środa, 13 grudnia 2017

Rozdział 13


Louis

Mała drewniana chatka kryła się między wysokimi świerkami. Tuż przed nią znajdowało się szerokie, kamieniste koryto strumienia. Ten, jakby na przekór, płynął tuż obok, rozlewając się szeroko. Wysokie skalne ściany wznosiły się niemalże pionowo, zasłaniając słońce. Louis potrzebował całej swojej siły, by przebiec odcinek, jaki go dzielił od drewnianego budynku, a i tak wiedział że jego psychika nie pozostanie nienaruszona. Z każdej strony czuł palące spojrzenia śledzących ich od jakiegoś czasu hiporaumów. Z początku stalowy koń był tylko jeden, potem jednak liczba zaczęła stopniowo rosnąć, aż sięgnęła czterdziestu. To miejsce nie było bezpieczne. Teobald też doskonale o tym wiedział – poznał to po zagubionym wzroku wampira, przesuwającym się po skałach dookoła, wypatrującym ataku, którego spodziewali się w każdej chwili.
Dopadli do drzwi i zaczęli w nie uderzać pięściami. Mieszkaniec na szczęście otworzył dość szybko. Był to wysoki, siwy mężczyzna, niezbyt rzucający się w oczy, ale jednak mający w sobie coś ciekawego.
Doprawdy, Vladimirze, co cię podkusiło, by zamieszkać w samym sercu Świętych Gór wyvernów? – wyjęczał Teobald, wpychając się do środka.
Piękne widoki. – Vladimir uśmiechnął się i puścił Louisowi oczko. Widocznie w opuchniętej i posiniaczonej twarzy nie rozpoznał znajomych rysów.
Chatka składała się z dwóch pokoi, oba były wyłożone surowym sosnowym drewnem. Od razu było widać, że Vladimir nie przepada za meblami, było ich wręcz porażająco mało. Louis dostrzegł tylko polowe łóżko, dwa krzesła, z czego jedno połamane, i spory piec.
Rozgośćcie się. Co was tu sprowadza?
Teobald jak gdyby nigdy nic zajął jedyne krzesło i założył nogę na nogę, patrząc na wampira z pogardą. Francuz doszedł do wniosku, że przyjaciółmi nie są z pewnością.
Co nas tu sprowadza?! Co nas tu sprowadza?! Jak to co?! Chyba najwyższa pora, byś wprowadził się gdzieś, gdzie będziesz mógł mieć kontakt ze światem zewnętrznym!
Ale po co, skoro możesz mi wszystko opowiedzieć, Teobaldzie?
Oto, co nas tu sprowadza! Mamy nowego wyverna, który na dodatek jest jeszcze czarodziejem i zmiennoskórym! Gówniarz ma na nazwisko von Lahman i niepokojąco kojarzy mi się z Pożeraczem Światów z Wielkiej Przepowiedni! I jakby tego było mało, wilkołaki wypowiedziały nam wojnę, bo ten tutaj ośmielił się ruszyć jego brata! – Wściekłym gestem wskazał opierającego się o ścianę Louisa.
A czy mógłbym poznać imię tego tutaj?
Jak to?! Ty... – Teobald dyszał ze wściekłości. – Toż to Louis Volantez!
Och, moje uszanowanie. Nie poznałem. – Vladimir skłonił się z uśmiechem. Louis tylko prychnął, ignorując.
Ach, i jeszcze jedno! – Władca wampirów uniósł palec. – Chyba goni nas Bonawentura. Pewnie Shadya go wysłała.
Vladimir naraz przestał się uśmiechać.
Bonawentura. Futro w kolorze mlecznej czekolady. Jedno oko czerwone, drugie zielone. Wilkołak oszalały z pragnienia krwi. Bonawentura nieśmiertelny. Wygolony na łyso i pretensjonalnie wytatuowany w szczerzące kły wyverny.
Bonawentura – morderca wampirów.
To zmienia postać rzeczy. – Vladimir w razie czego zaryglował drzwi.
Wszyscy wzdrygnęli się, słysząc z dworu przeciągłe wycie. To mógł być najzwyklejszy wilk, ale w końcu nigdy nic nie wiadomo.
Warto mieć nadzieję. Nawet złudną.
Na drzwi gwałtownie zwalił się ogromny ciężar, mało brakło, a rygiel odpadłby od ściany. Rozległo się wściekłe warczenie i stukot pazurów na kamieniu. Pod oknem usłyszeli dyszenie wielkiego zwierzęcia.
Już tu jest – oznajmił spokojnie Teobald.
Vladimir praktycznie zmiażdżył go wzrokiem.
Nas jest trzech, a on jeden. W końcu Shadya nigdy nie wysyła z nim całej watahy. Idziemy.
Władca cicho zaprotestował, ale nikt go nie słuchał. Vladimir i Louis ruszyli do drzwi. Odsunęli pęknięty rygiel i wyszli na zewnątrz, uważnie lustrując wzrokiem otoczenie. Wielki wilkołak natychmiast wskoczył na kamień naprzeciwko, nad podziw zwinnie jak na tak ogromną istotę. Z jego wyszczerzonych kłów powoli kapała różowawa piana, pod gęstym futrem rysowały się potężne mięśnie. Cierpliwie czekał na pierwszy ruch wrogów.
Gdzie ma martwą strefę? – spytał Louis.
Vladimir zmarszczył brwi, nie rozumiejąc.
Co proszę?
Ponoć jest ślepy na jedno oko. Na które?
To czerwone, jeśli dobrze zapamiętałem.
Francuz gwałtownie odbił w prawo, usiłując jak najszybciej zniknąć z pola widzenia wilkołaka. Ten powiódł za nim łbem, a wtedy Vladimir uderzył go ogromnym konarem w kark. Bonawentura zaskowyczał i padł na ziemię. Po chwili jednak otrząsnął się i skoczył na wampira. Louis złapał go w pół i z całej siły rzucił na skałę, jak zapaśnik. Wilk był już wyraźnie skołowany.
I wtedy rozległo się nad nimi:
A co to ma być?!



Rion

Po kilku godzinach czekania zdecydowali się, by ruszyć dalej. Jeśli Mark przeżył próbę ujeżdżenia hiporauma, na pewno da radę ich odnaleźć.
Dzień był podejrzanie ciepły i parny. Całe góry okryła warstwa gęstej jak zupa mgły, która ograniczała widoczność do minimum. Rion rozglądał się z niepokojem. Nie podobało mu się to, że nie może dojrzeć potencjalnych napastników. Parę razy słyszał stukot kopyt hiporauma, ale za nic nie mógł go zobaczyć, choć z całych sił wytężał wzrok. W razie czego szedł cały czas z mieczem w ręku.
Ryjisjaveeik za to był zupełnie spokojny. Miecz trzymał w pochwie na plecach, ani razu po niego nie sięgnął; zamiast rozglądać się gorączkowo, patrzył pod nogi, by nie potknąć się o wystającą ze ścieżki skałę.
Jednak w pewnym momencie stanął i zaczął nasłuchiwać. Rion na wszelki wypadek wziął z niego przykład.
Słyszysz to? – spytał blondyn.
Co mam słyszeć?
Ktoś walczy.
Wyvern dobył miecza i popędził po zboczu. Położył się płasko na brzegu urwiska i zajrzał w głąb kotliny.
Pośród wysokich starych świerków stała mała drewniana chatka, jedną ścianą przytulona do zbocza. A przed nią na gołej skale dwa wampiry mocowały się z wilkołakiem.
A co to ma być?! – zawołał Rion, zanim Ryjisjaveeik nakazał mu ciszę.
Jeden z wampirów uniósł głowę, skupiając na nim nierozumiejący wzrok.
Wypad mi stąd! – ryknął Norweg, schodząc powoli po skale z mieczem w ręku. Oniemiały rudy jeszcze przez chwilę nie mógł się zdobyć nawet na to.
Siwy wampir wyjął zza paska złoty nóż.
Zmuś mnie!
Wyklęty władca warknął i odsunął połę płaszcza. Obaj wrogowie wycofali się z sykiem, widząc rękojeść srebrnego sztyletu.
Wilk idzie z nami. A was mam nadzieję więcej tu nie zobaczyć – zarządził, podnosząc wilkołaka za skórę na karku. Łapy pod nim zadygotały, gdy stanął o własnych siłach.
Nie zabijesz nas? – wyrwało się młodszemu. Mówił z dość mocnym francuskim akcentem.
Nie jestem Łowcą. Nie mnie zabijać takie ścierwa, jak wy. A teraz spadajcie, bo zmienię zdanie.
Rzucili się biegiem w dół zbocza, potykając o wystające ze ścieżki kamienie. Rion wybuchnął głośnym rechotem.
I wtedy w drzwiach chatki ukazał się ktoś jeszcze. Niski, ciemnowłosy człowieczek w czerwonym płaszczu, uzbrojony w szablę z kościaną rękojeścią.
Nareszcie – syknął, idąc w ich stronę. Ryjiv uniósł miecz, szczerząc w krwiożerczym uśmiechu ostrzejsze od wampirzych kły wyverna.
Tuż nad nimi rozległo się metaliczne rżenie. Nikt nie zdążył się obrócić, gdy nad ich głowami przeskoczył koń z metalu. Jeździec machnął gigantycznym, jakby stworzonym do odrąbywania głów mieczem, na twarz Ryjiva prysnęły drobne kropelki krwi. Wampir z niedowierzaniem dotknął szyi, a następnie ciężko opadł na kolana. Szabla z głuchym łoskotem potoczyła się po skale.

***

Mówisz, Bonawentura? – Rion patrzył spode łba na wilkołaka.
Mężczyzna ten mógł mieć koło czterdziestu lat, był łysy jak kolano i umięśniony tak, że przypominał szafę trzydrzwiową. Nie miał kawałka ciała, którego nie pokrywałyby kolorowe tatuaże wyvernów i wyjących wilków. Do tego jeszcze heterochromia – jedno jego oko było czerwone, a drugie soczyście zielone. Pokryte bliznami ręce skrzyżował na kolanach, wzrok wbijał w tańczące płomienie ogniska.
Kiedy żarcie? – spytał Mark, ziewając szeroko.
Ryjisjaveeik odburknął coś niewyraźnego, co mogło oznaczać „w swoim czasie”, obracając smażące się nad ogniem perliczki. Tłuszcz kapał w płomienie i cicho syczał. Młodemu wyvernowi ślinka aż ciekła na ten widok, po całym dniu spędzonym na grzbiecie hiporauma wprost umierał z głodu.
Już, nie padnij mi tu przypadkiem... – Ryjiv rozerwał sztyletem dopieczonego ptaka i połowę rzucił Markowi.
Co ty, sobie najlepsze bierzesz, a mi sam stelaż dajesz?! – Niemiec z irytacją wskazał na sterczące z jego porcji połamane kosteczki.
Żryj, nie narzekaj – rozkazał Norweg. Mark wyburczał pod nosem wiązankę najbardziej wyszukanych przekleństw w czternastu językach i wbił chciwie kły w porcję mięsa.
Nurtuje mnie tylko, co trzej krwiopijcy robią w naszych Świętych Górach? – Rion westchnął, zamyślony.
Dwaj. Teraz jest ich dwóch – warknął Mark, ocierając spływający po brodzie tłuszcz.
Dwa czy trzy – nie robiło to żadnej różnicy. Wampiry pokonały magiczne bariery i czyhające na nie potwory. Jakoś udało im się przedostać, i to było ważne.
Potwory zaprojektowane do zabijania wampirów... Zupełnie inna historia. Większość tych zwierząt nie była szkodliwa dla tych, którzy nie chowali się przed promieniami słońca. Niestety kilka gatunków zmutowało. Tak to już jest z wytworami magii, nie zawsze robią to, czego oczekiwałby od nich szalony Darwin, twórca pokrętnej jak na swoje czasy teorii. Na przykład hiporaumy, cisi obserwatorzy, powołani do życia za pomocą czarnej magii jako strażnicy świętych ziem wyvernów, stopniowo zaczęły zwracać się przeciwko wszystkiemu, co stanęło im na drodze. Obecnie – najniebezpieczniejsi mieszkańcy Świętych Gór. Bezwzględni, brutalni, nadnaturalnie silni, na oko niezniszczalni. Ten ponad dwunastotonowy koń był tu niepodzielnym władcą.
A z początku przypominający koszmar senny cichy obserwator był tylko tym, czym powinien – czyli cichym obserwatorem. Wcale nie należał do najpotężniejszych, pozycję tą zajmowały hienodony – wskrzeszone prehistoryczne ssaki, mające ponad dwa metry w kłębie. Ale zmutowany hiporaum, jako że ostre szpony hienodonów nie mogły go zarysować, wygrał walkę w hierarchii. Hienodony liczyły już tylko nieco ponad dwieście osobników. A stalowych koni było wręcz niewyobrażalnie wiele.
Skoro one nie zaatakowały wampirów, to znaczy, że wyverny muszą poradzić sobie same.
I, jak zwykle, uda im się. W końcu nie na darmo są najwyższym ogniwem łańcucha pokarmowego.



Allan

Byłem tu chyba sto razy, a nadal nie mogę się nadziwić, jak tu pięknie.
Zakonnik stał na szarym, spękanym kamieniu, podpierając boki pięściami w rycerskich rękawicach. Patrzył na ukryte częściowo we mgle szczyty Świętych Gór.
Ojcze... – Allan natychmiast się speszył, chociaż nie zrobił nic złego. Nie przywykł jeszcze do nazywania Andersa ojcem, za nic ten tytuł nie pasował mu do niezniszczalnego, uzbrojonego po zęby wyverna o pseudonimie „Nożownik”. Nawet gdy pod jego czarną koszulą błyskał srebrny krzyżyk, albo gdy udało mu się przyłapać go na modlitwie z perłowym różańcem w ręku.
Po prostu wszystkie cechy Andersa się nawzajem wykluczały. Kapłani kojarzeni byli w końcu z oazami spokoju i cierpliwości, a wyverny były brutalnymi, gwałtownymi i niezwykle silnymi zwierzętami.
W dodatku ten konkretny, jeśli wierzyć słowom Shadyi, która znała go dość dobrze, miał za sobą urozmaicone i bogate w przygody życie skrytobójcy.
Szlak na oko nie był możliwy do przebycia. Allan parę razy upadał, postawiwszy nogę w niewłaściwym miejscu, potykał się o pokruszone i zwietrzałe kamienie. Wstydził się swojej niezdarności, zwłaszcza że Livia i Shadya czuły się jak w swoim żywiole, a wyvern-zakonnik parł naprzód jak szalony. W ogóle zdawał się nie zauważać reszty wycieczki, kompletnie ignorował fakt, że zostawali zbyt daleko w tyle. Często musieli go wołać, by przypomniał sobie o ich istnieniu. Wtedy tylko odwracał się na moment, przeszywał ich niewidzącym wzrokiem i poganiał niecierpliwym gestem. Po kilku minutach ponownie zachowywał się, jakby był zupełnie sam.
Po czterech godzinach morderczego marszu młody zmiennoskóry miał kompletnie dość. Wykorzystywał każdą okazję, by oprzeć się o chłodną skałę, kojącą pokryte potem czoło. Nogi się pod nim uginały, dyszał jak lokomotywa. Shadya biegła obok niego w wilczej postaci, poganiając co jakiś czas, trącając mokrym nosem, gdy usiłował usiąść na kamieniach i dać sobie spokój. A był bliski zrobienia tego.
W końcu jednak weszli do dość szerokiej kotlinki, którą przecinał w połowie rozlany na boki strumień o kamienistym korycie. Między wysokimi świerkami kryła się mała drewniana chatka...
A na jej progu leżał mężczyzna. Allan nie mógł bezbłędnie ocenić z tej odległości, ale wydało mu się, że postać ma odciętą głowę. W każdym razie zebranej pod ciałem kałuży krwi nie mógł pomylić z niczym innym.
Wampir. Wszędzie poznam ten smród – wysyczała Shadya, przemieniając się w człowieka.
Anders, trzymając w dłoni srebrny sztylet, powoli podszedł do trupa, po kostki brodząc w strumyku. Przyklęknął obok, umoczył dwa palce w krwi i uniósł je do twarzy.
Góra dwie godziny – ocenił, wstając. Kopnął ciało, obracając je na plecy. – No, Teobaldzie, ładnie skończyłeś! – roześmiał się.
Jak dobrze! Już myślałam, że tego szaleńca nic nie zabije. Jeszcze złapmy Louisa i wampirza społeczność stanie się całkiem znośna. – Kobieta uśmiechnęła się słodko i nakręciła na palec kosmyk jasnych włosów. – Będzie wreszcie po sprawie!
Allan milczał. Sam nie wiedział, czego miałby się spodziewać, ale był szczerze zaskoczony krwią wypływającą z ciała wampira. A co myślałeś? Że to będzie zupa?
Zakonnik wstał, umył ręce w strumyku i skupił się, smakując powietrze. Coś mu się ewidentnie nie spodobało w tym, co wyczuł, bo drżącym głosem zarządził:
Wracamy do miasta, jak najszybciej. Wrócili tam jakimś okrężnym szlakiem. Biegnijcie za mną.
Podskoczył, jego ciało okryły płomienie. Wyłonił się z nich ogromny wyvern o złotych łuskach. Zaryczał i wzbił się w powietrze, uderzając wielkimi, umięśnionymi skrzydłami.
Zmień się w coś szybkiego, jeśli potrafisz, i weź na grzbiet Livię – zarządziła Shadya, wypruwając do przodu.
Młoda wilkołaczyca nie była zachwycona obrotem spraw, ale posłusznie wdrapała się na grzbiet Allana. On parsknął i krusząc kopytami kamienie, pogalopował za szarą wilczycą, niknącą już za zakrętem.
Złoty wyvern był maleńkim jaśniejszym punkcikiem na pochmurnym niebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz