skały,
obrośnięte mchem i małymi iglakami, a od północy iglasty las.
Korony drzew były tak gęste, że nawet w dzień panowała tu prawie
idealna ciemność. Ze wschodu rozciągała się rozległa równina.
Księżyc w pełni oświetlał polanę jak reflektor, dając
możliwość bardzo dokładnego przyjrzenia się obrazowi masakry. Z
wielkiej połaci ziemi, mającej z pewnością całe hektary,
sterczały pniaki ściętych drzew, a ziemia nie była tu czarna,
lecz idealnie biała. Wiele razy próbowano tu coś zasadzić –
nawet głupi krzew cierniowy, tak popularny w Drugim Świecie –
lecz rośliny natychmiast usychały, gubiły liście, a ich pnie
pokrywały się dziwną lepką, czarną substancją. Parszywi
rzeźnicy drzew... Srebrzysta
poświata nie wydobywała jednak z mroku jednej rzeczy –
przytulonego do potężnego zbocza skał małego domku z bali.
Zwykle tak było –
nie sposób było znaleźć go wzrokiem o takiej porze nocy, lecz
teraz coś się stało. W jednym z okien, pomimo nieobecności
gospodarza, paliło się światło.
Ogier szarpnął się,
parsknął, gdy poczuł koszmarny odór krwi, unoszący się wraz z
mgłą. Adrian ściągnął wodze tak mocno, że nieszczęsne zwierzę
stanęło dęba. Coś jest nie tak, jak być powinno. Powoli zsunął
się z końskiego grzbietu, załadował kuszę. Pchnął drzwi. Były
otwarte, choć pamiętał, że na pewno je zamykał. Gdy dokładnie
się im przyjrzał, zauważył, że z jasnego drewna sterczą drzazgi
– zamek był wyłamany. Robił to ewidentnie ktoś doświadczony –
robota byłaby precyzyjna, gdyby nie to, że wyposażył mechanizm w
parę ulepszeń.
Wszedł powoli do
środka, ostrożnie stawiając każdy krok; palec przyjemnie
świerzbił, grożąc naciśnięciem spustu. Zajrzał do salonu.
W fotelu, czytając
książkę w świetle lampy naftowej, ktoś siedział. Nie mógł
dojrzeć twarzy gościa, ukrytej pod przepastnym kapturem, lecz pełna
pogardy poza i leżąca na stoliku kusza załadowana bełtem z
czwórgraniastym grotem nie pozostawiały żadnych wątpliwości.
– Javier – syknął,
celując w pierś Myśliwego.
Ten nawet nie drgnął,
lecz warknął z wyraźnym jadem w głosie:
– Nie masz nawet
prawa, by myśleć o moim imieniu, a co dopiero je wymawiać! –
Założył ręce na piersi, odchylił się lekko na oparciu,
wzdychając.
Adrian drgnął. Javier
doskonale wiedział, że nie strzeli. Nie dałby rady zabić kogoś,
z kogo brał przykład przez całe swoje życie. Intrygi typu „pora
zająć jego miejsce” nie były w jego stylu. Tchórz.
Myśliwy zrobił to tak
szybko, że zarejestrował ruch dopiero gdy bełt wbił się w
drewnianą ścianę koło jego ucha.
– Następnym razem
trafię centralnie w twoje piękne oczko – zapowiedział, śmiejąc
się złośliwie. – Wątpię, żeby wielu płakało.
Kaptur opadł mu z
twarzy; Adrian zauważył przebiegający przez nią nerwowy tik, gdy
ponownie ładował broń. Milczał, nie ruszał się z miejsca. O
dziwo zamiast strachu, pojawiła się u niego ciekawość. Od zawsze
jego największym marzeniem, jako niespełnionego nekromanty, było
dowiedzieć się, co jest „po drugiej stronie”. I wygląda na to,
że zaraz marzenie się ziści...
– Uciekaj, nie
pokazuj mi się więcej na oczy. Jeśli jeszcze kiedyś o tobie
usłyszę...
Coś w złośliwym,
sadystycznym uśmieszku gościa podpowiedziało mu, że to nie żart.
Wiele nie myśląc, wyszedł z domu zdecydowanym krokiem, wdrapał
się na koński grzbiet i pognał z powrotem do miasteczka. Nie miał
pojęcia, dlaczego tak nagle zrezygnował z szansy spotkania się z
tymi, których za wszelką cenę próbował wskrzesić, ale nawet nad
wyvernami czasem bierze górę instynkt samozachowawczy.
Loki w momencie, gdy
drzwi trzasnęły, wszedł do salonu, cmokając z degustacją.
– Dlaczego go nie
zabiłeś? – spytał z wyrzutem.
Javier zmrużył
gniewnie swoje czerwone oczy.
– A dlaczego miałbym
to zrobić?
– Lubisz zabijać i
się znęcać. – Machnął lekceważąco dłonią. Naigrawał się
z niego. – Taki ogólnie jesteś... groźny.
– Często śmierć
nie jest najgorszą z kar. Nie lepiej było zmusić go do ucieczki i
życia w strachu, dopóki nie umrę, co raczej szybko się nie
stanie? Czy to nie przysporzy mu więcej cierpienia, niż spotkanko z
duchami, które tak kocha? Nie zamierzam pomagać mu w szukaniu drogi
do piekła, bo niechcący sam mogę przy tym do niego trafić. Poza
tym tak mam więcej zabawy. – W szerokim, uroczym uśmiechu
błysnęły niepokojąco ostre kły.
– Będziesz tego
żałował. – Przedwieczny w zamyśleniu wyjrzał przez okno,
krzyżując ręce za plecami.
***
To było jak wizja.
Shadya drgnęła,
gwałtownie wciągając powietrze, a filiżanka herbaty rozbiła się
na podłodze, ochlapują jej nogi gorącą cieczą. Nie poczuła tego
nawet – stała, zmartwiała, patrząc nieprzytomnie na swoje
trzęsące się dłonie. Strach ściskał ją w płucach, zalegał
dławiącą kulą w przełyku.
– Co się stało?! –
zawołała Livia, wpadając do kuchni. Ubrana była w piękną różową
suknię z marszczoną brokatową spódnicą. Beżowy gorset,
wyszywany małymi koralikami, został ściśnięty jedynie tak, by
jej nie spadł, lecz i tak wyraźnie widać było, że nie czuje się
komfortowo. A szkoda – pudrowy odcień kreacji pięknie podkreślał
jej brązowe oczy i długie czarne włosy.
– Co się stało? –
powtórzyła, ale spokojniej, kładąc kobiecie dłoń na ramieniu.
Shadya powoli uniosła
na nią wzrok i wyszeptała, ledwo zmuszając odrętwiałe wargi do
ruchu:
– Anders...
– Shadyo... –
Dziewczyna chwyciła ją za rękę. – Co z Andersem?
– Jest źle. Bardzo
źle. On chyba...
Chwilę jeszcze stała,
lecz nagle otrząsnęła się i jakby zawstydzona chwilą słabości,
zebrała podchodzące pod stopy fałdy sukni, ruszając na korytarz.
– Musimy po niego
jechać. Czuję, że ma kłopoty. I to poważne. Szykuj się.
– Ale...
– Nie ma żadnych
ale. Możesz wybrać sobie jeden z moich płaszczy.
Wpadła na schody,
następnie wręcz wbiegła na korytarz na piętrze. Było tu ciemno –
największy błąd architekta polegał na tym, że korytarz był
bardzo długi, a pozbawiony okien; po obu jego stronach ciągnęły
się drzwi do pokoi, w większości zamknięte.
Sypialnia Shadyi była
wielka – na jej środku stało gigantycznych wręcz rozmiarów łoże
z baldachimem, ściany do połowy wyłożone zostały ciemną
drewnianą boazerią, a ponad nią beżową tapetą w małe czerwone
różane pączki. Wisiało tu kilka portretów, lecz żaden z nich
nie uwieczniał zmarłego męża wilkołaczycy – wszystkie takie,
które choć trochę go przypominały, spaliła dzień po tym, jak go
zabiła.
Zamaszystym ruchem
otworzyła drzwi garderoby, wpatrzyła się w rzędy wiszących
sukni. Livia potarła pokryte gęsią skórką ramiona. Było
potwornie zimno, Shadya nigdy nie uznawała palenia w piecach w
pomieszczeniach, w których się śpi. W ogóle rzadko paliła w
piecach, ale czemu dokładnie, tego dziewczyna już nie wiedziała.
Wilkołaczycy drżały
dłonie. Dłuższą chwilę nie mogła wcelować srebrnym kluczykiem
do dziurki w starej szafie, stojącej pod ścianą niewielkiej
garderoby.
– Shadyo. – Livia
podeszła powoli, położyła jej dłonie na ramionach.
Musiała być silna.
Musiała, nawet jeśli
się tak nie czuła.
Musiała udawać, że
doskonale panuje nad sobą, choć czuła się tak, jakby coś
rozrywało ją od środka.
Musiała być silna, bo
Shadya nie mogła.
– Powiedz mi, co my
możemy zdziałać? Jesteśmy wilkołakami. Coś, co dało radę
wyvernowi, dla nas będzie niepokonane. Proszę cię, usiądź.
Kobieta nie stawiała
oporu. Pozwoliła zaprowadzić się w głąb pokoju i posadzić na
łóżku. Jej twarz była blada. Natychmiast podciągnęła kolana
pod brodę, objęła je trzęsącymi się rękami. Jej wzrok był
nieobecny, po policzku spłynęła jedna samotna łza.
Dziewczyna otuliła jej
ramiona kocem. Nie wiedziała, co jeszcze mogłaby zrobić.
***
– Jesteś pewien, że
to dobry pomysł?
Mark von Lahman
szczelniej otulił się czarnym skórzanym płaszczem, wywracając
oczami. Allan zadał mu to pytanie chyba po raz setny.
– Oczywiście, że
tak. Chyba jakbym nie był, to byśmy tam nie szli? – warknął w
końcu.
– A co im powiesz?
– „Dzień dobry”.
Zahipnotyzuję i wmówię im, że byliśmy w domu przez cały czas.
– A jak wytłumaczysz,
że nie chodzisz o kulach? Rodziców może i oszukasz, ale całe
miasto?
Wyvern mocno zacisnął
szczęki, Allan po tym właśnie poznał, że nie ma przygotowanego
planu na tę ewentualność.
Umilkli,
więc
jedynymi dźwiękami, jakie im towarzyszyły, był gwizd wiatru w
nagich gałęziach drzew i grzechotanie miażdżonych butami kamieni
na drodze. Mark wprawdzie słyszał jeszcze szuranie opadających
płatków śniegu, oddech śpiącej na drzewie wiewiórki, szum
skrzydeł lecącego wysoko nocnego ptaka i całą masę innych
rzeczy, które składały się na to, że w cichym dla Allana miejscu
panował niewyobrażalny hałas. Wrażliwy słuch, oprócz szerokiego
grona zalet, miał też całe mnóstwo wad.
Coś się między nimi
zmieniło. Stał się dla młodszego brata milszy, bardziej
cierpliwy, łagodniejszy – być może sprawiła to wizja, w której
oglądał jego śmierć. Nadal potwornie go denerwował, ale
przynajmniej się starał. A Allan... Był poważniejszy, chodził
bardziej wyprostowany, szablę zamienił na miecz. Zmężniał, stał
się odważniejszy i przede wszystkim...
Mark westchnął. To
było głupie. Wręcz potwornie głupie, ale czasami miał wrażenie,
że Allan zbyt często gładzi rękojeść broni, patrząc na niego.
Chciał go zabić? Niemożliwe. Przecież on nawet nie potrafił
rozgnieść pająka – wszystkie łapał i wyrzucał na dwór. A
jednak, jeśli wierzyć plotkom, zamordował Louisa Volanteza,
wampira z krwi i kości. Ale żeby tak własnego brata? Nigdy nie
panowała między nimi braterska miłość – były okresy, w
których wręcz się nienawidzili. Parę razy mało brakło, a jeden
nieumyślnie spowodowałby śmierć drugiego. Raz Allan, gdy miał
niecałe dziesięć lat, poszczuł Marka bojowym rumakiem. Mark wtedy
zmienił się w węża i zaatakował konia, który w panice stanął
dęba, zrzucając Allana z grzbietu. Chłopak przez kilka dni nie
odzyskał po tym przytomności. Takich incydentów było naprawdę
wiele, czasami nawet dochodziło do wymiany ciosów, po której
rodzice zmuszeni byli wołać lekarza (zazwyczaj w środku nocy), ale
nigdy nie użyli broni i nigdy nie walczyli ze szczerym zamiarem
pozabijania się. Więc o co mogło chodzić?
Wreszcie pomiędzy
poczerniałymi w świetle księżyca pniami drzew zobaczyli migoczące
światło. Po chwili marszu drogę zagrodziła im kuta żelazna
brama, ozdobiona ostrymi szpikulcami i zwieńczona kamiennym łukiem,
gęsto obrośniętym bluszczem. Otworzył ją bez żadnego wysiłku,
ruszył szybko podjazdem do drzwi, nie patrząc, czy brat idzie za
nim. Uderzył kilka razy w rzeźbione drewno, tak mocno, że
zatrzęsło się w zawiasach. Otworzył ojciec we własnej osobie.
Rozwarł szeroko usta, chcąc wyrazić swoje zdziwienie widokiem
synów, lecz zanim z jego gardła wydobył się dźwięk, Mark skupił
wzrok na rozszerzonych źrenicach mężczyzny i wycedził:
– Byliśmy na krótkim
spacerze, ojcze.
Przechylił głowę,
jakby chłonąc słowa syna. Następnie westchnął i wpuścił ich
do środka. Odruchowo strzepnął śnieg z rękawa płaszcza Marka i
wyszeptał, szybko cofając dłoń:
– A jednak to
prawda...
Wyvern zamarł. Chwilę
patrzył na ojca, a następnie obrócił się do Allana z rządzą
mordu w oczach. Chłopak tylko uśmiechnął się z zakłopotaniem.
– Teraz idź
wytłumacz matce – warknął, pchając go mocno w głąb domu. Ten
prawie się przewrócił, ale posłusznie pobiegł do salonu. Gdy
zniknął, Mark zwrócił się do ojca:
– Czemu nie mogę cię
zahipnotyzować?
– Nie wiem. Tak jest
od zawsze, magia z jakiegoś powodu na mnie nie działa. A o tym, że
z wami nie było do końca w porządku, wiedziałem od dawna.
Znalazłem notatki waszego pradziadka o zmiennoskórych. Wynikało z
nich, że jesteście dziedzicami, więc obserwowałem, mając
nadzieję, że to nieprawda. Niestety wykazaliście wszystkie
symptomy. Zwłaszcza ty.
Nieśmiertelny zmrużył
oczy, jego czerwone tęczówki błysnęły, lecz nic nie powiedział.
Zdjął płaszcz, zarzucił go na wieszak. Miesiąc, przez który
prawie każdą noc spędzał pod gołym niebem sprawił, że dusił
się w otoczeniu ścian i ludzi. Niebywałe, jak szybko odzwyczaił
się od wygodnego życia.
Po
przywitaniu z matką, która za wszelką cenę starała się go nie
dotknąć, przeszedł do swojego pokoju i otworzył na oścież
wszystkie okna. Lodowate, ostre powietrze wywołało u niego
przyjemny dreszcz. Idealnie okrągły księżyc zachęcał do
przybrania postaci Fenrira, lecz wiedział, że rodzice po tym, co
usłyszeli będą czuwać przez całą noc, więc lepiej oszczędzić
im dodatkowych wrażeń związanych z oglądaniem syna pod postacią
wielkiego wilka. Z niechęcią opanował ognisty dreszcz i ułożył
się na pachnącej praniem pościeli, zamykając oczy. Nie pomyślał
nawet o tym, by się rozebrać.
***
Vladimir, podpierając
się rzeźbioną laską, raźnym krokiem przemierzał kamienisty
trakt, prowadzący do jego zamku. Rzucał spod ronda kapelusza
władcze spojrzenia otoczeniu, jakby chcąc wszystkim oznajmić, że
każdy z ośnieżonych pagórków i łysych krzaków należy tylko i
wyłącznie do niego. Ukradkiem oblizywał ostre kły, na których
pozostał jeszcze delikatny metaliczny posmak posiłku. O tak, krew
tej dziewczyny była wyśmienita. Doprawiona jakimiś ziołami,
ciepła i słodka – dawno nic mu tak nie smakowało.
Kilka kroków za nim
wlókł się Wolfgang, nowo narodzony. Jasne, długie włosy
sterczały mu w nieładzie na wszystkie strony, za duże okulary
prawie spadały z chudego nosa, zapadnięte policzki miały
chorobliwie blady kolor. Całe jego szczupłe i wysokie ciało było
jakby zbyt słabe, by móc chodzić. Vladimir łamał sobie nad nim
głowę już od jakiegoś czasu. Nightmare był prawdziwym wampirem –
potwornie silnym, szybszym nawet od niego, dopóki... nie napił się
krwi. Od tego czasu chodził jak pijany, zataczając się, każdy
krok sprawiał mu wręcz fizyczny ból. Do tego pobladł, oczy
zrobiły mu się szkliste, półprzytomne. Dlaczego? A przede
wszystkim: dlaczego nie pachniał wampirem? Każda istota, magiczna
czy też nie, wydzielała charakterystyczną woń. Wyverny pachniały
palonym drewnem, lasem po deszczu i wilgotną skałą, wilkołaki
piżmem i mokrą sierścią, a wampiry – krwią i kadzidłem.
Wolfgang nie miał tego zapachu. Najbliżej, jeśli w ogóle można
ocenić, było mu do wyverna... co oczywiście w przypadku wampira
jest niemożliwe. Chociaż...
Istniała kiedyś
hybryda, lecz jej egzystencja była tak tragiczna w skutkach, że
Vladimir wolał jej sobie nawet nie przypominać. A pojawienie się
kolejnego... Nie miał ochoty na roztrząsanie, co by to oznaczało
dla niego i całego świata. Już samo to, że można to opisać
słowami „Wielka Przepowiednia” skutecznie zniechęcało.
– Ile jeszcze do tej
twojej posiadłości? – jęknął Nightmare, prawie przewracając
się w śnieg.
– Jeszcze trochę. –
Starszy wampir spojrzał na niego z niepokojem. Nie należał do
miłych i współczujących, nawet on jednak wiedział, jak wygląda
ktoś, kto jest bliski utraty przytomności. Dokładnie tak, jak jego
towarzysz w tej chwili.
Chłopak zatrzymał się
gwałtownie. Zmrużył jasne oczy, ukryte za niedopasowanymi
okularami.
– Vladimirze... –
zaczął powoli stłumionym głosem.
– No, o co chodzi?
Nie wiem jak ty, ale ja zaraz zamarznę na kość! Wolałbym już być
w domu...
– Coś słyszę.
Starszy wampir
zmarszczył brwi. Podrzucił laskę, chwycił ją w połowie, jakby
miała posłużyć mu w charakterze broni. Jego bordowy płaszcz z
atłasu załopotał, gdy okręcił się wokół własnej osi,
szukając wzrokiem zagrożenia.
– Ja nic nie słyszę.
I nie widzę. Możemy wreszcie ruszać dalej? – burknął w końcu,
niezadowolony, że dał się tak haniebnie nabrać.
Nowo narodzony nie
ruszył się jednak z miejsca.
– No, co jest?! –
Podszedł do niego, gotów zaciągnąć dzieciaka dalej siłą. I tak
był z niewiadomych przyczyn w kiepskim stanie, więc nie miałby z
tym większego problemu.
– Naprawdę coś
słyszę. Jakby coś dużego leciało w naszą stronę...
– Hipochondryk z
ciebie. A jeszcze niedawno niczego się nie bałeś. Idziemy!
Złapał go mocno za
ramię. Wtedy Nightmare jęknął, jakby wampir sprawił mu wręcz
niewyobrażalny ból. Odsunął się gwałtownie i warknął
gardłowo, ukazując zęby.
Wampiry warczały,
owszem. Również zdarzało im się syczeć. Ale nigdy nie wydawały
aż tak gardłowych i zwierzęcych odgłosów. Starszy odruchowo
cofnął dłoń, nie rozumiejąc. Wolfgang, nadal szczerząc kły,
podwinął rękaw. Na jego chudym, bladym ramieniu widniało rozległe
oparzenie.
Vladimir powoli
zaczynał kojarzyć. Nowo narodzony miał ewidentnie zaostrzone
również dolne kły. Wiedział doskonale, że u wampirów coś
takiego się nie zdarza, miał jednak nadzieję, że to efekt
pomieszania zmysłów, którego jego towarzysz zaznał jeszcze za
życia. Może oprócz górnych, spiłował sobie również dolne
zęby...
Ale nie. Po co się
oszukiwać? Przecież poparzyła go złota spinka do mankietów
Vladimira.
Zmieszaniec.
– Chodźmy wreszcie!
– Starał się powstrzymać drżenie głosu. Grunt to doprowadzić
chłopaka bezpiecznie do zamku i ukryć tak, by nikt go nie
zobaczył.... Może nawet zabić.
Nagle to poczuł. Coś
boleśnie ścisnęło go w skroniach, jakby miażdżąc czaszkę, z
oczu popłynęły łzy. Migrena? Miał nadzieję, że ta przypadłość
opuściła go wraz ze śmiertelnym życiem. Chyba że czarna magia. A
jeśli to czarna magia, to w pobliżu musi być...
– Wyvern! – ryknął,
rzucając się na towarzysza.
Stoczyli się z traktu
praktycznie w ostatnim momencie. Tuż nad nim przeszybował ogromny
kształt – zakrzywione poprzecznie prążkowane rogi, bujna grzywa,
skrzydła mogące sobie liczyć nawet kilkadziesiąt metrów
rozpiętości, czarne łuski w kształcie grotu włóczni, oczy tak
ciemnoczerwone, że aż z daleka sprawiające wrażenie odrobinę
tylko jaśniejszych od łusek... Spomiędzy kłów wyverna wydobyło
się kilka płomyków różnobarwnego ognia, gdy warknął z
frustracją. Wylądował powoli, śnieg wzbił się w powietrze,
poruszany podmuchami wiatru spowodowanymi przez uderzenia skrzydeł.
Wielki łeb powoli skierował się w stronę kryjówki wampirów,
nozdrza rozszerzyły, buchnęły z nich kłęby dymu.
Nightmare uniósł się
na kolana. Zanim Vladimir zdążył go powstrzymać, wyszedł z
powrotem na trakt. Rozłożył szeroko ramiona, jakby wyzywał
gigantycznego gada do walki, zaczął powoli do niego podchodzić.
Zaśmiał się opętańczo na widok ukazanych we wściekłym grymasie
idealnie białych wilczych kłów.
Kolorowy ogień,
którego strumień wypuścił w jego kierunku wyvern, nie zrobił mu
najmniejszej krzywdy.
Wampir poczuł, jak
jego serce zamiera. Na kolanach zaczął się wycofywać, starając
się robić jak najmniej hałasu.
Usłyszał telepatyczny
głos wyverna:
– Bracie! Co ty tu
robisz?! To nie jest dobre miejsce, zwłaszcza dla takich pisklaków,
jak ty! Ponadto – wielki
nos zmarszczył się na chwilę – cuchniesz wampirem!
Nie dosłyszał
odpowiedzi Wolfganga. Chyba nawet nie chciał wiedzieć, co
nowonarodzony powiedział wyvernowi. Już samo to, że gad uznał go
za brata, jak wyverny nazywają się między sobą, dawało sporo do
myślenia.
Rzucił się do
ucieczki. Wyjątkowo poniżającej i bezsilnej ucieczki.
***
Shadya.
Ta jedna myśl zmusiła
go, by otworzył oczy. Powieki zlepiły się od panującego mrozu,
twarz pokrywała cienka warstwa świeżego śniegu. Całe ciało
zdawało się odrętwiałe.
Shadya.
Trzeba wstać. Tak, to
może sprawić odrobinę trudności, ale przecież nie jest
niemożliwe, prawda?
Unieś się na
łokciach. Tak, właśnie, bardzo dobrze. Teraz usiądź. Powoli, bo
jeszcze zakręci ci się w głowie i będziesz musiał zaczynać
wszystko od początku. O, widzisz? Wcale nie jest źle. Skoro jeszcze
nie zemdlałeś, to znaczy, że jest wręcz dobrze.
Teraz możesz już
unieść się na nogach. Ale wolniej, trzymaj rękę na ścianie,
zapewni ci dodatkową podporę. W czym to pomoże? Ano w tym, że
trochę łatwiej będzie się wystrzegać upadku.
No, świetnie ci idzie!
No to teraz coś trudniejszego. Lewa noga do przodu. Nie upadaj!
Teraz prawa. Możesz puścić się ściany. Widzisz? Jeszcze nie
leżysz. Jest dobrze.
No to jeszcze raz.
Najpierw lewa, potem prawa. Boli? Nie histeryzuj. Wiesz, jak by
bolało, gdyby rana nie zamarzła? Nie? To się ciesz.
Ale nie upadaj! Tak,
zejście stromą, ośnieżoną drogą może nastręczać pewnych
trudności, ale nie chwiej się! Tak, dobrze, możesz złapać się
pnia drzewa.
Upadłeś? Podnieś
się. No, dalej! Dasz przecież radę! Już raz ci się udało!
Wiem, że ziemia jest
tak wygodna. Wiem, że chcesz odpocząć. Wiem, że to potrwa tylko
chwilę.
Ale nie wolno ci.
Shadya.
Pamiętaj to imię!
Jak już pamiętasz, to
zacznijmy od początku. Podnieś się z kolan, postaw najpierw lewą,
potem prawą nogę. Dobrze! Widzisz, dasz radę. Czemu sądziłeś,
że jest inaczej?
Uwierz w siebie.
Shadya.
Pamiętaj to imię.
Shadya...
Teraz niestety znowu
musimy trochę utrudnić. Zaraz rozwiniesz skrzydła...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz