środa, 13 grudnia 2017

Rozdział 11


Ryjisjaveeik

Więzy boleśnie wbijały się w nadgarstki, uniemożliwiając swobodny przepływ krwi. Wszystkie kończyny miał odrętwiałe, z rozciętej wargi ciekła stróżka czegoś lodowatego o metalicznym posmaku. Uniósł głowę. Obok leżał Rion, prawdopodobnie nieprzytomny. Bronił się do przesady długo, za nic nie chciał pozwolić na uwięzienie siebie i przyjaciół. Cóż, raczej mu nie wyszło.
Rozejrzał się. Marka nigdzie nie było. Przez głowę przemknęło mu, że może zabili młodego wyverna, ale szybko odrzucił tę myśl.
Patrzcie, kto się obudził...
Mocno zacisnął zęby i spojrzał w kierunku, z którego dochodził głos. No nie, zabili mnie, jak nic – pomyślał. Przed nim stał Tallor, cały i zdrowy. Jego tłuste, brązowe włosy opadły na twarz, gdy pochylił głowę, by przyjrzeć się bliżej swojemu więźniowi. Wiecznie drżące jak od choroby ręce splótł za plecami. Dopiero po chwili Ryjiv zauważył długą białą bliznę, biegnącą przez szyję wroga, i jego oczy – były niebieskie, nie czerwone.
Kto był tak głupi, żeby cię wskrzesić? – spytał z niedowierzaniem.
Zmartwychwstały wyszczerzył zęby w uśmiechu. Usiadł na kamieniu obok, z ciężkim westchnieniem unosząc twarz ku niebu. Delikatny wiatr rozwiał mu włosy.
Zanim się obudziłeś, tak sobie właśnie myślałem o tym młodziku, którego zabiłem.
Ryjiv drgnął. Mark żyje, musi żyć. Konsekwencje jego śmierci mogły być niewyobrażalne dla nich wszystkich! On tylko próbuje mnie osłabić...
Miał przed sobą tak wspaniałe życie... Jaka szkoda, że zboczył z obranej ścieżki, wkraczając na skrót ku śmierci... – Wyvern prychnął. Nienawidził wymuszonych metafor Tallora. Ten jednak, niezrażony, kontynuował, jakby mówiąc do siebie: – Nie powinien do ciebie dołączać. Popełnił niewyobrażalny błąd, więc zapłacił najsurowszą z kar.
On żyje... – wychrypiał ledwo słyszalnie Rion. Spróbował wstać, lecz skrępowane nogi mu na to nie pozwoliły.
Mylisz się. Jest jak najbardziej martwy.
Łżesz! – W oczach rudego płonął żywy ogień. – Ty nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak jest potężny! Nawet dwunastu takich, jak Tantal, nie dałoby mu rady!
Tantal, niegdyś król jednego z państewek na terenie Grecji, znany był z tego, że sto pięćdziesiąt osiem lat wcześniej został najstarszym wyvernem, zabijając swojego poprzednika. Żył już 4428 lat.
A skąd ty możesz o tym wiedzieć?
Tak się zdaje, że z nim walczyłem. Jest niezniszczalny.
Zmartwychwstały patrzył ponuro na rudego. Jego twarz nie wyrażała już stuprocentowej pewności siebie, jak przed chwilą. Jeśli dobrze się przyjrzeć, można było zauważyć czający się w oczach lęk. A miał się czego bać, Mark na pewno wróci. Czarnołuskie wyverny słynęły w końcu z siły, wytrzymałości i zawziętości. A gdyby do tego znał prawdę z Wielkiej Przepowiedni...
Nie może być – wyszeptał. – Widziałem, jak padał...
Zapewne udawał. Całkiem nieźle go wyszkoliliśmy. – Kły błysnęły w uśmiechu.
Ryjiv miał nadzieję, że Tallor nigdy się nie dowie, że Mark nie przeszedł jeszcze żadnego szkolenia, a co tu dopiero mówić o „całkiem niezłym”. Mark nawet nie miał pojęcia, kim jest!
Blefujesz, pomiocie...
Przerwał mu rozpaczliwy krzyk, dochodzący z lewej strony stoku. Poderwał się gwałtownie i zwrócił w tamtą stronę. Po chwili nad skałą ukazała się pochodnia, lecz trzymający ją wyvern nadal krył się w cieniu. Nabrał pewności, że dzieje się coś niedobrego, dopiero gdy w lewej ręce obcego błysnęła obnażona stal wielkiego, długiego miecza o przystosowanej do dwuręcznego chwytu rękojeści. Zrobił krok w tył, dobywając sztyletu.
Wasz przyjaciel ma problem – tutaj nie da się używać magii!
Tallor znowu był tak obrzydliwie pewny siebie, że aż Ryjisjaveeik nie mógł dłużej się powstrzymywać. Z całej siły szarpnął za więzy, próbując zmienić postać. Nic z tego – jego wróg, przynajmniej tym razem, nie kłamał. Zadowolił się szczeniackim splunięciem mu na buty.
Ciekawe, jak zamierzasz walczyć z kimś, kto jest niezniszczalny – syknął Rion z niezwykłym spokojem. Kontrastowało to mocno z wcześniejszym atakiem szału, więc robiło jeszcze większe wrażenie. Zmartwychwstały udał, że nie słyszy. – Poza tym... – Nie dokończył. Tallor z całej siły kopnął go podkutym butem w żebra. Wyvern stęknął i zwinął się, boleśnie jęcząc. – Sztylet i miecz, nie masz szans – wydusił tylko. Więcej się nie odzywał.
W tym czasie napastnik ukazał się na górującej nad nimi skale. Tak, jak przypuszczali – był to Mark. Płaszcz miał podarty, włosy potargane, a twarz ubrudzoną krwią, prawdopodobnie czyjąś, bo nie widać było na jego ciele ani jednego zadrapania. W prawej ręce trzymał uniesioną pochodnię, w lewej ściskał pokryty szkarłatem miecz.
Zmartwychwstały obrócił się, przygotowując do skoku. Wyvern rzucił w niego pochodnią. Ubranie Tallora praktycznie natychmiast zajęło się ogniem. Ryknąwszy, zaczął tarzać się po ziemi – jako Wskrzeszony, utracił swoją odporność na żywioł, który wszystkim innym wyvernom nie robił najmniejszej krzywdy, a niekiedy wręcz pozwalał na leczenie ran.
Mark spokojnie zszedł do skalnej kotlinki, w której się znajdowali, i poczekał cierpliwie, aż tamten ugasi płomienie. Nie przewidział tylko jednego – że gdy wróg wygra nierówną walkę, również zaatakuje. Tylko cudem uchylił się przed opadającym sztyletem. Może i był najpotężniejszy, brakowało mu jednak doświadczenia w walce. Pierwsze ciosy, które wymienił z Tallorem, były bardziej rozpaczliwymi próbami obrony, niż jakąkolwiek walką. W końcu jednak okazał zniecierpliwienie. Z trudem blokując rękę przeciwnika, z całej siły uderzył go wolną pięścią na odlew. Wróg zatoczył się, potykając o wystający z ziemi kamień, i upadł na plecy. Wyvern stanął nad nim, unosząc miecz nad głowę.
Nie rób tego, błagam! – jęknął Tallor.
Na twarzy Marka pojawił się krzywy, sadystyczny uśmieszek.
Dlaczego?
To nieludzkie...
Ja nie jestem człowiekiem. Raczej nie mam w takim razie czym się przejmować?
To moja ostatnia szansa, błagam...
Opuścił miecz. Chwilę stał nad trupem, jakby zastanawiając się nad tym, co właśnie zrobił. Delikatnie gładząc rękojeść broni, wytarł ostrze o trawę i podszedł do towarzyszy. Poprzecinał więzy.
Odważny jesteś. – Tylko wzruszył ramionami. Rion drążył dalej, pragnąc uzyskać jakąś odpowiedź: – Chyba niczego się nie boisz.
Mark spojrzał na niego z lodowatą powagą. Chwilę milczał, potem powoli powiedział:
Odwaga nie polega na nieodczuwaniu strachu, ale na działaniu pomimo niego. Nie wiedziałeś? A taki stary jesteś... – Wstał, schował miecz do wiszącej na plecach pochwy i ruszył kamienistym szlakiem w górę.
Tak łatwo go nie udobruchasz. – Ryjiv puścił zawstydzonemu rudemu oczko.
Filozof, taka jego mać... – Mocno zacisnął zęby i poszedł śladem wybawcy.
Zachowujecie się jak dzieci.
Nie byłoby o czym mówić, gdyby nie odebrał mi pozycji! – dobiegł z ciemności pełen szyderstwa syk.
Ryjisjaveeik uśmiechnął się szeroko i postawił stopę na wielkim kamieniu. Miał wrażenie, że Rion całkiem niedługo wpadnie na to, dlaczego Mark taki jest, jednak z jakiegoś powodu nie czuł lęku.
Towarzyszyło im ciemne nocne niebo, upstrzone miliardami świecących oślepiająco gwiazd.

***

A strażnicy? – spytał Rion, przerywając ciszę.
Mark zatrzymał się tak raptownie, że mało brakło, a rudy wpadłby mu na plecy. Odwrócił się powoli.
Co za strażnicy? – spytał z rozbrajającą miną, lecz widać było, że doskonale wie, o co chodzi.
No, strażnicy. Pilnujący Tallora. I cała rzesza jego żołnierzy.
A jak myślisz? Pozbyłem się ich. Mogli trochę przeszkadzać.
Ryjisjaveeikowi zrobiło się słabo. Ten wyvern nie miał skrupułów, naprawdę był Łowcą doskonałym. Naprawdę był Pożeraczem Światów. Sam nie wiedział dlaczego – przecież tego właśnie pragnął – ale poczuł się nagle... rozczarowany.
Nagle zamarł. Rion dobył sztyletu i wykonał dłonią dziwny gest – zgiął dwa palce i machnął ręką. Metoda odganiania złych mocy, zupełnie bezskuteczna, jak się okazało, ale nawyk pozostał. Ryjiv podbiegł wyżej i wyjrzał młodemu nad ramieniem.
Hiporaum – wydusił, niepewnie się wycofując i odruchowo powtarzając gest Riona. Mark, dobywając miecza, posłał mu nierozumiejące spojrzenie.
Przed nimi, na wysokiej skale rysował się czarny cień. Z daleka przypominał z grubsza ludzką sylwetkę, jednak od razu rzucała się w oczy nieproporcjonalnie wielka końska głowa. W miejscu, gdzie zwierzę powinno mieć nozdrza, żarzyły się dwa płomyczki, co tylko umocniło wszystkich w przeświadczeniu, że to nie złudzenie optyczne. Nabrali pewności, gdy postać się poruszyła. Zeszła ze skały, niezdarnie kiwając na boki, i mocno przygarbiona, stanęła przed nimi. Wielki koński łeb zdawał się być całkowicie wykonany z metalu, w pustych oczodołach błyskały te same ogniki, co w przymocowanych do pyska w charakterze nozdrzy rurek, tylko mniejsze, dzięki czemu zostawiały prawie pełne pole nieprzeniknionej czerni. Długa, srebrzystosiwa grzywa wiła mu się dookoła karku. Bordowa koszula, zwieńczona ogromną kryzą i koronkami przy mankietach, wisiała na nieproporcjonalnie krótkich ramionach stworzenia, tak jakby składało się z samego szkieletu. W jednej ręce trzymało jasno świecącą latarnię, w drugiej drewnianą pałkę. Palce dłoni miało opancerzone ostrymi pazurami. Z wyszczerzonych kłów, zbyt ostrych jak na konia, nie można było wyczytać zamiarów, z całą pewnością jednak się wyczuwało, że są złe. Długie uszy strzygły z zaciekawieniem, oprócz tego potwór nie wykonywał żadnego ruchu, jakby nawet nie oddychał.
Ryjisjaveeik z wahaniem się obejrzał. Nie pomylił się – za nim stał kolejny z hiporaumów, tym razem w mniej „ludzkiej” postaci. Ogromny koń z metalu górował nad trzema wyvernami.
Mark? – odezwał się Rion.
Coś w jego głosie sprawiło, że młody wyvern bezbłędnie skojarzył, co może oznaczać ta dziwna, drżąca nuta. Z dzikim rykiem uniósł miecz i skoczył na pierwszego potwora, wytrącając mu z ręki lampę. Ta potoczyła się po stoku, rozbijając na tysiące ognistych kawałków. Drugi hiporaum zarżał metalicznie i stanął dęba, przygotowując przednie kończyny do ciosu. Rion zawył i upadł do tyłu, boleśnie uderzając tyłem głowy w ostrą skałę. Ryjiv w ostatnim momencie dobył miecza i uderzył nim w bok potwora. Usłyszał chrzęst, na metalu pojawiła się rysa. Miecz za to wyszczerbił się tak, że na pewno nie nadawał się do dalszego użytku. Hiporaum nawet nie drgnął, spojrzał tylko nieufnie na napastnika, jakby chciał spytać „i na co ci to było?”. Z jego nozdrzy uniósł się dym, jak jednak odczytać zamiar ataku lub ucieczki z twarzy przeciwnika, który nie posiada skóry, mięśni i gałek ocznych? Jeśli w ogóle koński łeb można było nazwać twarzą...
Rion, weź się za mniejszego, Ryjiv – osłaniaj mnie! – rozkazał Mark, następnie skoczył większemu hiporaumowi na grzbiet. Hiporaum stanął dęba, młody wyvern z całej siły zacisnął palce na jego grzywie.
Czy on kiedykolwiek jeździł konno? – jęknął rudy, oglądając się.
Obawiam się, że nie. – Na twarzy Ryjisjaveeika wykwitł pokrzepiający uśmiech, po chwili jednak przeszedł w niewiadomego rodzaju grymas. Wyklęty władca opuścił wzrok, przyglądając się zmasakrowanemu ostrzu swojego miecza, jakby nagle zobaczył na nim coś niebywale ciekawego.
Skulił się, gdy ogromny koń z metalu przeleciał mu tuż nad głową. Zwierzę opadło na ziemię, krzesząc iskry z kamieni, i pogalopowało przed siebie. Mark nadal siedział na jego grzbiecie, pewnie i mocno ściskając udami stalowe boki potwora. Krzyknął coś triumfalnie, machając nad głową zaciśniętą pięścią.
Drugi z hiporaumów powoli, wręcz niezauważalnie, wycofał się w cień.



Mark

Wiatr rozwiewał jego włosy i grzywę pędzącego stalowego konia. Pochyliwszy się nad karkiem zwierzęcia, udało mu się przynajmniej unikać uderzających w twarz gałęzi.
Potwór nadal walczył, ale to on był potężniejszy. Po kilku minutach przepychanki i nawiązaniu kontaktu telepatycznego potrafił zmusić wierzchowca do wszystkiego. Najprostsze było kierowanie za pomocą uderzeń miecza – odwrotnie niż koń, hiporaum zwracał się w stronę napastnika, a więc jeśli chciało się, by skręcił w lewo, wystarczyło uderzyć go klingą w lewy bok. Zwierzę w ogóle nie czuło bólu, uderzenia były dla niego po prostu irytujące, jak latająca tuż przy nosie mucha.
Za to jego umysł... Ogromna, czarna otchłań, upstrzona ognikami myśli. Poplątana gmatwanina pajęczych sieci, labirynt, w którym szanse na zgubienie się wynosiły praktycznie sto procent...
Jednak nie dla wyverna.
Nie dla najpotężniejszego z wyvernów.
Dla niego podporządkowanie sobie psychiki największej zagadki Świętych Gór było wprost dziecinnie proste.
Jak przekąska przed obiadem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz