Louis
Mała drewniana chatka
kryła się między wysokimi świerkami. Tuż przed nią znajdowało
się szerokie, kamieniste koryto strumienia. Ten, jakby na przekór,
płynął tuż obok, rozlewając się szeroko. Wysokie skalne ściany
wznosiły się niemalże pionowo, zasłaniając słońce. Louis
potrzebował całej swojej siły, by przebiec odcinek, jaki go
dzielił od drewnianego budynku, a i tak wiedział że jego psychika
nie pozostanie nienaruszona. Z każdej strony czuł palące
spojrzenia śledzących ich od jakiegoś czasu hiporaumów. Z
początku stalowy koń był tylko jeden, potem jednak liczba zaczęła
stopniowo rosnąć, aż sięgnęła czterdziestu. To miejsce nie było
bezpieczne. Teobald też doskonale o tym wiedział – poznał to po
zagubionym wzroku wampira, przesuwającym się po skałach dookoła,
wypatrującym ataku, którego spodziewali się w każdej chwili.
Dopadli do drzwi i
zaczęli w nie uderzać pięściami. Mieszkaniec na szczęście
otworzył dość szybko. Był to wysoki, siwy mężczyzna, niezbyt
rzucający się w oczy, ale jednak mający w sobie coś ciekawego.
– Doprawdy,
Vladimirze, co cię podkusiło, by zamieszkać w samym sercu Świętych
Gór wyvernów? – wyjęczał Teobald, wpychając się do środka.
– Piękne widoki. –
Vladimir uśmiechnął się i puścił Louisowi oczko. Widocznie w
opuchniętej i posiniaczonej twarzy nie rozpoznał znajomych rysów.
Chatka składała się
z dwóch pokoi, oba były wyłożone surowym sosnowym drewnem. Od
razu było widać, że Vladimir nie przepada za meblami, było ich
wręcz porażająco mało. Louis dostrzegł tylko polowe łóżko,
dwa krzesła, z czego jedno połamane, i spory piec.
– Rozgośćcie się.
Co was tu sprowadza?
Teobald jak gdyby nigdy
nic zajął jedyne krzesło i założył nogę na nogę, patrząc na
wampira z pogardą. Francuz doszedł do wniosku, że przyjaciółmi
nie są z pewnością.
– Co nas tu
sprowadza?! Co nas tu sprowadza?! Jak to co?! Chyba najwyższa pora,
byś wprowadził się gdzieś, gdzie będziesz mógł mieć kontakt
ze światem zewnętrznym!
– Ale po co, skoro
możesz mi wszystko opowiedzieć, Teobaldzie?
– Oto, co nas tu
sprowadza! Mamy nowego wyverna, który na dodatek jest jeszcze
czarodziejem i zmiennoskórym! Gówniarz ma na nazwisko von Lahman i
niepokojąco kojarzy mi się z Pożeraczem Światów z Wielkiej
Przepowiedni! I jakby tego było mało, wilkołaki wypowiedziały nam
wojnę, bo ten tutaj ośmielił się ruszyć jego brata! –
Wściekłym gestem wskazał opierającego się o ścianę Louisa.
– A czy mógłbym
poznać imię tego tutaj?
– Jak to?! Ty... –
Teobald dyszał ze wściekłości. – Toż to Louis Volantez!
– Och, moje
uszanowanie. Nie poznałem. – Vladimir skłonił się z uśmiechem.
Louis tylko prychnął, ignorując.
– Ach, i jeszcze
jedno! – Władca wampirów uniósł palec. – Chyba goni nas
Bonawentura. Pewnie Shadya go wysłała.
Vladimir naraz przestał
się uśmiechać.
Bonawentura. Futro w
kolorze mlecznej czekolady. Jedno oko czerwone, drugie zielone.
Wilkołak oszalały z pragnienia krwi. Bonawentura nieśmiertelny.
Wygolony na łyso i pretensjonalnie wytatuowany w szczerzące kły
wyverny.
Bonawentura –
morderca wampirów.
– To zmienia postać
rzeczy. – Vladimir w razie czego zaryglował drzwi.
Wszyscy wzdrygnęli
się, słysząc z dworu przeciągłe wycie. To mógł być
najzwyklejszy wilk, ale w końcu nigdy nic nie wiadomo.
Warto mieć nadzieję.
Nawet złudną.
Na drzwi gwałtownie
zwalił się ogromny ciężar, mało brakło, a rygiel odpadłby od
ściany. Rozległo się wściekłe warczenie i stukot pazurów na
kamieniu. Pod oknem usłyszeli dyszenie wielkiego zwierzęcia.
– Już tu jest –
oznajmił spokojnie Teobald.
Vladimir praktycznie
zmiażdżył go wzrokiem.
– Nas jest trzech, a
on jeden. W końcu Shadya nigdy nie wysyła z nim całej watahy.
Idziemy.
Władca cicho
zaprotestował, ale nikt go nie słuchał. Vladimir i Louis ruszyli
do drzwi. Odsunęli pęknięty rygiel i wyszli na zewnątrz, uważnie
lustrując wzrokiem otoczenie. Wielki wilkołak natychmiast wskoczył
na kamień naprzeciwko, nad podziw zwinnie jak na tak ogromną
istotę. Z jego wyszczerzonych kłów powoli kapała różowawa
piana, pod gęstym futrem rysowały się potężne mięśnie.
Cierpliwie czekał na pierwszy ruch wrogów.
– Gdzie ma martwą
strefę? – spytał Louis.
Vladimir zmarszczył
brwi, nie rozumiejąc.
– Co proszę?
– Ponoć jest
ślepy na jedno oko. Na które?
– To czerwone,
jeśli dobrze zapamiętałem.
Francuz gwałtownie
odbił w prawo, usiłując jak najszybciej zniknąć z pola widzenia
wilkołaka. Ten powiódł za nim łbem, a wtedy Vladimir uderzył go
ogromnym konarem w kark. Bonawentura zaskowyczał i padł na ziemię.
Po chwili jednak otrząsnął się i skoczył na wampira. Louis
złapał go w pół i z całej siły rzucił na skałę, jak
zapaśnik. Wilk był już wyraźnie skołowany.
I wtedy rozległo się
nad nimi:
– A co to ma być?!
Rion
Po kilku godzinach
czekania zdecydowali się, by ruszyć dalej. Jeśli Mark przeżył
próbę ujeżdżenia hiporauma, na pewno da radę ich odnaleźć.
Dzień był podejrzanie
ciepły i parny. Całe góry okryła warstwa gęstej jak zupa mgły,
która ograniczała widoczność do minimum. Rion rozglądał się z
niepokojem. Nie podobało mu się to, że nie może dojrzeć
potencjalnych napastników. Parę razy słyszał stukot kopyt
hiporauma, ale za nic nie mógł go zobaczyć, choć z całych sił
wytężał wzrok. W razie czego szedł cały czas z mieczem w ręku.
Ryjisjaveeik za to był
zupełnie spokojny. Miecz trzymał w pochwie na plecach, ani razu po
niego nie sięgnął; zamiast rozglądać się gorączkowo, patrzył
pod nogi, by nie potknąć się o wystającą ze ścieżki skałę.
Jednak w pewnym
momencie stanął i zaczął nasłuchiwać. Rion na wszelki wypadek
wziął z niego przykład.
– Słyszysz to? –
spytał blondyn.
– Co mam słyszeć?
– Ktoś walczy.
Wyvern dobył miecza i
popędził po zboczu. Położył się płasko na brzegu urwiska i
zajrzał w głąb kotliny.
Pośród wysokich
starych świerków stała mała drewniana chatka, jedną ścianą
przytulona do zbocza. A przed nią na gołej skale dwa wampiry
mocowały się z wilkołakiem.
– A co to ma być?! –
zawołał Rion, zanim Ryjisjaveeik nakazał mu ciszę.
Jeden z wampirów
uniósł głowę, skupiając na nim nierozumiejący wzrok.
– Wypad mi stąd! –
ryknął Norweg, schodząc powoli po skale z mieczem w ręku.
Oniemiały rudy jeszcze przez chwilę nie mógł się zdobyć nawet
na to.
Siwy wampir wyjął zza
paska złoty nóż.
– Zmuś mnie!
Wyklęty władca
warknął i odsunął połę płaszcza. Obaj wrogowie wycofali się z
sykiem, widząc rękojeść srebrnego sztyletu.
– Wilk idzie z nami.
A was mam nadzieję więcej tu nie zobaczyć – zarządził,
podnosząc wilkołaka za skórę na karku. Łapy pod nim zadygotały,
gdy stanął o własnych siłach.
– Nie zabijesz nas? –
wyrwało się młodszemu. Mówił z dość mocnym francuskim
akcentem.
– Nie jestem Łowcą.
Nie mnie zabijać takie ścierwa, jak wy. A teraz spadajcie, bo
zmienię zdanie.
Rzucili się biegiem w
dół zbocza, potykając o wystające ze ścieżki kamienie. Rion
wybuchnął głośnym rechotem.
I wtedy w drzwiach
chatki ukazał się ktoś jeszcze. Niski, ciemnowłosy człowieczek w
czerwonym płaszczu, uzbrojony w szablę z kościaną rękojeścią.
– Nareszcie –
syknął, idąc w ich stronę. Ryjiv uniósł miecz, szczerząc w
krwiożerczym uśmiechu ostrzejsze od wampirzych kły wyverna.
Tuż nad nimi rozległo
się metaliczne rżenie. Nikt nie zdążył się obrócić, gdy nad
ich głowami przeskoczył koń z metalu. Jeździec machnął
gigantycznym, jakby stworzonym do odrąbywania głów mieczem, na
twarz Ryjiva prysnęły drobne kropelki krwi. Wampir z
niedowierzaniem dotknął szyi, a następnie ciężko opadł na
kolana. Szabla z głuchym łoskotem potoczyła się po skale.
***
– Mówisz,
Bonawentura? – Rion patrzył spode łba na wilkołaka.
Mężczyzna ten mógł
mieć koło czterdziestu lat, był łysy jak kolano i umięśniony
tak, że przypominał szafę trzydrzwiową. Nie miał kawałka ciała,
którego nie pokrywałyby kolorowe tatuaże wyvernów i wyjących
wilków. Do tego jeszcze heterochromia – jedno jego oko było
czerwone, a drugie soczyście zielone. Pokryte bliznami ręce
skrzyżował na kolanach, wzrok wbijał w tańczące płomienie
ogniska.
– Kiedy żarcie? –
spytał Mark, ziewając szeroko.
Ryjisjaveeik odburknął
coś niewyraźnego, co mogło oznaczać „w swoim czasie”,
obracając smażące się nad ogniem perliczki. Tłuszcz kapał w
płomienie i cicho syczał. Młodemu wyvernowi ślinka aż ciekła na
ten widok, po całym dniu spędzonym na grzbiecie hiporauma wprost
umierał z głodu.
– Już, nie padnij mi
tu przypadkiem... – Ryjiv rozerwał sztyletem dopieczonego ptaka i
połowę rzucił Markowi.
– Co ty, sobie
najlepsze bierzesz, a mi sam stelaż dajesz?! – Niemiec z irytacją
wskazał na sterczące z jego porcji połamane kosteczki.
– Żryj, nie narzekaj
– rozkazał Norweg. Mark wyburczał pod nosem wiązankę
najbardziej wyszukanych przekleństw w czternastu językach i wbił
chciwie kły w porcję mięsa.
– Nurtuje mnie tylko,
co trzej krwiopijcy robią w naszych Świętych Górach? – Rion
westchnął, zamyślony.
– Dwaj. Teraz jest
ich dwóch – warknął Mark, ocierając spływający po brodzie
tłuszcz.
Dwa czy trzy – nie
robiło to żadnej różnicy. Wampiry pokonały magiczne bariery i
czyhające na nie potwory. Jakoś udało im się przedostać, i to
było ważne.
Potwory zaprojektowane
do zabijania wampirów... Zupełnie inna historia. Większość tych
zwierząt nie była szkodliwa dla tych, którzy nie chowali się
przed promieniami słońca. Niestety kilka gatunków zmutowało. Tak
to już jest z wytworami magii, nie zawsze robią to, czego
oczekiwałby od nich szalony Darwin, twórca pokrętnej jak na swoje
czasy teorii. Na przykład hiporaumy, cisi obserwatorzy, powołani do
życia za pomocą czarnej magii jako strażnicy świętych ziem
wyvernów, stopniowo zaczęły zwracać się przeciwko wszystkiemu,
co stanęło im na drodze. Obecnie – najniebezpieczniejsi
mieszkańcy Świętych Gór. Bezwzględni, brutalni, nadnaturalnie
silni, na oko niezniszczalni. Ten ponad dwunastotonowy koń był tu
niepodzielnym władcą.
A z początku
przypominający koszmar senny cichy obserwator był tylko tym, czym
powinien – czyli cichym obserwatorem. Wcale nie należał do
najpotężniejszych, pozycję tą zajmowały hienodony –
wskrzeszone prehistoryczne ssaki, mające ponad dwa metry w kłębie.
Ale zmutowany hiporaum, jako że ostre szpony hienodonów nie mogły
go zarysować, wygrał walkę w hierarchii. Hienodony liczyły już
tylko nieco ponad dwieście osobników. A stalowych koni było wręcz
niewyobrażalnie wiele.
Skoro one nie
zaatakowały wampirów, to znaczy, że wyverny muszą poradzić sobie
same.
I, jak zwykle, uda im
się. W końcu nie na darmo są najwyższym ogniwem łańcucha
pokarmowego.
Allan
– Byłem tu chyba sto
razy, a nadal nie mogę się nadziwić, jak tu pięknie.
Zakonnik stał na
szarym, spękanym kamieniu, podpierając boki pięściami w
rycerskich rękawicach. Patrzył na ukryte częściowo we mgle
szczyty Świętych Gór.
– Ojcze... – Allan
natychmiast się speszył, chociaż nie zrobił nic złego. Nie
przywykł jeszcze do nazywania Andersa ojcem, za nic ten tytuł nie
pasował mu do niezniszczalnego, uzbrojonego po zęby wyverna o
pseudonimie „Nożownik”. Nawet gdy pod jego czarną koszulą
błyskał srebrny krzyżyk, albo gdy udało mu się przyłapać go na
modlitwie z perłowym różańcem w ręku.
Po prostu wszystkie
cechy Andersa się nawzajem wykluczały. Kapłani kojarzeni byli w
końcu z oazami spokoju i cierpliwości, a wyverny były brutalnymi,
gwałtownymi i niezwykle silnymi zwierzętami.
W dodatku ten
konkretny, jeśli wierzyć słowom Shadyi, która znała go dość
dobrze, miał za sobą urozmaicone i bogate w przygody życie
skrytobójcy.
Szlak na oko nie był
możliwy do przebycia. Allan parę razy upadał, postawiwszy nogę w
niewłaściwym miejscu, potykał się o pokruszone i zwietrzałe
kamienie. Wstydził się swojej niezdarności, zwłaszcza że Livia i
Shadya czuły się jak w swoim żywiole, a wyvern-zakonnik parł
naprzód jak szalony. W ogóle zdawał się nie zauważać reszty
wycieczki, kompletnie ignorował fakt, że zostawali zbyt daleko w
tyle. Często musieli go wołać, by przypomniał sobie o ich
istnieniu. Wtedy tylko odwracał się na moment, przeszywał ich
niewidzącym wzrokiem i poganiał niecierpliwym gestem. Po kilku
minutach ponownie zachowywał się, jakby był zupełnie sam.
Po czterech godzinach
morderczego marszu młody zmiennoskóry miał kompletnie dość.
Wykorzystywał każdą okazję, by oprzeć się o chłodną skałę,
kojącą pokryte potem czoło. Nogi się pod nim uginały, dyszał
jak lokomotywa. Shadya biegła obok niego w wilczej postaci,
poganiając co jakiś czas, trącając mokrym nosem, gdy usiłował
usiąść na kamieniach i dać sobie spokój. A był bliski zrobienia
tego.
W końcu jednak weszli
do dość szerokiej kotlinki, którą przecinał w połowie rozlany
na boki strumień o kamienistym korycie. Między wysokimi świerkami
kryła się mała drewniana chatka...
A na jej progu leżał
mężczyzna. Allan nie mógł bezbłędnie ocenić z tej odległości,
ale wydało mu się, że postać ma odciętą głowę. W każdym
razie zebranej pod ciałem kałuży krwi nie mógł pomylić z niczym
innym.
– Wampir. Wszędzie
poznam ten smród – wysyczała Shadya, przemieniając się w
człowieka.
Anders, trzymając w
dłoni srebrny sztylet, powoli podszedł do trupa, po kostki brodząc
w strumyku. Przyklęknął obok, umoczył dwa palce w krwi i uniósł
je do twarzy.
– Góra dwie godziny
– ocenił, wstając. Kopnął ciało, obracając je na plecy. –
No, Teobaldzie, ładnie skończyłeś! – roześmiał się.
– Jak dobrze! Już
myślałam, że tego szaleńca nic nie zabije. Jeszcze złapmy Louisa
i wampirza społeczność stanie się całkiem znośna. – Kobieta
uśmiechnęła się słodko i nakręciła na palec kosmyk jasnych
włosów. – Będzie wreszcie po sprawie!
Allan milczał. Sam nie
wiedział, czego miałby się spodziewać, ale był szczerze
zaskoczony krwią wypływającą z ciała wampira. A co myślałeś?
Że to będzie zupa?
Zakonnik wstał, umył
ręce w strumyku i skupił się, smakując powietrze. Coś mu się
ewidentnie nie spodobało w tym, co wyczuł, bo drżącym głosem
zarządził:
– Wracamy do miasta,
jak najszybciej. Wrócili tam jakimś okrężnym szlakiem. Biegnijcie
za mną.
Podskoczył, jego ciało
okryły płomienie. Wyłonił się z nich ogromny wyvern o złotych
łuskach. Zaryczał i wzbił się w powietrze, uderzając wielkimi,
umięśnionymi skrzydłami.
– Zmień się w coś
szybkiego, jeśli potrafisz, i weź na grzbiet Livię – zarządziła
Shadya, wypruwając do przodu.
Młoda wilkołaczyca
nie była zachwycona obrotem spraw, ale posłusznie wdrapała się na
grzbiet Allana. On parsknął i krusząc kopytami kamienie,
pogalopował za szarą wilczycą, niknącą już za zakrętem.
Złoty wyvern był
maleńkim jaśniejszym punkcikiem na pochmurnym niebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz