Ryjisjaveeik
Więzy boleśnie
wbijały się w nadgarstki, uniemożliwiając swobodny przepływ
krwi. Wszystkie kończyny miał odrętwiałe, z rozciętej wargi
ciekła stróżka czegoś lodowatego o metalicznym posmaku. Uniósł
głowę. Obok leżał Rion, prawdopodobnie nieprzytomny. Bronił się
do przesady długo, za nic nie chciał pozwolić na uwięzienie
siebie i przyjaciół. Cóż, raczej mu nie wyszło.
Rozejrzał się. Marka
nigdzie nie było. Przez głowę przemknęło mu, że może zabili
młodego wyverna, ale szybko odrzucił tę myśl.
– Patrzcie, kto się
obudził...
Mocno
zacisnął zęby i spojrzał w kierunku, z którego dochodził głos.
No nie, zabili mnie, jak nic – pomyślał.
Przed nim stał Tallor, cały i zdrowy. Jego tłuste, brązowe włosy
opadły na twarz, gdy pochylił głowę, by przyjrzeć się bliżej
swojemu więźniowi. Wiecznie drżące jak od choroby ręce splótł
za plecami. Dopiero po chwili Ryjiv zauważył długą białą
bliznę, biegnącą przez szyję wroga, i jego oczy – były
niebieskie, nie czerwone.
– Kto był tak głupi,
żeby cię wskrzesić? – spytał z niedowierzaniem.
Zmartwychwstały
wyszczerzył zęby w uśmiechu. Usiadł na kamieniu obok, z ciężkim
westchnieniem unosząc twarz ku niebu. Delikatny wiatr rozwiał mu
włosy.
– Zanim się
obudziłeś, tak sobie właśnie myślałem o tym młodziku, którego
zabiłem.
Ryjiv
drgnął. Mark żyje, musi żyć. Konsekwencje
jego śmierci mogły być niewyobrażalne dla nich wszystkich!
On tylko próbuje mnie osłabić...
– Miał przed sobą
tak wspaniałe życie... Jaka szkoda, że zboczył z obranej ścieżki,
wkraczając na skrót ku śmierci... – Wyvern prychnął.
Nienawidził wymuszonych metafor Tallora. Ten jednak, niezrażony,
kontynuował, jakby mówiąc do siebie: – Nie powinien do ciebie
dołączać. Popełnił niewyobrażalny błąd, więc zapłacił
najsurowszą z kar.
– On żyje... –
wychrypiał ledwo słyszalnie Rion. Spróbował wstać, lecz
skrępowane nogi mu na to nie pozwoliły.
– Mylisz się. Jest
jak najbardziej martwy.
– Łżesz! – W
oczach rudego płonął żywy ogień. – Ty nawet nie zdajesz sobie
sprawy z tego, jak jest potężny! Nawet dwunastu takich, jak Tantal,
nie dałoby mu rady!
Tantal, niegdyś król
jednego z państewek na terenie Grecji, znany był z tego, że sto
pięćdziesiąt osiem lat wcześniej został najstarszym wyvernem,
zabijając swojego poprzednika. Żył już 4428 lat.
– A skąd ty możesz
o tym wiedzieć?
– Tak się zdaje, że
z nim walczyłem. Jest niezniszczalny.
Zmartwychwstały
patrzył ponuro na rudego. Jego twarz nie wyrażała już
stuprocentowej pewności siebie, jak przed chwilą. Jeśli dobrze się
przyjrzeć, można było zauważyć czający się w oczach lęk. A
miał się czego bać, Mark na pewno wróci. Czarnołuskie wyverny
słynęły w końcu z siły, wytrzymałości i zawziętości. A gdyby
do tego znał prawdę z Wielkiej Przepowiedni...
– Nie może być –
wyszeptał. – Widziałem, jak padał...
– Zapewne udawał.
Całkiem nieźle go wyszkoliliśmy. – Kły błysnęły w uśmiechu.
Ryjiv miał nadzieję,
że Tallor nigdy się nie dowie, że Mark nie przeszedł jeszcze
żadnego szkolenia, a co tu dopiero mówić o „całkiem niezłym”.
Mark nawet nie miał pojęcia, kim jest!
– Blefujesz,
pomiocie...
Przerwał mu
rozpaczliwy krzyk, dochodzący z lewej strony stoku. Poderwał się
gwałtownie i zwrócił w tamtą stronę. Po chwili nad skałą
ukazała się pochodnia, lecz trzymający ją wyvern nadal krył się
w cieniu. Nabrał pewności, że dzieje się coś niedobrego, dopiero
gdy w lewej ręce obcego błysnęła obnażona stal wielkiego,
długiego miecza o przystosowanej do dwuręcznego chwytu rękojeści.
Zrobił krok w tył, dobywając sztyletu.
– Wasz przyjaciel ma
problem – tutaj nie da się używać magii!
Tallor znowu był tak
obrzydliwie pewny siebie, że aż Ryjisjaveeik nie mógł dłużej
się powstrzymywać. Z całej siły szarpnął za więzy, próbując
zmienić postać. Nic z tego – jego wróg, przynajmniej tym razem,
nie kłamał. Zadowolił się szczeniackim splunięciem mu na buty.
– Ciekawe, jak
zamierzasz walczyć z kimś, kto jest niezniszczalny – syknął
Rion z niezwykłym spokojem. Kontrastowało to mocno z wcześniejszym
atakiem szału, więc robiło jeszcze większe wrażenie.
Zmartwychwstały udał, że nie słyszy. – Poza tym... – Nie
dokończył. Tallor z całej siły kopnął go podkutym butem w
żebra. Wyvern stęknął i zwinął się, boleśnie jęcząc. –
Sztylet i miecz, nie masz szans – wydusił tylko. Więcej się nie
odzywał.
W tym czasie napastnik
ukazał się na górującej nad nimi skale. Tak, jak przypuszczali –
był to Mark. Płaszcz miał podarty, włosy potargane, a twarz
ubrudzoną krwią, prawdopodobnie czyjąś, bo nie widać było na
jego ciele ani jednego zadrapania. W prawej ręce trzymał uniesioną
pochodnię, w lewej ściskał pokryty szkarłatem miecz.
Zmartwychwstały
obrócił się, przygotowując do skoku. Wyvern rzucił w niego
pochodnią. Ubranie Tallora praktycznie natychmiast zajęło się
ogniem. Ryknąwszy, zaczął tarzać się po ziemi – jako
Wskrzeszony, utracił swoją odporność na żywioł, który
wszystkim innym wyvernom nie robił najmniejszej krzywdy, a niekiedy
wręcz pozwalał na leczenie ran.
Mark spokojnie zszedł
do skalnej kotlinki, w której się znajdowali, i poczekał
cierpliwie, aż tamten ugasi płomienie. Nie przewidział tylko
jednego – że gdy wróg wygra nierówną walkę, również
zaatakuje. Tylko cudem uchylił się przed opadającym sztyletem.
Może i był najpotężniejszy, brakowało mu jednak doświadczenia w
walce. Pierwsze ciosy, które wymienił z Tallorem, były bardziej
rozpaczliwymi próbami obrony, niż jakąkolwiek walką. W końcu
jednak okazał zniecierpliwienie. Z trudem blokując rękę
przeciwnika, z całej siły uderzył go wolną pięścią na odlew.
Wróg zatoczył się, potykając o wystający z ziemi kamień, i
upadł na plecy. Wyvern stanął nad nim, unosząc miecz nad głowę.
– Nie rób tego,
błagam! – jęknął Tallor.
Na twarzy Marka pojawił
się krzywy, sadystyczny uśmieszek.
– Dlaczego?
– To nieludzkie...
– Ja nie jestem
człowiekiem. Raczej nie mam w takim razie czym się przejmować?
– To moja ostatnia
szansa, błagam...
Opuścił miecz. Chwilę
stał nad trupem, jakby zastanawiając się nad tym, co właśnie
zrobił. Delikatnie gładząc rękojeść broni, wytarł ostrze o
trawę i podszedł do towarzyszy. Poprzecinał więzy.
– Odważny jesteś. –
Tylko wzruszył ramionami. Rion drążył dalej, pragnąc uzyskać
jakąś odpowiedź: – Chyba niczego się nie boisz.
Mark spojrzał na niego
z lodowatą powagą. Chwilę milczał, potem powoli powiedział:
– Odwaga nie polega
na nieodczuwaniu strachu, ale na działaniu pomimo niego. Nie
wiedziałeś? A taki stary jesteś... – Wstał, schował miecz do
wiszącej na plecach pochwy i ruszył kamienistym szlakiem w górę.
– Tak łatwo go nie
udobruchasz. – Ryjiv puścił zawstydzonemu rudemu oczko.
– Filozof, taka jego
mać... – Mocno zacisnął zęby i poszedł śladem wybawcy.
– Zachowujecie się
jak dzieci.
– Nie byłoby o czym
mówić, gdyby nie odebrał mi pozycji! – dobiegł z ciemności
pełen szyderstwa syk.
Ryjisjaveeik uśmiechnął
się szeroko i postawił stopę na wielkim kamieniu. Miał wrażenie,
że Rion całkiem niedługo wpadnie na to, dlaczego Mark taki jest,
jednak z jakiegoś powodu nie czuł lęku.
Towarzyszyło im ciemne
nocne niebo, upstrzone miliardami świecących oślepiająco gwiazd.
***
– A strażnicy? –
spytał Rion, przerywając ciszę.
Mark zatrzymał się
tak raptownie, że mało brakło, a rudy wpadłby mu na plecy.
Odwrócił się powoli.
– Co za strażnicy? –
spytał z rozbrajającą miną, lecz widać było, że doskonale wie,
o co chodzi.
– No, strażnicy.
Pilnujący Tallora. I cała rzesza jego żołnierzy.
– A jak myślisz?
Pozbyłem się ich. Mogli trochę przeszkadzać.
Ryjisjaveeikowi zrobiło
się słabo. Ten wyvern nie miał skrupułów, naprawdę był Łowcą
doskonałym. Naprawdę był Pożeraczem Światów. Sam nie wiedział
dlaczego – przecież tego właśnie pragnął – ale poczuł się
nagle... rozczarowany.
Nagle zamarł. Rion
dobył sztyletu i wykonał dłonią dziwny gest – zgiął dwa palce
i machnął ręką. Metoda odganiania złych mocy, zupełnie
bezskuteczna, jak się okazało, ale nawyk pozostał. Ryjiv podbiegł
wyżej i wyjrzał młodemu nad ramieniem.
– Hiporaum –
wydusił, niepewnie się wycofując i odruchowo powtarzając gest
Riona. Mark, dobywając miecza, posłał mu nierozumiejące
spojrzenie.
Przed nimi, na wysokiej
skale rysował się czarny cień. Z daleka przypominał z grubsza
ludzką sylwetkę, jednak od razu rzucała się w oczy
nieproporcjonalnie wielka końska głowa. W miejscu, gdzie zwierzę
powinno mieć nozdrza, żarzyły się dwa płomyczki, co tylko
umocniło wszystkich w przeświadczeniu, że to nie złudzenie
optyczne. Nabrali pewności, gdy postać się poruszyła. Zeszła ze
skały, niezdarnie kiwając na boki, i mocno przygarbiona, stanęła
przed nimi. Wielki koński łeb zdawał się być całkowicie
wykonany z metalu, w pustych oczodołach błyskały te same ogniki,
co w przymocowanych do pyska w charakterze nozdrzy rurek, tylko
mniejsze, dzięki czemu zostawiały prawie pełne pole
nieprzeniknionej czerni. Długa, srebrzystosiwa grzywa wiła mu się
dookoła karku. Bordowa koszula, zwieńczona ogromną kryzą i
koronkami przy mankietach, wisiała na nieproporcjonalnie krótkich
ramionach stworzenia, tak jakby składało się z samego szkieletu. W
jednej ręce trzymało jasno świecącą latarnię, w drugiej
drewnianą pałkę. Palce dłoni miało opancerzone ostrymi pazurami.
Z wyszczerzonych kłów, zbyt ostrych jak na konia, nie można było
wyczytać zamiarów, z całą pewnością jednak się wyczuwało, że
są złe. Długie uszy strzygły z zaciekawieniem, oprócz tego
potwór nie wykonywał żadnego ruchu, jakby nawet nie oddychał.
Ryjisjaveeik z wahaniem
się obejrzał. Nie pomylił się – za nim stał kolejny z
hiporaumów, tym razem w mniej „ludzkiej” postaci. Ogromny koń z
metalu górował nad trzema wyvernami.
– Mark? – odezwał
się Rion.
Coś w jego głosie
sprawiło, że młody wyvern bezbłędnie skojarzył, co może
oznaczać ta dziwna, drżąca nuta. Z dzikim rykiem uniósł miecz i
skoczył na pierwszego potwora, wytrącając mu z ręki lampę. Ta
potoczyła się po stoku, rozbijając na tysiące ognistych kawałków.
Drugi hiporaum zarżał metalicznie i stanął dęba, przygotowując
przednie kończyny do ciosu. Rion zawył i upadł do tyłu, boleśnie
uderzając tyłem głowy w ostrą skałę. Ryjiv w ostatnim momencie
dobył miecza i uderzył nim w bok potwora. Usłyszał chrzęst, na
metalu pojawiła się rysa. Miecz za to wyszczerbił się tak, że na
pewno nie nadawał się do dalszego użytku. Hiporaum nawet nie
drgnął, spojrzał tylko nieufnie na napastnika, jakby chciał
spytać „i na co ci to było?”. Z jego nozdrzy uniósł się dym,
jak jednak odczytać zamiar ataku lub ucieczki z twarzy przeciwnika,
który nie posiada skóry, mięśni i gałek ocznych? Jeśli w ogóle
koński łeb można było nazwać twarzą...
– Rion, weź się za
mniejszego, Ryjiv – osłaniaj mnie! – rozkazał Mark, następnie
skoczył większemu hiporaumowi na grzbiet. Hiporaum stanął dęba,
młody wyvern z całej siły zacisnął palce na jego grzywie.
– Czy on kiedykolwiek
jeździł konno? – jęknął rudy, oglądając się.
– Obawiam się, że
nie. – Na twarzy Ryjisjaveeika wykwitł pokrzepiający uśmiech, po
chwili jednak przeszedł w niewiadomego rodzaju grymas. Wyklęty
władca opuścił wzrok, przyglądając się zmasakrowanemu ostrzu
swojego miecza, jakby nagle zobaczył na nim coś niebywale
ciekawego.
Skulił się, gdy
ogromny koń z metalu przeleciał mu tuż nad głową. Zwierzę
opadło na ziemię, krzesząc iskry z kamieni, i pogalopowało przed
siebie. Mark nadal siedział na jego grzbiecie, pewnie i mocno
ściskając udami stalowe boki potwora. Krzyknął coś triumfalnie,
machając nad głową zaciśniętą pięścią.
Drugi z hiporaumów
powoli, wręcz niezauważalnie, wycofał się w cień.
Mark
Wiatr rozwiewał jego
włosy i grzywę pędzącego stalowego konia. Pochyliwszy się nad
karkiem zwierzęcia, udało mu się przynajmniej unikać uderzających
w twarz gałęzi.
Potwór nadal walczył,
ale to on był potężniejszy. Po kilku minutach przepychanki i
nawiązaniu kontaktu telepatycznego potrafił zmusić wierzchowca do
wszystkiego. Najprostsze było kierowanie za pomocą uderzeń miecza
– odwrotnie niż koń, hiporaum zwracał się w stronę napastnika,
a więc jeśli chciało się, by skręcił w lewo, wystarczyło
uderzyć go klingą w lewy bok. Zwierzę w ogóle nie czuło bólu,
uderzenia były dla niego po prostu irytujące, jak latająca tuż
przy nosie mucha.
Za to jego umysł...
Ogromna, czarna otchłań, upstrzona ognikami myśli. Poplątana
gmatwanina pajęczych sieci, labirynt, w którym szanse na zgubienie
się wynosiły praktycznie sto procent...
Jednak nie dla wyverna.
Nie dla
najpotężniejszego z wyvernów.
Dla niego
podporządkowanie sobie psychiki największej zagadki Świętych Gór
było wprost dziecinnie proste.
Jak przekąska przed
obiadem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz