poniedziałek, 24 września 2018

Prolog


Polana była ogromna. Od południa i zachodu otaczały ją wysokie skały, obrośnięte mchem i małymi iglakami, a od północy iglasty las. Korony drzew były tak gęste, że nawet w dzień panowała tu prawie idealna ciemność. Ze wschodu rozciągała się rozległa równina. Księżyc w pełni oświetlał polanę jak reflektor, dając możliwość bardzo dokładnego przyjrzenia się obrazowi masakry. Z wielkiej połaci ziemi, mającej z pewnością całe hektary, sterczały pniaki ściętych drzew, a ziemia nie była tu czarna, lecz idealnie biała. Wiele razy próbowano tu coś zasadzić – nawet głupi krzew cierniowy, tak popularny w Drugim Świecie – lecz rośliny natychmiast usychały, gubiły liście, a ich pnie pokrywały się dziwną lepką, czarną substancją. Parszywi rzeźnicy drzew... Srebrzysta poświata nie wydobywała jednak z mroku jednej rzeczy – przytulonego do potężnego zbocza skał małego domku z bali.
Zwykle tak było – nie sposób było znaleźć go wzrokiem o takiej porze nocy, lecz teraz coś się stało. W jednym z okien, pomimo nieobecności gospodarza, paliło się światło.
Ogier szarpnął się, parsknął, gdy poczuł koszmarny odór krwi, unoszący się wraz z mgłą. Adrian ściągnął wodze tak mocno, że nieszczęsne zwierzę stanęło dęba. Coś jest nie tak, jak być powinno. Powoli zsunął się z końskiego grzbietu, załadował kuszę. Pchnął drzwi. Były otwarte, choć pamiętał, że na pewno je zamykał. Gdy dokładnie się im przyjrzał, zauważył, że z jasnego drewna sterczą drzazgi – zamek był wyłamany. Robił to ewidentnie ktoś doświadczony – robota byłaby precyzyjna, gdyby nie to, że wyposażył mechanizm w parę ulepszeń.
Wszedł powoli do środka, ostrożnie stawiając każdy krok; palec przyjemnie świerzbił, grożąc naciśnięciem spustu. Zajrzał do salonu.
W fotelu, czytając książkę w świetle lampy naftowej, ktoś siedział. Nie mógł dojrzeć twarzy gościa, ukrytej pod przepastnym kapturem, lecz pełna pogardy poza i leżąca na stoliku kusza załadowana bełtem z czwórgraniastym grotem nie pozostawiały żadnych wątpliwości.
Javier – syknął, celując w pierś Myśliwego.
Ten nawet nie drgnął, lecz warknął z wyraźnym jadem w głosie:
Nie masz nawet prawa, by myśleć o moim imieniu, a co dopiero je wymawiać! – Założył ręce na piersi, odchylił się lekko na oparciu, wzdychając.
Adrian drgnął. Javier doskonale wiedział, że nie strzeli. Nie dałby rady zabić kogoś, z kogo brał przykład przez całe swoje życie. Intrygi typu „pora zająć jego miejsce” nie były w jego stylu. Tchórz.
Myśliwy zrobił to tak szybko, że zarejestrował ruch dopiero gdy bełt wbił się w drewnianą ścianę koło jego ucha.
Następnym razem trafię centralnie w twoje piękne oczko – zapowiedział, śmiejąc się złośliwie. – Wątpię, żeby wielu płakało.
Kaptur opadł mu z twarzy; Adrian zauważył przebiegający przez nią nerwowy tik, gdy ponownie ładował broń. Milczał, nie ruszał się z miejsca. O dziwo zamiast strachu, pojawiła się u niego ciekawość. Od zawsze jego największym marzeniem, jako niespełnionego nekromanty, było dowiedzieć się, co jest „po drugiej stronie”. I wygląda na to, że zaraz marzenie się ziści...
Uciekaj, nie pokazuj mi się więcej na oczy. Jeśli jeszcze kiedyś o tobie usłyszę...
Coś w złośliwym, sadystycznym uśmieszku gościa podpowiedziało mu, że to nie żart. Wiele nie myśląc, wyszedł z domu zdecydowanym krokiem, wdrapał się na koński grzbiet i pognał z powrotem do miasteczka. Nie miał pojęcia, dlaczego tak nagle zrezygnował z szansy spotkania się z tymi, których za wszelką cenę próbował wskrzesić, ale nawet nad wyvernami czasem bierze górę instynkt samozachowawczy.
Loki w momencie, gdy drzwi trzasnęły, wszedł do salonu, cmokając z degustacją.
Dlaczego go nie zabiłeś? – spytał z wyrzutem.
Javier zmrużył gniewnie swoje czerwone oczy.
A dlaczego miałbym to zrobić?
Lubisz zabijać i się znęcać. – Machnął lekceważąco dłonią. Naigrawał się z niego. – Taki ogólnie jesteś... groźny.
Często śmierć nie jest najgorszą z kar. Nie lepiej było zmusić go do ucieczki i życia w strachu, dopóki nie umrę, co raczej szybko się nie stanie? Czy to nie przysporzy mu więcej cierpienia, niż spotkanko z duchami, które tak kocha? Nie zamierzam pomagać mu w szukaniu drogi do piekła, bo niechcący sam mogę przy tym do niego trafić. Poza tym tak mam więcej zabawy. – W szerokim, uroczym uśmiechu błysnęły niepokojąco ostre kły.
Będziesz tego żałował. – Przedwieczny w zamyśleniu wyjrzał przez okno, krzyżując ręce za plecami.

***

To było jak wizja.
Shadya drgnęła, gwałtownie wciągając powietrze, a filiżanka herbaty rozbiła się na podłodze, ochlapują jej nogi gorącą cieczą. Nie poczuła tego nawet – stała, zmartwiała, patrząc nieprzytomnie na swoje trzęsące się dłonie. Strach ściskał ją w płucach, zalegał dławiącą kulą w przełyku.
Co się stało?! – zawołała Livia, wpadając do kuchni. Ubrana była w piękną różową suknię z marszczoną brokatową spódnicą. Beżowy gorset, wyszywany małymi koralikami, został ściśnięty jedynie tak, by jej nie spadł, lecz i tak wyraźnie widać było, że nie czuje się komfortowo. A szkoda – pudrowy odcień kreacji pięknie podkreślał jej brązowe oczy i długie czarne włosy.
Co się stało? – powtórzyła, ale spokojniej, kładąc kobiecie dłoń na ramieniu.
Shadya powoli uniosła na nią wzrok i wyszeptała, ledwo zmuszając odrętwiałe wargi do ruchu:
Anders...
Shadyo... – Dziewczyna chwyciła ją za rękę. – Co z Andersem?
Jest źle. Bardzo źle. On chyba...
Chwilę jeszcze stała, lecz nagle otrząsnęła się i jakby zawstydzona chwilą słabości, zebrała podchodzące pod stopy fałdy sukni, ruszając na korytarz.
Musimy po niego jechać. Czuję, że ma kłopoty. I to poważne. Szykuj się.
Ale...
Nie ma żadnych ale. Możesz wybrać sobie jeden z moich płaszczy.
Wpadła na schody, następnie wręcz wbiegła na korytarz na piętrze. Było tu ciemno – największy błąd architekta polegał na tym, że korytarz był bardzo długi, a pozbawiony okien; po obu jego stronach ciągnęły się drzwi do pokoi, w większości zamknięte.
Sypialnia Shadyi była wielka – na jej środku stało gigantycznych wręcz rozmiarów łoże z baldachimem, ściany do połowy wyłożone zostały ciemną drewnianą boazerią, a ponad nią beżową tapetą w małe czerwone różane pączki. Wisiało tu kilka portretów, lecz żaden z nich nie uwieczniał zmarłego męża wilkołaczycy – wszystkie takie, które choć trochę go przypominały, spaliła dzień po tym, jak go zabiła.
Zamaszystym ruchem otworzyła drzwi garderoby, wpatrzyła się w rzędy wiszących sukni. Livia potarła pokryte gęsią skórką ramiona. Było potwornie zimno, Shadya nigdy nie uznawała palenia w piecach w pomieszczeniach, w których się śpi. W ogóle rzadko paliła w piecach, ale czemu dokładnie, tego dziewczyna już nie wiedziała.
Wilkołaczycy drżały dłonie. Dłuższą chwilę nie mogła wcelować srebrnym kluczykiem do dziurki w starej szafie, stojącej pod ścianą niewielkiej garderoby.
Shadyo. – Livia podeszła powoli, położyła jej dłonie na ramionach.
Musiała być silna.
Musiała, nawet jeśli się tak nie czuła.
Musiała udawać, że doskonale panuje nad sobą, choć czuła się tak, jakby coś rozrywało ją od środka.
Musiała być silna, bo Shadya nie mogła.
Powiedz mi, co my możemy zdziałać? Jesteśmy wilkołakami. Coś, co dało radę wyvernowi, dla nas będzie niepokonane. Proszę cię, usiądź.
Kobieta nie stawiała oporu. Pozwoliła zaprowadzić się w głąb pokoju i posadzić na łóżku. Jej twarz była blada. Natychmiast podciągnęła kolana pod brodę, objęła je trzęsącymi się rękami. Jej wzrok był nieobecny, po policzku spłynęła jedna samotna łza.
Dziewczyna otuliła jej ramiona kocem. Nie wiedziała, co jeszcze mogłaby zrobić.

***

Jesteś pewien, że to dobry pomysł?
Mark von Lahman szczelniej otulił się czarnym skórzanym płaszczem, wywracając oczami. Allan zadał mu to pytanie chyba po raz setny.
Oczywiście, że tak. Chyba jakbym nie był, to byśmy tam nie szli? – warknął w końcu.
A co im powiesz?
– „Dzień dobry”. Zahipnotyzuję i wmówię im, że byliśmy w domu przez cały czas.
A jak wytłumaczysz, że nie chodzisz o kulach? Rodziców może i oszukasz, ale całe miasto?
Wyvern mocno zacisnął szczęki, Allan po tym właśnie poznał, że nie ma przygotowanego planu na tę ewentualność.
Umilkli, więc jedynymi dźwiękami, jakie im towarzyszyły, był gwizd wiatru w nagich gałęziach drzew i grzechotanie miażdżonych butami kamieni na drodze. Mark wprawdzie słyszał jeszcze szuranie opadających płatków śniegu, oddech śpiącej na drzewie wiewiórki, szum skrzydeł lecącego wysoko nocnego ptaka i całą masę innych rzeczy, które składały się na to, że w cichym dla Allana miejscu panował niewyobrażalny hałas. Wrażliwy słuch, oprócz szerokiego grona zalet, miał też całe mnóstwo wad.
Coś się między nimi zmieniło. Stał się dla młodszego brata milszy, bardziej cierpliwy, łagodniejszy – być może sprawiła to wizja, w której oglądał jego śmierć. Nadal potwornie go denerwował, ale przynajmniej się starał. A Allan... Był poważniejszy, chodził bardziej wyprostowany, szablę zamienił na miecz. Zmężniał, stał się odważniejszy i przede wszystkim...
Mark westchnął. To było głupie. Wręcz potwornie głupie, ale czasami miał wrażenie, że Allan zbyt często gładzi rękojeść broni, patrząc na niego. Chciał go zabić? Niemożliwe. Przecież on nawet nie potrafił rozgnieść pająka – wszystkie łapał i wyrzucał na dwór. A jednak, jeśli wierzyć plotkom, zamordował Louisa Volanteza, wampira z krwi i kości. Ale żeby tak własnego brata? Nigdy nie panowała między nimi braterska miłość – były okresy, w których wręcz się nienawidzili. Parę razy mało brakło, a jeden nieumyślnie spowodowałby śmierć drugiego. Raz Allan, gdy miał niecałe dziesięć lat, poszczuł Marka bojowym rumakiem. Mark wtedy zmienił się w węża i zaatakował konia, który w panice stanął dęba, zrzucając Allana z grzbietu. Chłopak przez kilka dni nie odzyskał po tym przytomności. Takich incydentów było naprawdę wiele, czasami nawet dochodziło do wymiany ciosów, po której rodzice zmuszeni byli wołać lekarza (zazwyczaj w środku nocy), ale nigdy nie użyli broni i nigdy nie walczyli ze szczerym zamiarem pozabijania się. Więc o co mogło chodzić?
Wreszcie pomiędzy poczerniałymi w świetle księżyca pniami drzew zobaczyli migoczące światło. Po chwili marszu drogę zagrodziła im kuta żelazna brama, ozdobiona ostrymi szpikulcami i zwieńczona kamiennym łukiem, gęsto obrośniętym bluszczem. Otworzył ją bez żadnego wysiłku, ruszył szybko podjazdem do drzwi, nie patrząc, czy brat idzie za nim. Uderzył kilka razy w rzeźbione drewno, tak mocno, że zatrzęsło się w zawiasach. Otworzył ojciec we własnej osobie. Rozwarł szeroko usta, chcąc wyrazić swoje zdziwienie widokiem synów, lecz zanim z jego gardła wydobył się dźwięk, Mark skupił wzrok na rozszerzonych źrenicach mężczyzny i wycedził:
Byliśmy na krótkim spacerze, ojcze.
Przechylił głowę, jakby chłonąc słowa syna. Następnie westchnął i wpuścił ich do środka. Odruchowo strzepnął śnieg z rękawa płaszcza Marka i wyszeptał, szybko cofając dłoń:
A jednak to prawda...
Wyvern zamarł. Chwilę patrzył na ojca, a następnie obrócił się do Allana z rządzą mordu w oczach. Chłopak tylko uśmiechnął się z zakłopotaniem.
Teraz idź wytłumacz matce – warknął, pchając go mocno w głąb domu. Ten prawie się przewrócił, ale posłusznie pobiegł do salonu. Gdy zniknął, Mark zwrócił się do ojca:
Czemu nie mogę cię zahipnotyzować?
Nie wiem. Tak jest od zawsze, magia z jakiegoś powodu na mnie nie działa. A o tym, że z wami nie było do końca w porządku, wiedziałem od dawna. Znalazłem notatki waszego pradziadka o zmiennoskórych. Wynikało z nich, że jesteście dziedzicami, więc obserwowałem, mając nadzieję, że to nieprawda. Niestety wykazaliście wszystkie symptomy. Zwłaszcza ty.
Nieśmiertelny zmrużył oczy, jego czerwone tęczówki błysnęły, lecz nic nie powiedział. Zdjął płaszcz, zarzucił go na wieszak. Miesiąc, przez który prawie każdą noc spędzał pod gołym niebem sprawił, że dusił się w otoczeniu ścian i ludzi. Niebywałe, jak szybko odzwyczaił się od wygodnego życia.
Po przywitaniu z matką, która za wszelką cenę starała się go nie dotknąć, przeszedł do swojego pokoju i otworzył na oścież wszystkie okna. Lodowate, ostre powietrze wywołało u niego przyjemny dreszcz. Idealnie okrągły księżyc zachęcał do przybrania postaci Fenrira, lecz wiedział, że rodzice po tym, co usłyszeli będą czuwać przez całą noc, więc lepiej oszczędzić im dodatkowych wrażeń związanych z oglądaniem syna pod postacią wielkiego wilka. Z niechęcią opanował ognisty dreszcz i ułożył się na pachnącej praniem pościeli, zamykając oczy. Nie pomyślał nawet o tym, by się rozebrać.

***

Vladimir, podpierając się rzeźbioną laską, raźnym krokiem przemierzał kamienisty trakt, prowadzący do jego zamku. Rzucał spod ronda kapelusza władcze spojrzenia otoczeniu, jakby chcąc wszystkim oznajmić, że każdy z ośnieżonych pagórków i łysych krzaków należy tylko i wyłącznie do niego. Ukradkiem oblizywał ostre kły, na których pozostał jeszcze delikatny metaliczny posmak posiłku. O tak, krew tej dziewczyny była wyśmienita. Doprawiona jakimiś ziołami, ciepła i słodka – dawno nic mu tak nie smakowało.
Kilka kroków za nim wlókł się Wolfgang, nowo narodzony. Jasne, długie włosy sterczały mu w nieładzie na wszystkie strony, za duże okulary prawie spadały z chudego nosa, zapadnięte policzki miały chorobliwie blady kolor. Całe jego szczupłe i wysokie ciało było jakby zbyt słabe, by móc chodzić. Vladimir łamał sobie nad nim głowę już od jakiegoś czasu. Nightmare był prawdziwym wampirem – potwornie silnym, szybszym nawet od niego, dopóki... nie napił się krwi. Od tego czasu chodził jak pijany, zataczając się, każdy krok sprawiał mu wręcz fizyczny ból. Do tego pobladł, oczy zrobiły mu się szkliste, półprzytomne. Dlaczego? A przede wszystkim: dlaczego nie pachniał wampirem? Każda istota, magiczna czy też nie, wydzielała charakterystyczną woń. Wyverny pachniały palonym drewnem, lasem po deszczu i wilgotną skałą, wilkołaki piżmem i mokrą sierścią, a wampiry – krwią i kadzidłem. Wolfgang nie miał tego zapachu. Najbliżej, jeśli w ogóle można ocenić, było mu do wyverna... co oczywiście w przypadku wampira jest niemożliwe. Chociaż...
Istniała kiedyś hybryda, lecz jej egzystencja była tak tragiczna w skutkach, że Vladimir wolał jej sobie nawet nie przypominać. A pojawienie się kolejnego... Nie miał ochoty na roztrząsanie, co by to oznaczało dla niego i całego świata. Już samo to, że można to opisać słowami „Wielka Przepowiednia” skutecznie zniechęcało.
Ile jeszcze do tej twojej posiadłości? – jęknął Nightmare, prawie przewracając się w śnieg.
Jeszcze trochę. – Starszy wampir spojrzał na niego z niepokojem. Nie należał do miłych i współczujących, nawet on jednak wiedział, jak wygląda ktoś, kto jest bliski utraty przytomności. Dokładnie tak, jak jego towarzysz w tej chwili.
Chłopak zatrzymał się gwałtownie. Zmrużył jasne oczy, ukryte za niedopasowanymi okularami.
Vladimirze... – zaczął powoli stłumionym głosem.
No, o co chodzi? Nie wiem jak ty, ale ja zaraz zamarznę na kość! Wolałbym już być w domu...
Coś słyszę.
Starszy wampir zmarszczył brwi. Podrzucił laskę, chwycił ją w połowie, jakby miała posłużyć mu w charakterze broni. Jego bordowy płaszcz z atłasu załopotał, gdy okręcił się wokół własnej osi, szukając wzrokiem zagrożenia.
Ja nic nie słyszę. I nie widzę. Możemy wreszcie ruszać dalej? – burknął w końcu, niezadowolony, że dał się tak haniebnie nabrać.
Nowo narodzony nie ruszył się jednak z miejsca.
No, co jest?! – Podszedł do niego, gotów zaciągnąć dzieciaka dalej siłą. I tak był z niewiadomych przyczyn w kiepskim stanie, więc nie miałby z tym większego problemu.
Naprawdę coś słyszę. Jakby coś dużego leciało w naszą stronę...
Hipochondryk z ciebie. A jeszcze niedawno niczego się nie bałeś. Idziemy!
Złapał go mocno za ramię. Wtedy Nightmare jęknął, jakby wampir sprawił mu wręcz niewyobrażalny ból. Odsunął się gwałtownie i warknął gardłowo, ukazując zęby.
Wampiry warczały, owszem. Również zdarzało im się syczeć. Ale nigdy nie wydawały aż tak gardłowych i zwierzęcych odgłosów. Starszy odruchowo cofnął dłoń, nie rozumiejąc. Wolfgang, nadal szczerząc kły, podwinął rękaw. Na jego chudym, bladym ramieniu widniało rozległe oparzenie.
Vladimir powoli zaczynał kojarzyć. Nowo narodzony miał ewidentnie zaostrzone również dolne kły. Wiedział doskonale, że u wampirów coś takiego się nie zdarza, miał jednak nadzieję, że to efekt pomieszania zmysłów, którego jego towarzysz zaznał jeszcze za życia. Może oprócz górnych, spiłował sobie również dolne zęby...
Ale nie. Po co się oszukiwać? Przecież poparzyła go złota spinka do mankietów Vladimira.
Zmieszaniec.
Chodźmy wreszcie! – Starał się powstrzymać drżenie głosu. Grunt to doprowadzić chłopaka bezpiecznie do zamku i ukryć tak, by nikt go nie zobaczył.... Może nawet zabić.
Nagle to poczuł. Coś boleśnie ścisnęło go w skroniach, jakby miażdżąc czaszkę, z oczu popłynęły łzy. Migrena? Miał nadzieję, że ta przypadłość opuściła go wraz ze śmiertelnym życiem. Chyba że czarna magia. A jeśli to czarna magia, to w pobliżu musi być...
Wyvern! – ryknął, rzucając się na towarzysza.
Stoczyli się z traktu praktycznie w ostatnim momencie. Tuż nad nim przeszybował ogromny kształt – zakrzywione poprzecznie prążkowane rogi, bujna grzywa, skrzydła mogące sobie liczyć nawet kilkadziesiąt metrów rozpiętości, czarne łuski w kształcie grotu włóczni, oczy tak ciemnoczerwone, że aż z daleka sprawiające wrażenie odrobinę tylko jaśniejszych od łusek... Spomiędzy kłów wyverna wydobyło się kilka płomyków różnobarwnego ognia, gdy warknął z frustracją. Wylądował powoli, śnieg wzbił się w powietrze, poruszany podmuchami wiatru spowodowanymi przez uderzenia skrzydeł. Wielki łeb powoli skierował się w stronę kryjówki wampirów, nozdrza rozszerzyły, buchnęły z nich kłęby dymu.
Nightmare uniósł się na kolana. Zanim Vladimir zdążył go powstrzymać, wyszedł z powrotem na trakt. Rozłożył szeroko ramiona, jakby wyzywał gigantycznego gada do walki, zaczął powoli do niego podchodzić. Zaśmiał się opętańczo na widok ukazanych we wściekłym grymasie idealnie białych wilczych kłów.
Kolorowy ogień, którego strumień wypuścił w jego kierunku wyvern, nie zrobił mu najmniejszej krzywdy.
Wampir poczuł, jak jego serce zamiera. Na kolanach zaczął się wycofywać, starając się robić jak najmniej hałasu.
Usłyszał telepatyczny głos wyverna:
Bracie! Co ty tu robisz?! To nie jest dobre miejsce, zwłaszcza dla takich pisklaków, jak ty! Ponadto – wielki nos zmarszczył się na chwilę – cuchniesz wampirem!
Nie dosłyszał odpowiedzi Wolfganga. Chyba nawet nie chciał wiedzieć, co nowonarodzony powiedział wyvernowi. Już samo to, że gad uznał go za brata, jak wyverny nazywają się między sobą, dawało sporo do myślenia.
Rzucił się do ucieczki. Wyjątkowo poniżającej i bezsilnej ucieczki.

***

Shadya.
Ta jedna myśl zmusiła go, by otworzył oczy. Powieki zlepiły się od panującego mrozu, twarz pokrywała cienka warstwa świeżego śniegu. Całe ciało zdawało się odrętwiałe.
Shadya.
Trzeba wstać. Tak, to może sprawić odrobinę trudności, ale przecież nie jest niemożliwe, prawda?
Unieś się na łokciach. Tak, właśnie, bardzo dobrze. Teraz usiądź. Powoli, bo jeszcze zakręci ci się w głowie i będziesz musiał zaczynać wszystko od początku. O, widzisz? Wcale nie jest źle. Skoro jeszcze nie zemdlałeś, to znaczy, że jest wręcz dobrze.
Teraz możesz już unieść się na nogach. Ale wolniej, trzymaj rękę na ścianie, zapewni ci dodatkową podporę. W czym to pomoże? Ano w tym, że trochę łatwiej będzie się wystrzegać upadku.
No, świetnie ci idzie! No to teraz coś trudniejszego. Lewa noga do przodu. Nie upadaj! Teraz prawa. Możesz puścić się ściany. Widzisz? Jeszcze nie leżysz. Jest dobrze.
No to jeszcze raz. Najpierw lewa, potem prawa. Boli? Nie histeryzuj. Wiesz, jak by bolało, gdyby rana nie zamarzła? Nie? To się ciesz.
Ale nie upadaj! Tak, zejście stromą, ośnieżoną drogą może nastręczać pewnych trudności, ale nie chwiej się! Tak, dobrze, możesz złapać się pnia drzewa.
Upadłeś? Podnieś się. No, dalej! Dasz przecież radę! Już raz ci się udało!
Wiem, że ziemia jest tak wygodna. Wiem, że chcesz odpocząć. Wiem, że to potrwa tylko chwilę.
Ale nie wolno ci.
Shadya.
Pamiętaj to imię!
Jak już pamiętasz, to zacznijmy od początku. Podnieś się z kolan, postaw najpierw lewą, potem prawą nogę. Dobrze! Widzisz, dasz radę. Czemu sądziłeś, że jest inaczej?
Uwierz w siebie.
Shadya.
Pamiętaj to imię.
Shadya...
Teraz niestety znowu musimy trochę utrudnić. Zaraz rozwiniesz skrzydła...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz