Louis
– Czy masz jakieś
inne motywy, oprócz głodu, którym tak usilnie się zasłaniasz?
Wzrok wampira był
całkowicie pozbawiony wyrazu, wręcz bezlitośnie obojętny, nie
pozwalał Louisowi nawet na marzenia o lżejszym wymiarze kary. Dawno
niestrzyżone, postrzępione czarne włosy sterczały komicznie na
wszystkie strony świata, pod nimi kryła się twarz mała i okrągła,
jak u małego dziecka. Ogorzałe policzki pokrywała jednak gęsta
sieć zmarszczek, a na zaciśniętych w pięści dłoniach pojawiały
się plamy wątrobowe. Został przemieniony zbyt późno...
– Ja... Nie
powinniście... – Wygolony, śmierdzący wężem osiłek o skórze
koloru cynamonu i długiej brodzie przyłożył mu z całej siły
twardą jak kamień pięścią. Francuz zatoczył się i upadł. Na
ból już się uodpornił, był tak pokiereszowany, że własna
matka, gdyby tylko nie wąchała kwiatków od spodu z jego winy, z
pewnością by go nie poznała. Jego zwykle perfekcyjną twarz
dekorowały liczne siniaki i zadrapania, jedno z oczu było tak
opuchnięte, że nie mógł go otworzyć.
– Naprawdę, Louisie,
nie mam dla ciebie całego dnia. – Na twarzy Teobalda objawił się
jakiś okropny grymas. Louis dopiero po chwili zorientował się, że
to coś na kształt uśmiechu.
Teobald był kimś w
rodzaju wampirzego odpowiednika Ryjisjaveeika – obecnego władcy
wyvernów; przywódcą wampirzej społeczności. Dyktował wszystkim
swoje warunki, narzucał pozbawione sensu obowiązki i obarczał
karami za najmniejsze błahostki, kogo mu się podobało, często
naprawdę winnych po prostu ignorując. Odnosiło się wrażenie, że
w cudzym bólu znajduje dziwną przyjemność.
– Powiedziałem
wszystko! Zamknij mnie wreszcie i miejmy to z głowy.
– O nie, mój drogi,
czuję, że jeszcze coś przede mną ukrywasz.
– Nie, naprawdę nie!
– W takim razie
bezpodstawnie złamałeś warunki Świętego Paktu. A wiesz, co to
oznacza?
Łysy bez słowa uniósł
wielki topór z zakrzepłą czerwienią na ostrzu.
Oskarżony splunął
Teobaldowi pod nogi krwią.
– Gwiżdżę na ten
twój Pakt.
Upadł. Na potylicy
jeszcze przez dłuższy czas czuł pulsujący ból, spowodowany
uderzeniem tępą stroną głowni topora. Jęknął. Tym razem nie
dał rady się podnieść, ciało jakby go nie słuchało.
– Wiesz co, Greg? –
władca zwrócił się do strażnika. – Spalmy go.
Nawet nie zdołał
zaprotestować, gdy przywiązywali go do wbitego w ziemię pala i
podpalali stertę chrustu obok. Zareagował dopiero gdy płomienie
liznęły gołą skórę jego ramienia. Zawył:
– Poczekajcie!
– Greg, zgaś
płomienie, ptaszek śpiewa. – Władca wampirów znów potwornie
się uśmiechnął.
– Miałem prawo go
zabić.
– A to niby czemu?
– Brata tego
chłoptasia parę dni wcześniej przemieniono w wyverna.
Teobald zamarł.
Mimowolnie przypomniał sobie błysk czerwonych ślepi, chropowate
brunatne łuski, potworny ból i tryskającą krew. Jego krew.
I wypisane czarnym
inkaustem słowa, stare jak oba światy...
Gwałtownie potrząsnął
głową.
– Greg, rozwiąż go.
Natychmiast.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz