Shadya
Jeszcze raz obejrzała
się za siebie. Dom tonął w mroku, wielki hall oświetlało jedynie
wpadające z salonu światło księżyca. Ciemne, obłożone drewnem
ściany uniemożliwiały dokładne skupienie wzroku, kontury
zamazywały się. A może to efekt zdenerwowania? Czuła, jak mocno
wali jej serce, jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi. W głowie
kręciło się z nerwów, miała problemy z utrzymaniem równowagi,
żołądek ściskały okropne mdłości. Ponownie zastając pusty
korytarz, nerwowym ruchem narzuciła szal na pokryte gęsia skórką
ramiona i dotknęła chłodnej klamki. Myślała że się uda...
Naiwna.
– Gdzie idziesz? –
usłyszała za plecami zimny, pozbawiony jakiegokolwiek wyrazu głos.
I to właśnie było najgorsze – to, że odnosiło się wrażenie,
iż nie ma się do czynienia z żywym człowiekiem.
– Do ogrodu. Muszę
się przewietrzyć – wydukała, nawet nie patrząc mężowi w oczy.
Była pewna, że gdy to zrobi, on wyczyta z jej twarzy kłamstwo.
– Nigdzie nie
pójdziesz – warknął, chwytając ją za ramię i brutalnie
odciągając od drzwi.
Zupełnie odruchowo
syknęła:
– Nie wiesz, co
czynisz... – Wyrwała się. Teraz patrzyła mu prosto w oczy, jak
gotujący się do skoku lew.
– Kobieto,
postradałaś zmysły! – Z całej siły uderzył ją w twarz i
pociągnął korytarzem do pierwszych drzwi. Otworzył je, wepchnął
ją do środka.
– Posiedź tu, może
zmądrzejesz – oznajmił na odchodnym, przekręcając klucz w
zamku.
Zaśmiała się gorzko,
z przyjemnością witając przeszywające jej ciało dreszcze i
trzask pękających szwów sukni. Z okna za nią na haftowany dywan
padało ostre światło idealnie okrągłego księżyca. Wyważenie
drzwi było nadzwyczaj proste...
***
Shadya obudziła się z
krzykiem. Przywitał ją zupełnie ciemny pokój i puste łoże.
Odetchnęła głęboko, usiadła i włożyła stopy w jedwabne
pantofle. Podeszła do drzwi i powoli przekręciła gałkę. Nie
potrzebowała świecy.
Korytarz był taki jak
zwykle – mroczny i zimny. Jego ściany obwieszone zostały
portretami bliskich i dalekich krewnych, z których każdy był
bardziej poważny i odpychający, niż poprzedni. Ruszyła w lewo, do
Tego miejsca. Drzwi obdarte z farby i głęboko poorane ostrymi
pazurami, na kremowej tapecie widać było wyblakłe już ślady
krwi. Przesunęła po nich ręką. Ile to już lat? Cztery? Pięć?
Nie liczyła. Od tego czasu była tylko młodą, sympatyczną wdową,
nikim więcej. Ludzie łatwo łyknęli bajeczkę o tajemniczym
włamywaczu, ignorując to, że jej kochany mąż miał na całym
ciele rany szarpane, inne od tych, jakie można zadać nożem.
Wyglądał zupełnie jak po ataku oszalałego z goryczy wilkołaka...
Czyli dokładnie tak, jak powinien. Człowiek jednak zaprojektowany
jest tak, że widzi jedynie to, co chce widzieć, a czasem obrazy te
można mu bardzo łatwo narzucić. Zwłaszcza jeśli się jest
wystraszoną, zapłakaną kobietą.
Lecz – czego nie mógł
się nikt domyślać – pod piękną suknią, koronkowym gorsetem i
delikatną bladą skórą kryło się muskularne zwierzę, obrośnięte
srebrzystą sierścią. Wilk. Najpiękniejszy, najmądrzejszy i
najmniej doceniony mieszkaniec europejskich lasów.
Uniosła głowę i
spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Nawet potargana i odziana w
nocną koszulę, była piękna. Miała delikatnie skośne
piwnobrązowe oczy, pełne usta, jasne włosy, układające się w
gęste loki, i niezwykle szczupłą sylwetkę. Wszystkie wilkołaki
są zazwyczaj chude. W całej jej postawie było coś wilczego,
chociaż nie można było stwierdzić z całą pewnością co...
Wewnętrzna siła, bijąca z całej jej postury pewność siebie.
Uśmiechnęła się do swojego odbicia. W jej policzkach ukazały się
dołeczki, jeszcze bardziej dodając całej postaci szlachetności i
uroku. Uśmiechała się szczerze, zarówno twarzą, jak i oczami.
Kto by podejrzewał tą cudowną, ciepłą kobietę o bezduszne
morderstwo swojego męża? Sama siebie nie uważała za złą –
zbrodniami, które popełniała w ciele wilka, obarczała mający nad
nią władzę instynkt. Instynkt kazał jej zabić męża, więc to
po prostu zrobiła.
Odwróciła się i
odrzucając do tyłu włosy, zaczęła schodzić po szerokich
schodach, delikatnie gładząc drewnianą poręcz. Może i ten dom
był wielki, ciemny i nieprzytulny, czaiło się w nim jednak coś
pięknego. Nie zamieniłaby go na żaden inny. Nawet zimna kamienna
posadzka nie wydawała jej się odpychająca, chociaż narzekali na
nią wszyscy goście, a także współlokatorzy, gdy jeszcze takowych
posiadała.
Rozległo się drapanie
w drzwi. Od razu poczuła gorący dreszcz, dziś w końcu pełnia. Z
wahaniem otworzyła. Do hallu wpadła czarna wilczyca i otrzepując
mokre futro na stary dywan, pobiegła do salonu, zdając się nawet
jej nie zauważyć.
– Livio... –
jęknęła Shadya. Najmłodsza wilkołaczyca rzadko się u niej
pokazywała, chociaż zapraszała ją wielokrotnie. Jednak odbywanie
wizyt z krnąbrną dziewczyną było o niebo przyjemniejsze od rozmów
z brudną, cuchnącą wilgocią kulą czarnego futra i ostrych zębów.
Już miała zamknąć
drzwi, gdy zauważyła jeszcze jedną postać, nieśmiało kryjącą
się w cieniu. Postać o dziwnym, wywołującym dreszcz niepokoju
zapachu...
– Allan von Lahman? –
zawołała, zaskoczona. Szybko rozejrzała się dookoła i wciągnęła
chłopaka do środka. Skoro Livia go tutaj przyprowadziła.... Nie
pozwoliła mu się nawet rozebrać, od razu pociągnęła go do
salonu, gdzie na kanapie leżała już wilczyca. Zgoniła ją na
podłogę i z obrzydzeniem starła błotniste ślady łap z
tapicerki.
– Livio, co się
stało? – spytała z przejęciem, nieprzytomnie wskazując Allanowi
fotel koło kominka. Chłopak z widoczną ulgą wyciągnął ręce i
stopy do ciepła.
– Najpierw ty
wytłumacz mi, dlaczego nie biegasz z resztą po lesie.
Wilkołaczyca patrzyła
bystrze. Kobiecie wydało się, że nawet głupiec nie mógłby jej
wziąć za zwykłe zwierzę.
– Starsze wilkołaki
potrafią powstrzymać przemianę lub ją wymusić. Nie martw się,
wkrótce też się tego nauczysz. A więc, co się stało?
– Złapał go
Louis Volantez, wampiry zaczynają przesadzać...
Shadya poderwała się
na równe nogi.
– Co proszę?!
Przecież mamy Pakt – nie ruszają... – urwała i spojrzała z
niechęcią na Allana. Ten, z nagłą pewnością siebie, wzruszył
ramionami.
– Kogo nie ruszają?
Zmiennokształtnych? Idiotów?
– On jest
zmiennokształtnym? Może dlatego tak śmierdzi – mruknęła
pod nosem Livia.
Shadya dyszała ze
złości. Od zawsze nienawidziła wampirów, a Louisa, walczącego z
nią o tytuł władcy ulic miasta w nocy, szczególnie. Od zawsze
próbowała na niego donieść, widząc, jak łamie warunki Paktu, za
każdym razem jednak udawało mu się jakimś cudem obronić. Albo
był tak inteligentny, w co nie chciało jej się wierzyć, albo po
prostu miał takie szczęście.
Poderwała się i
podeszła do drzwi.
– Co teraz? –
Livia zaskomlała.
Kobieta spojrzała na
nią ze spokojem.
– Co teraz? Teraz
będzie wojna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz