środa, 13 grudnia 2017

Rozdział 14


Anders

Na tle nocnego nieba dom wyglądał upiornie. Spadzisty dach pokryty metalowym gontem, smukłe wieżyczki z łukowato wykończonymi oknami gomółkowymi o szybkach w kształcie rombów. Ceglany mur, miejscami rozpadający się ze starości, pokryty był bluszczem i rozmokniętym mchem, zwieńczony ostrymi skorodowanymi szpikulcami. Na dachu budynku z cichym skrzypieniem obracał się wiatrowskaz w kształcie wyjącego wilka. Nagie gałęzie starych drzew trzeszczały na wietrze.
Po prostu raj na ziemi.
Naprawdę, Shadyo, nie chcę się narzucać.
Głupoty gadasz. W moim domu goście są zawsze mile widziani.
Jeszcze raz serdecznie dziękuję.
Otworzył przed nią furtkę. Zawiasy sprawiały wrażenie nieoliwionych od wieków. Kamienna ścieżka była tak zarośnięta, że nawet ze swoim niezwykłym wzrokiem ledwo ją dostrzegał. Shadya jednak o dziwo nie miała takiego problemu. Włożyła spory klucz w zamek drzwi i przekręciła go z suchym trzaskiem.
Środek budynku był tak samo tajemniczy, jak fasada. Cały hall wyłożony został romboidalnymi płytkami. Białymi i czarnymi na przemian, co upodabniało podłogę do ogromnej, porysowanej i przykurzonej ze starości szachownicy. Ściany, obłożone ciemnym drewnem, uginały się od starych portretów i ponurych kandelabrów z mizernymi resztkami świec. Koło szerokich, surowych schodów stał maleńki stoliczek, na którego blacie nieśmiało prezentowała się lampka o haftowanym kloszu. Na szczęście wilkołaczyca jej nie zapalała, chociaż wyvern i tak oczyma wyobraźni ujrzał błyskawicznie rozprzestrzeniające się płomienie. Nigdy nie ufał obleczonym materiałem lampom naftowym.
Chodź. – Poprowadziła go po trzeszczących schodach, uchyliła stare drzwi. – Tu jest twój pokój. Rozgość się.
Puściła mu oczko i odwróciła się, zamiatając spódnicą. Mimowolnie spojrzał na delikatną skórę jej ramion i błyszczące, kręcone włosy. Potrząsnął głową.
Pokój był spory; ściany do połowy pokrywały ciemne deski, ustępujące miejsca kremowej tapecie w maleńkie róże herbaciane. Ręcznie malowane, co zauważył z niemałym zaskoczeniem. Wielkie łoże okrywał piękny baldachim. Nie mógł się powstrzymać – dziecięca ciekawość, tak nie na miejscu u wiekowego wyverna, zmusiła go do dotknięcia tkaniny. Była ciężka, gładka i niesamowicie miękka. Pierwszy raz w życiu miał do czynienia z czymś takim. Obiecał sobie, że spyta jutro Shadyi o pochodzenie tego cuda.
Rozsunął ciężkie zasłony, przez okno do pokoju wpadło światło księżyca. Gałęzie targanych wiatrem drzew uderzały co jakiś czas o ścianę budynku. Wielkie krople deszczu tworzyły idealnie okrągłe kształty na szybkach.
Chwilę stał z czołem opartym o chłodne szkło. Nigdy nie czuł potrzeby brania udziału we wszystkich tych wyprawach, wojnach i spotkaniach wyvernów, które organizowano co chwilę. Chociaż był jednym z nich, wolał prowadzić skromne i z pewnością spokojne życie zakonnika. Dzień upływał mu odgórnie zaplanowanym rytmem, nie miał czasu, siły ani ochoty, by wieczorami, w zaciszu swojej celi, oddawać się marzeniom typu „a co by było, gdyby...”.
A teraz proszę. Kobieta, którą zna od tylu lat, nagle jednego dnia wydała mu się... inna. Interesująca. Doskonale wiedział, jak nazwać to uczucie, ale ciężko mu było się do tego przyznać, nie tyle przed sobą, co przed Bogiem. Dlatego nazywał to po prostu „zainteresowaniem”.
Klęknął na grubym dywanie, uniósł twarz do rzeźbionego krzyża, wiszącego na ścianie. Westchnął ciężko i zaczął się modlić.
Jęknął. Służył Bogu już ponad pół wieku, z jednej strony mógł odejść, zacząć inne życie. Wyverny w końcu muszą co jakiś czas zacierać swoje ślady, a on nie robił tego jeszcze nigdy. Wtedy mógłby spokojnie pomyśleć nad naturą swojego tajemniczego zainteresowania. To chyba nie było złe?
Dwieście pompek jako pokuta – westchnął, podnosząc się z kolan.

***

Kuchnia, nawet pomimo przeszklonej ściany, była – oczywiście – ponura. Może dlatego, że aura za oknem pozostawiała sobie wiele do życzenia. Mgła, deszcz, niebo tak pochmurne, że trzeba było w pokojach zapalać świece. Anders, zwykle lubiący taką pogodę, tym razem zaczynał mieć jej dość. To trwało zdecydowanie zbyt długo, stracił nadzieję na ujrzenie w tym roku śniegu. Takiego oczywiście, który utrzymałby się nieco ponad tydzień, a nie mającego postać paru marnych płatków, natychmiast zamieniających się w kałuże zalegające we wgłębieniach w bruku.
Zanurzył srebrną łyżeczkę w filiżance. Herbata parowała, aromatyczna woń przymuszała go do wypicia cieczy jednym haustem pomimo jej temperatury. Wgryzł się z chciwością w kanapkę. Nawet to było oszałamiające w Shadyi – że tak doskonale znała jego gust, choć nigdy przecież o tym nie rozmawiali. Ona po prostu wiedziała. Skąd – pozostawało tajemnicą.
Dowiesz się – jesteś szczęściarzem.
Nie – masz pecha.
Shadyo, powiedz mi, dlaczego właściwie tak nienawidzisz Louisa Volanteza?
Naprawdę nie wiesz?
Wzruszył ramionami. Roześmiała się. Brzmiało to jak srebrne dzwoneczki, czysto i uwodzicielsko.
Powinieneś wiedzieć tak samo dobrze, jak ja. W końcu wyverny i wilkołaki łączy ta sama nienawiść do wampirów.
Może i tak, ale nie czytam ci w myślach. Obiecałem ci zawsze pomóc, gdyby złamał warunki Paktu, ale nigdy nie zdradziłaś mi, dlaczego to dla ciebie takie ważne.
Kobieta spoważniała. Teraz w jej rysach nie było już nic łagodnego, raczej coś wilczego. Wyglądała zupełnie tak, jakby miała zaraz unieść głowę i zawyć.
Uważa się za pana tego miasta. A tak się składa, że to ja byłam tu pierwsza. Za nic nie ma prawa zabrać mi władzy...
A jednak to zrobił.
Dlatego chcę pokazać mu, jak wielki błąd popełnił.
Jak gdyby wcale nie miała na myśli morderstwa, otarła usta jedwabna serwetką. Z gracją uniosła filiżankę, delikatnie dmuchnęła na herbatę i zaczerpnęła łyk. Anders aż się wzdrygnął. Przecież nadal była potwornie gorąca! Wilkołaczyca, jak gdyby nigdy nic, chwilę delektowała się smakiem, a następnie odstawiła puste naczynie na nieskazitelnie biały spodek. Westchnęła z lubością.
Chcesz może ciasta?
Anders, zdumiony, uniósł głowę. Ktoś przywiózł je rano, czy ta kobieta piekła je w nocy?
Chętnie – wydusił, gdy udało mu się względnie opanować zaskoczenie.
Wilkołaczyca dumnie ukroiła kawałek sernika i podała mu. Sama piekła, inaczej z pewnością nie byłaby tak zadowolona na widok aprobaty na jego twarzy. A wprost promieniała dumą. Oparła łokcie na stole, skrzyżowała donie i ułożyła na nich podbródek, z uśmiechem obserwując, jak wiecznie głodny wyvern pochłania kolejne porcje wypieku.
Taka była jeszcze piękniejsza.



Louis

Krew była ciepła, wprost wyborna. Idealnie koiła zszargane stresem nerwy. Podczas szaleńczej ucieczki nie przypuszczał, że na końcu drogi spotka go coś tak miłego.
Uniósł głowę. Po brodzie spływały mu jeszcze cienkie czerwone stróżki. Był sam, więc czemu miałby się tym przejmować? Leżącego u jego stóp mężczyzny z pewnością to nie obchodziło.
Był wczesny ranek. Mgła zalegała tak gęsto, że ledwo widział dachy górujących nad nim kamienic.
Smacznego.
Odwrócił się. Vladimir bezszelestnie zmaterializował się tuż za nim. Na kołnierzyku jego koszuli znajdowała się maleńka rdzawobrązowa plamka. Louis uśmiechnął się. Czyli starsi też potrafią ubrudzić się przy śniadaniu...
I jak? Zgubiliśmy pościg? – spytał, wstając.
Vladimir roześmiał się głośno, budząc zapewne wszystkich mieszkańców kamienicy obok.
Zgubiliśmy? Pościgu nie było. Trzeba się przyznać i stwierdzić pokornie, że stchórzyliśmy.
Trudno nie stchórzyć, gdy grozi ci władca wyvernów. Pomóż mi.
Wspólnie przenieśli bezwładne ciało na drugą stronę ulicy i ukryli w ciemnej bramie. Upłynie sporo czasu, zanim ktoś je znajdzie.
I co teraz? Zostawiliśmy tam Teobalda samego.
Vladimir podparł boki pięściami i zawęszył w wilgotnym powietrzu. Mrużąc oczy, usiłował wypatrzeć coś na ukrytym w oparach mgły drugim końcu ulicy. Nie odpowiedział.
Francuz warknął, szczerząc wampirze kły. Kim był jego towarzysz? Jak miał na nazwisko? Czemu był tak szalony, by zamieszkać w Świętych Górach?
Szalony, czy może tak odważny?
Teobald na pewno potrafiłby odpowiedzieć na te pytania. Tylko że Teobalda, swojego przywódcę, porzucili na pastwę lekko zirytowanych wyvernów.
Pokręcił głową. Poprawił ukrytą pod koszulą kaburę z czarnoprochowym pistoletem. Przez chwilę zastanowił się, czy by go nie użyć, lecz doszedł do wniosku, że Vladimir obezwładni go, zanim chociaż zdąży załadować nabój. Poza tym, jeśli kula nie była wykonana ze srebra, mogła go jedynie rozzłościć. A tego wolał uniknąć.
Muszę złożyć komuś wizytę – oznajmił po chwili, opanowawszy emocje.
Starszy wampir zmilczał wyznanie. Nie próbował go nawet zatrzymywać, więc odwrócił się na pięcie i sprężystym krokiem ruszył w górę ulicy. Jego buty cicho stukały o bruk. Czuł się silny, niezwyciężony, zupełnie ignorował obserwujące go przez mgłę zawieszone nisko na niebie słońce. Nawet ono nie mogło mu dzisiaj przeszkodzić.
Wspiął się po rozpadającym ceglanym murze. Noga mu się omsknęła, niechcący umoczył dłoń w rozmiękłym mchu, brudząc ją paskudnie. Zawarczał. Ominął szpikulce, którymi mur był wprost najeżony, i zwinnie zeskoczył po jego drugiej stronie, lądując w kępie ogromnych paproci. Ich jasnozielone liście zapewniały doskonały kamuflaż.
Dom sprawiał wrażenie opuszczonego od wieków. Gomółkowe szyby przykrywała niewyobrażalnie gruba warstwa kurzu, a zarośniętej ścieżki, prowadzącej do dwuskrzydłowych drzwi, praktycznie nie było widać. Gdy wyszedł z ukrycia i postawił stopy na trawniku, zapadł się w błocie po kostki. Przeklinając pod nosem, podbiegł do okna. Pomieszczenie okazało się kuchnią, miało przeszklone całe dwie ściany. Wszystko, łącznie z tą przezroczystą ścianą, jak i ponurą elewacją i wystrojem wnętrza – ciemnym, pełnym starych mebli – idealnie nadawało się na siedzibę wilkołaka. O ścianę opierał się wielki kredens, wykonany z ciemnego, rzeźbionego drewna. Na jego półkach, ukrytych za przeszklonymi drzwiczkami, pyszniła się ulubiona zastawa Shadyi – biała, malowana niebieską farbą w sceny z życia codziennego. Delikatnie falowane przy brzegach filiżanki wręcz wołały, by zrobić w nich herbaty.
Kuchnia była pusta. Podciągnął się na pamiętającym ubiegłe stulecie parapecie sąsiedniego okna. To pomieszczenie było zapewne gabinetem – ujrzał dębowe biurko, wygodny fotel, obity zmatowiałą ze starości skórą, i zakrywające ściany regały z ciemnego drewna, po brzegi wypełnione książkami.
Dokładnie wymacał ramę okna, szukając nieszczelności. Niestety bezgłośne włamanie było tu przy braku narzędzi zupełnie niemożliwe. Westchnął.
Siedział chwilę, obrysowując palcem kontur szybki w kształcie rombu, oprawionej szorstkim metalem. Wyglądały tak wszystkie, ta jednak była minimalnie inna. Jego czuły wampirzy wzrok wyłapał nawet tak subtelną różnicę. Całe okno, jak inne w tym budynku, nie było czyszczone od wieków. Ta jedyna szybka wprost lśniła, jakby ktoś umył ją zaledwie chwilę wcześniej.
Potrząsnął głową. Właściwie to dlaczego miałby się teraz tym interesować? Może ktoś wyglądał po prostu przez okno i odruchowo potarł jego fragment rękawem. Nic, nad czym trzeba by się było zastanowić. Bardziej interesowało go teraz, jak dostać się do środka i jednocześnie nie zwrócić uwagi czającej się na niego wilkołaczycy. Jedynym warunkiem powodzenia jego misji – lub kaprysu, jak kto woli – było wzięcie Shadyi z zaskoczenia. A nie mając w posiadaniu noża o bezszelestnym włamaniu mógł jedynie pomarzyć.
Plany rzadko są idealne, często trzeba improwizować – pomyślał na pocieszenie i z całej siły kopnął w szybę. Z brzękiem wpadła do środka, rozpadając się na drobne, ostre odłamki. Metalowa rama wygięła się i połamała w paru miejscach. Kopnął jeszcze raz. Tym razem utworzył sobie dość wygodne wejście, przy okazji kalecząc się w policzek. Zimny wiatr delikatnie poruszył ciężkimi zasłonami.
Zeskoczył na podłogę. Miękki dywan częściowo stłumił uderzenie, ale odłamki zachrzęściły pod butami. Na wszelki wypadek wyciągnął pistolet i nabił go w pośpiechu. Potem może już nie mieć na to czasu.
Uchylił drzwi. Skulił się, gdy gałka irytująco głośno zaskrzypiała. Shadya na pewno ostrzy sobie na niego zęby za rogiem. Mimo to wykonał krok, prosto do pogrążonego w półmroku korytarza. Prawie krzyknął, stając twarzą w twarz z namalowanym na płótnie mężczyzną. Postać była oddana tak wiernie, że mógłby przyrzec, iż śledzi każdy jego ruch lodowato błękitnymi oczami.
Wycelował w ciemność przed sobą. Stare deski podłogi skrzypiały, ilekroć się poruszył.
Czy ten dom chce mi zrobić na złość?
Tuż przed nim gwałtownie zapłonęła świeca. Wzdrygnął się. Zmrużył oczy, obserwując drgający płomyk. Uniósł powoli wzrok. Lśniąca w pomarańczowej poświacie twarz Shadyi sprawiała nieziemskie wrażenie. Wyglądała jak zapomniana bogini wojny, cierpliwie czekająca na swoją krwawą ofiarę, myślami już pożywiająca się duszami tysięcy nieszczęśników, na których śmierć z upragnieniem czekała. Miała mocno zaciśnięte kształtne wargi, wyostrzony wzrok. Wampir odnosił wrażenie, że bursztynowe wilcze oczy przewiercają go na wylot. Kosmyk jasnych, kręconych włosów opadał wilkołaczycy na czoło, przydając jej dzikości i uroku.
Patrzyła.
Czekała.
Shadyo... – zaczął Louis, siląc się na uśmiech.
Kobieta drgnęła. Płomień zamigotał, prawie gasnąc.
Co robisz w moim domu? – spytała twardym, wypranym z emocji głosem.
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Po prostu w momencie, gdy wilkołaczyca stanęła mu na drodze, stracił całą pewność siebie. Ignorował ciążący w dłoni pistolet, chociaż gdzieś tam na dnie umysłu czaiła się świadomość, że pozbyłby się przeciwniczki jednym pociągnięciem za spust.
Ale ona w momencie, w którym unosiłby broń, mogłaby zrobić wszystko – rzucić w niego świecę, przemienić się w wilka i rozszarpać mu gardło... Była cholernie szybka, o czym zdążył się już nieraz przekonać.
Pani Shadya o coś pytała. Liczy na odpowiedź – odezwał się ktoś tuż za jego plecami.
Odwrócił się gwałtownie. Za nim stał na oko trzydziestoletni długowłosy mężczyzna o skrzących się w świetle świecy czerwonych oczach. W głębi źrenic czaiła się inteligencja, wiedza zebrana podczas kilkusetletniej tułaczki po ziemi. Wiedza, pewność siebie i nienawiść. Najgorsza mieszanka, jaką można ujrzeć w oczach uzbrojonego po zęby wyverna. W lewej ręce mężczyzny błyskał złowrogo miecz – półtorak o lekko ząbkowanym ostrzu, w prawej zaskakująco prozaiczna w tej sytuacji siekiera.
Odruchowo się odsunął. Ramieniem natrafił na rękę Shadyi, z której gardła wydobyło się agresywne warknięcie. Kobieta w mgnieniu oka pokryła się burą sierścią i opadła na porządnie umięśnione łapy. Z jej wyszczerzonych kłów kapała piana. Zgaszona świeca upadła obok na podłogę, plamiąc deski woskiem i wydzielając gęsty, duszący dym.
Znowu obrócił się w stronę wyverna. Jego twarz od początku wydała mu się dziwnie znajoma, lecz dopiero teraz przypomniał sobie, kim jest ten mężczyzna.
Ojciec Anders. Jakie miłe spotkanie! – Uśmiechnął się uroczo, demonstrując ostre kły.
Dla ciebie Anders Nożownik. – Wyvern wyszczerzył swoje zęby.
Wampir z przestrachem zauważył, że są dłuższe i ostrzejsze, niż jego. A ponoć to krwiopijcy znani byli z ostrych zębów. Niestety u nich miały inne zadanie. Służyły jedynie do rozrywania tętnicy szyjnej, co w końcu było bardzo proste. U wyverna była to jedna z głównych broni. Jeśli z jakiegoś powodu wyvern nie mógł zmienić postaci, atakował mieczem, srebrnym sztyletem i, właśnie, kłami.
Jesteś Łowcą? – spytał powoli.
Zakonnik przechylił nieufnie głowę. Zatknął za pasek siekierę, lecz miecza nie wypuszczał z dłoni. Zaciskał palce na rękojeści tak mocno, że aż pobielały mu kostki. Pokryte skórą drewno już dawno powinno pęknąć od jego siły, lecz tak się nie stało. Pewnie nałożono na nie jakieś wymyślne zaklęcia, zapewniające trwałość. W końcu od siły ciosów, jakie zadawały wyverny, ostrza momentalnie łamałyby się jak zapałki.
Co wy w ogóle wiecie o Łowcach? – wychrypiał, mrużąc oczy. W każdej chwili mógł zaatakować.
Nie wiemy dużo, jedynie tyle, że należy trzymać się od was z daleka.
Wyvern uśmiechnął się.
Dawniej nazywano nas Goniącymi za Słońcem. To przez te charakterystyczne tatuaże. – Uniósł delikatnie prawe przedramię. Wytatuowane czarne słońce było doskonale widoczne nawet w panującym mroku. – Wy raczej mówicie: Czarne Słońca. Lub Ostatnie Cienie. – Roześmiał się. – Z tymi cieniami nie jest takie głupie, jak może się wydawać. Ostatni Cień... Ostatni, jaki zobaczysz w życiu.
Zaatakował błyskawicznie. Louis odruchowo uniósł prawą rękę. Ostrze zatrzymało się na rzeźbionej, pozłacanej kolbie pistoletu, prawie przecinając ją na pół. Poczuł dławiący gniew. Szkoda było tak pięknej broni.
Miecz wyverna nawet się nie zarysował.
Jesteś szybki. Ale ja też – wysyczał, szczerząc kły, i zasypał Francuza serią błyskawicznych cięć, z których wszystkie pozostawiały na jego ciele głębsze lub płytsze krwawe szramy. Bawił się nim, choć zabić mógł w każdej chwili.
Był wczesny ranek, pora, o której wampir jest najsłabszy.
Wyverny były niezniszczalne całą dobę.
Kilka ciosów udało się mu odeprzeć resztką pistoletu, potem jednak Anders wytrącił mu go z dłoni, prawie łamiąc nadgarstek. Wymierzył celnego kopniaka w piszczel podkutym buciorem, Louis padł na kolana. Był zupełnie bezbronny.
Świetny koniec – pomyślał, wzdychając. Nad nim stał Łowca z uniesionym mieczem, w każdej chwili gotowym do opuszczenia go na kark ofiary. Tuż przy uchu czuł gorący oddech wilczycy.
Nawet nie wiesz, ile ja na to czekałem! – Zakonnik wziął zamach.
I zamarł.
Chwilę stał z kamienna twarzą, następnie odwrócił się powoli, z niedowierzaniem. Z jego pleców sterczała rękojeść pozłacanego noża do rzucania. Kilka kroków dalej stał uśmiechający się bezczelnie Vladimir.
Wyvern jęknął, zachwiał się na nogach. Louis wykorzystał okazję, poderwał się i skoczył w stronę wybitego okna. Wypadł na zewnątrz, mur przesadził jednym susem. Za nim biegł Vladimir.
Utykał, był osłabiony, ledwo potrafił utrzymać się na wiotkich nogach, z licznych ran ciekła mu krew. Ale był pierwszym w historii wampirem, który dał radę uciec Łowcy.
Już samo to dodawało mu sił.

***

Na schodach wywrócił się trzy razy. W końcu Vladimir musiał przerzucić go sobie przez ramię i donieść do drzwi. Gdy już je zamknął, bezczelnie rzucił bezwładne ciało Francuza na podłogę. Nie miał litości, oczy mu płonęły. Przez chwilę zapragnął kopnąć tego bezmyślnego młodzieniaszka w żołądek, ale powstrzymał się dosłownie w ostatnim momencie.
Louis uniósł głowę. Z kącika ust płynęła mu stróżka krwi, tym razem jego własnej.
Kim ty jesteś? – wysyczał, usiłując podnieść się na drżących rękach.
Nazywam się Vladimir Dracula, urodziłem się w Rumunii. Dawno temu. Na tyle, że nie powinno to nikogo obchodzić. Problem tylko w tym, że ktoś zechciał już zaplanować mi całe życie. Kojarzysz może Wielką Przepowiednię? – warknął, odepchnął zagradzające mu drogę ciało przyjaciela i wszedł do pokoju obok, nie czekając na odpowiedź.
Dracula? Ten Dracula? Według tej Wielkiej Przepowiedni ma nieźle namieszać w przyszłości...
Louis roześmiał się i opadł bezwładnie na deski. Sufit wirował, podłoga kołysała. Zasnął.



Anders

Andersie, błagam cię – szeptała Shadya, zakrywając twarz chustką.
Siedziała na wielkim łożu, na którym chwilę wcześniej położyła parę razy cięższego od niej wyverna. Anders leżał bez ruchu, jego twarz była bledsza, niż zwykle. Ale oddychał. Rana na plecach już się zasklepiała, zaklęcia ochronne robiły swoje.
Uważali go za dziwaka, gdy ich tyle na siebie nakładał. Cóż, szkoda że nie widzieli, jak często ratowały mu życie.
Jęknął, poruszył się. Zacisnął lewą dłoń w pięść. Prawą połowę ciała nadal miał zdrętwiałą, ale mógł już poruszyć kciukiem. Zaraz przejdzie całkowicie. Wytrzymaj. Nawet pieczenie poparzonej szlachetnym metalem skóry zdawało się zanikać.
Shadyo... – wyszeptał, próbując się podnieść.
Wilkołaczyca złapała go za ramię i pchnęła z powrotem na poduszki.
Musisz leżeć.
Nic nie muszę! – Ugryzł się w język. – Jedyne, co teraz muszę, to zabić tamtych dwóch krwiopijców. Ty chyba też nie marzysz o niczym innym?
Andersie...
Delikatnie ją odepchnął i stanął pewnie na nogach. Nawet tak osłabiony, był znacznie potężniejszy od swoich ofiar. Dwa wampiry, z czego jeden na pewno nieprzytomny z utraty krwi, nie dadzą mu rady.
Zakręcił mieczem. Poprawił rzemienie czarnej zbroi. Był pewien, że ludzie w miasteczku wpadną w panikę na widok przeora pobliskiego zakonu odzianego w stal, zakrwawionego i uzbrojonego w broń z minionej epoki, ale chwilowo o to nie dbał.
Zasada numer jeden w kodeksie każdego łowcy: „Nie daruj życia żadnemu wampirowi, który miał z tobą styczność. Nigdy.”
Zbiegł po schodach, wspiął się po furtce, nie zaprzątając sobie głowy jej otwieraniem. Parł naprzód. Niezwyciężony. Niezniszczalny. Człowiek ze stali. Od zawsze był szeroki w ramionach, jak na kogoś prowadzącego tak stateczne życie, a najeżona kolcami zbroja jeszcze to potęgowała.
Ludzie oglądali się za nim. Niektórzy nawet próbowali zaczepić, inni się bali. Odpychał ciekawskich, tchórzliwych ignorował.
Pod właściwą kamienicą znalazł się szybko. Uniósł głowę, spoglądając w okna. Wiatr rozwiał jego jasne włosy. Posmakował powietrze. Tak, jest tam. Ten drugi też. Legendarny Vladimir Dracula. Roześmiał się. Wreszcie pora, by przestarzała legenda odeszła w niepamięć. Przy okazji można uniknąć bałaganu, jakiego ma podobno narobić w przyszłości... Zacisnął palce na rękojeści miecza. Uśmiechnął się.
Jednak nie mógł przez całe życie ignorować swojej natury, musiała w końcu wypłynąć na wierzch i dać o sobie znać. O dziwo, gdy to zrobiła, oddał się mocy z największą przyjemnością.
Popękane, marmurowe ściany klatki schodowej odbijały echem jego kroki, cicho pobrzękiwała zbroja. Zaciśnięta na rękojeści miecza dłoń delikatnie drżała. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że nie wziął z sypialni srebrnego sztyletu. Nadal leżał na blacie nocnego stolika.
Nieważne. Gdyby zaszła taka potrzeba, zabiłby gołymi rękami. A miał przecież miecz.
Stanął przed drzwiami. Chwilę patrzył na nie, usiłując się wyciszyć. Otwierając umysł na otoczenie. Zamknął oczy.
Słyszał delikatne gwizdanie wiatru w nieszczelnościach okien.
Ciężki oddech rannego wampira za drzwiami.
Kroki przemierzających ulicę ludzi.
Stukot psich pazurów na bruku.
Szum skrzydeł przelatującego kruka.
Dokładnie oczyścił umysł ze wszystkiego, co mogło go rozproszyć.
Wyruszył na tę krótką wyprawę jako pobożny, spokojny zakonnik. Wrócił jako gladiator. Morderca. Ponownie, choć przez tyle lat się tego wypierał. Ale czyż taka nie była właśnie jego natura? Robił to, do czego został przystosowany podczas lat ewolucji. Nie miał przecież na to wpływu. Nikt go nie pytał, gdy został wybrany.
Bóg w końcu stworzył go takiego w jakimś celu. W jakimś celu obdarzył go makabryczną siłą i niezwykle silnym instynktem, nakazującym likwidowanie niektórych jednostek.
Kopnął drzwi. Malowane drewno najpierw ugięło się pod impetem ciosu, następnie wypadło z zawiasów i przeleciało kilka metrów, by na końcu uderzyć w piękny, na pewno bardzo drogi stół. Blat rozpadł się na pół. Zakręcił mieczem, by rozgrzać nadgarstek, i wszedł do środka, unosząc go.
Louis, rozłożony bezwładnie na podłodze, powoli otworzył oczy. Zachłysnął się powietrzem i jęknął:
Kim ty jesteś, do jasnej cholery?
Twoim sumieniem! – Anders, choć dowcip nie należał do najlepszych, roześmiał się głośno, biorąc zamach nad głową. Nie zamierzał walczyć, zamierzał dokonać egzekucji.
Z sąsiedniego pomieszczenia wyskoczył ten siwy parszywiec, unosząc do ataku szablę. Wyglądała na zabytkową i raczej bardziej nadającą się do powieszenia nad kominkiem, niż do walki.
Puścił koszulę rannego, wyprostował się i stanął naprzeciw Vladimira. Czarne rogi hełmu delikatnie lśniły w przebijających się przez chmury promieniach słońca. Przez szparę w przyłbicy błyskały czerwone oczy i krople potu, pokrywające czoło.
Wampir uznał to za oznakę stresu. Nie widział jednego. Uśmiechu. Szerokiego uśmiechu, w którym błyskały ostre kły.
Wyvern był doskonale pewien swojej przewagi.



Gregor

Naciągnął mocniej kaptur płaszcza. Od niechcenia wbijając ręce w kieszenie, zlustrował wzrokiem mur kamienicy. To był jeden z tych wiekowych budynków z rzeźbioną bogato elewacją, maszkaronami na murach i popękanym tynkiem, który złaził całymi płatami, bo na renowację nikt nie miał pieniędzy. Mieszkańcy sami się nie składali na remont, w końcu każdy miał własne wydatki.
Przechylił głowę. Może i nie posiadał czułego słuchu wyverna, ale nawet bez niego potrafił wyłapać huk wyłamywanych drzwi i ciężkie kroki w podkutych butach.
Westchnął. Tlen nie był mu potrzebny, ale wcale nie tak łatwo można było się oduczyć starych nawyków. Poza tym, oddech uspokajał.
Ale nie teraz. Wyvern, którego ścigał od dwóch dni, okazał się wcale nie być zabójcą Teobalda. Był na miejscu śmierci, dotykał zwłok, ale to nie on odciął władcy wampirów głowę. Nie zrobiłby tego swoim zwyczajnym, nieco tylko dłuższym mieczem; tu potrzeba było ciężkiej, gigantycznej, makabrycznie ostrej broni. Wygrzebanego z jakiegoś muzeum miecza krzyżackiego na przykład. A taki posiadał jedynie nowo narodzony – Mark von Lahman. Dzieciak, nad którym z niewiadomych przyczyn trząsł się cały Drugi Świat.
Odwrócił się na pięcie.
Zaraz. Ten głos...
Usłyszał szczęk broni i okrzyk bólu.
Vladimir Dracula.
Nie znał go wprawdzie, ale doskonale pamiętał jedne z ostatnich słów Teobalda. Władca ze wszystkich sił pragnął, by tajemnicza Wielka Przepowiednia się wypełniła. A do tego konieczne było, by temu siwemu krwiopijcy nie stała się najmniejsza krzywda. A skoro Teobald z oczywistych przyczyn nie jest już w stanie roztaczać nad nim swojej opieki...
Rzucił się do schodów. Kaptur opadł mu z głowy, ukazując cynamonową skórę i błyszczącą łysinę. Czarna, kręcona, zadbana broda opadała mu prawie na pierś. Na plecach kołysał się wielki topór bojowy. Z zaciśniętymi zębami przeskakiwał po kilka stopni naraz.
Nareszcie! Ziejąca dziura po drzwiach, prawie w progu okrwawiony Louis Volantez, jeszcze żywy. Kilka kroków dalej wyvern odziany w czarna zbroję, unoszący miecz nad klęczącym przed nim Vladimirem.
Greg gwizdnął.
Anders odwrócił się odruchowo, co pozwoliło siwemu wampirowi zbić go z nóg. Wyvern runął na drewnianą podłogę, miecz potoczył się prosto pod nogi przybysza. Gregor kopnął go na bok i chwycił obiema dłońmi drzewce topora. Skoczył na wyverna. Ten w mgnieniu oka złapał go za ramię i dosłownie przerzucił nad głową, prosto na przerażonego Vladimira. Razem z wampirem potoczył się po deskach aż pod stół.
Anders wstał, spojrzał na nich niechętnie. Podniósł miecz.
Zatrzymał się.
Gregor... – wyszeptał, mrużąc oczy.
Greg zorientował się, że tamten nie widzi najlepiej. Prawie się roześmiał, wyobrażając sobie wyverna w okularach.
Gregor, Samson, Dhuval. Ludzie znali go pod wieloma imionami, niektórzy nawet nie wiedzieli, że za każdym z nich kryje się ta sama osoba. Często spotykał się z pytaniami o pochodzenie, zwykle wtedy kazał rozmówcy po prostu zgadnąć. Oni wtedy zacinali się na moment, a potem padało jedno słowo: Arabia. Nie miał pojęcia, jak to działa, że bezbłędnie zgadują. Jakiś rodzaj magii pewnie. Faktycznie, urodził się gdzieś tam, na tamtych ziemiach, ale nie był człowiekiem, nie mógł więc mieć narodowości i obywatelstwa.
Gorgon. Nieśmiertelny stwór, potrafiący zamieniać w kamień samym spojrzeniem, o wężach zamiast włosów.
Niestety swoje węże musiał ściąć dawno temu. Stracił przez to moce, od tego czasu był tylko nieśmiertelnym wybrykiem natury na łasce wampirów. Ale gdy patrzył w oczy wyverna, niegdyś swojego największego wroga, czuł, że może przerwać złą passę. Zaoferuje swe usługi niezniszczalnym potworom, które nieraz zdawały się znacznie bardziej ludzkie, niż krwiopijcy. Teobald w końcu nie mógł już go ukarać. Pozwoli wężom odrosnąć.
Prawie się uśmiechnął. Najpierw pojawią się malutkie, grube pęki. Potem wyrosną im paciorkowate oczka, a gdy sięgną mu do ramion, zaczną otwierać różowe w środku paszcze, ukazując maleńkie kiełki. Stopniowo kiełki urosną... a wtedy odzyska moc.
Andersie... – Wyciągnął dłoń do wyverna. Ten zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem. Nie przyjął dłoni. Nawet się nie zbliżył.
W rogatym hełmie, nagle skojarzył się Gregowi z Anubisem – mężczyzną o głowie czarnego szakala, uznanym przez starożytnych za boga. On też był cierpliwy, nieufny, dumny i niesamowicie potężny. Ale nie tak, jak ten zakonnik. Anders pewnie nie zdawał sobie z tego sprawy, ale mógł w pojedynkę zrównać to miasto z ziemią w czasie krótszym, niż normalny człowiek potrzebowałby na przejście przez ulicę. Naprawdę zabawne jest to, jak mało wyverny o sobie wiedzą. Niegdyś to one były bogami na równi z Anubisem. Gromowładny Thor, młody i porywczy Ares, ówczesny władca Hades, skrzywdzony i upodlony przez Zeusa, zbyt pewnego siebie młodzika. Nieposłuszna Artemida, zakochana w księgach Atena, Hefajstos, wcześniej zwykły niepełnosprawny człowiek. Lekkomyślny Prometeusz, zadufany w sobie Helios, jego jeszcze bardziej próżna siostra Afrodyta, tak śmiertelnie niebezpieczna, jeśli komuś udało się wyprowadzić ją z równowagi, co nie było łatwe. Hermes, który dzięki umiejętności nienaturalnie szybkiego lotu zdawał się znajdować w kilku miejscach jednocześnie.
Posejdon, Hekate, Loki, Persefona.
To wszystko były zupełnie zwyczajne wyverny, znające jednak na wylot własną moc. Być może nawet pierwsze z wyvernów. Kiedy świadomość własnej potęgi zaczęła się zacierać? Kiedy straciły pewność siebie? Greg przypuszczał, że być może wraz z dniem narodzin Chrystusa, gdy zdały sobie sprawę, że nie one są bogami.
Może wcześniej.
Może później.
Prawdopodobnie nigdy się tego nie dowie. Na pewno żaden z Przedwiecznych nie uchował się przy życiu. Zostali skrupulatnie wytępieni.
Przez kogo?
Przez co?
Nie wiadomo.
Te stworzenia, chociaż nawet nie miały o tym pojęcia, były największą zagadką współczesnego świata. Niejeden gorgon oddał życie, by dowiedzieć się czegoś więcej. Lud Gregora miłował magiczne zagadki i historię, nie było dla niego jej aspektu, którego prędzej czy później by nie poznali. Nad wyvernami łamali sobie głowy od wieków najlepsi z nich. Bo skąd można w ogóle wiedzieć, czy wyvernia teoria powstania własnego gatunku jest słuszna? Istniało prawdopodobieństwo, że nie wiedzą nawet, skąd się wzięły!
A jak to możliwe? Dlaczego ta wiedza i pamięć o dawnej potędze zostały tak skrupulatnie zatarte? Kto dopuścił do tego, by wszystko zostało tak po prostu zapomniane? Przecież nawet jeśli jakaś potęga upada, zostają szaleńcy, samozwańczy piewcy głoszący w świecie o ich dawnej wspaniałości. A tutaj? Nawet sam władca nie wiedział, jakim ludem przyszło mu się opiekować. Nawet on nie wiedział, ile lat ma jego królestwo. Jak potężne zaklęcia zostały nałożone na jego siedzibę. Z jaką łatwością mogliby odbudować swój świat. To, czym są teraz wyverny, to niedobitki. Ostatni z jakiejś wielkiej wojny.
Magicznej katastrofy.
Gregor już od dawna miał wrażenie, że odpowiedzi szukać należało w Wielkiej Przepowiedni.
Anders nieznacznie się skrzywił i nachylił nad gorgonem. Położył mu wielką dłoń na karku.
Gregor przygotował się na szarpnięcie, ból i utratę świadomości, poprzedzoną chrzęstem łamanych kości. Ale nie – wyvern tylko, chwyciwszy kołnierz, podniósł go z podłogi.
Mam propozycję – zaczął słabym głosem ciemnoskóry gorgon. Bo jak inaczej zbliżyć się do odkrycia intrygującej tajemnicy, niż bratając się z jej obiektem?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz