Anders
Na tle nocnego nieba
dom wyglądał upiornie. Spadzisty dach pokryty metalowym gontem,
smukłe wieżyczki z łukowato wykończonymi oknami gomółkowymi o
szybkach w kształcie rombów. Ceglany mur, miejscami rozpadający
się ze starości, pokryty był bluszczem i rozmokniętym mchem,
zwieńczony ostrymi skorodowanymi szpikulcami. Na dachu budynku z
cichym skrzypieniem obracał się wiatrowskaz w kształcie wyjącego
wilka. Nagie gałęzie starych drzew trzeszczały na wietrze.
Po prostu raj na ziemi.
– Naprawdę, Shadyo,
nie chcę się narzucać.
– Głupoty gadasz. W
moim domu goście są zawsze mile widziani.
– Jeszcze raz
serdecznie dziękuję.
Otworzył przed nią
furtkę. Zawiasy sprawiały wrażenie nieoliwionych od wieków.
Kamienna ścieżka była tak zarośnięta, że nawet ze swoim
niezwykłym wzrokiem ledwo ją dostrzegał. Shadya jednak o dziwo nie
miała takiego problemu. Włożyła spory klucz w zamek drzwi i
przekręciła go z suchym trzaskiem.
Środek budynku był
tak samo tajemniczy, jak fasada. Cały hall wyłożony został
romboidalnymi płytkami. Białymi i czarnymi na przemian, co
upodabniało podłogę do ogromnej, porysowanej i przykurzonej ze
starości szachownicy. Ściany, obłożone ciemnym drewnem, uginały
się od starych portretów i ponurych kandelabrów z mizernymi
resztkami świec. Koło szerokich, surowych schodów stał maleńki
stoliczek, na którego blacie nieśmiało prezentowała się lampka o
haftowanym kloszu. Na szczęście wilkołaczyca jej nie zapalała,
chociaż wyvern i tak oczyma wyobraźni ujrzał błyskawicznie
rozprzestrzeniające się płomienie. Nigdy nie ufał obleczonym
materiałem lampom naftowym.
– Chodź. –
Poprowadziła go po trzeszczących schodach, uchyliła stare drzwi. –
Tu jest twój pokój. Rozgość się.
Puściła mu oczko i
odwróciła się, zamiatając spódnicą. Mimowolnie spojrzał na
delikatną skórę jej ramion i błyszczące, kręcone włosy.
Potrząsnął głową.
Pokój był spory;
ściany do połowy pokrywały ciemne deski, ustępujące miejsca
kremowej tapecie w maleńkie róże herbaciane. Ręcznie malowane, co
zauważył z niemałym zaskoczeniem. Wielkie łoże okrywał piękny
baldachim. Nie mógł się powstrzymać – dziecięca ciekawość,
tak nie na miejscu u wiekowego wyverna, zmusiła go do dotknięcia
tkaniny. Była ciężka, gładka i niesamowicie miękka. Pierwszy raz
w życiu miał do czynienia z czymś takim. Obiecał sobie, że spyta
jutro Shadyi o pochodzenie tego cuda.
Rozsunął ciężkie
zasłony, przez okno do pokoju wpadło światło księżyca. Gałęzie
targanych wiatrem drzew uderzały co jakiś czas o ścianę budynku.
Wielkie krople deszczu tworzyły idealnie okrągłe kształty na
szybkach.
Chwilę stał z czołem
opartym o chłodne szkło. Nigdy nie czuł potrzeby brania udziału
we wszystkich tych wyprawach, wojnach i spotkaniach wyvernów, które
organizowano co chwilę. Chociaż był jednym z nich, wolał
prowadzić skromne i z pewnością spokojne życie zakonnika. Dzień
upływał mu odgórnie zaplanowanym rytmem, nie miał czasu, siły
ani ochoty, by wieczorami, w zaciszu swojej celi, oddawać się
marzeniom typu „a co by było, gdyby...”.
A teraz proszę.
Kobieta, którą zna od tylu lat, nagle jednego dnia wydała mu
się... inna. Interesująca. Doskonale wiedział, jak nazwać to
uczucie, ale ciężko mu było się do tego przyznać, nie tyle przed
sobą, co przed Bogiem. Dlatego nazywał to po prostu
„zainteresowaniem”.
Klęknął na grubym
dywanie, uniósł twarz do rzeźbionego krzyża, wiszącego na
ścianie. Westchnął ciężko i zaczął się modlić.
Jęknął. Służył
Bogu już ponad pół wieku, z jednej strony mógł odejść, zacząć
inne życie. Wyverny w końcu muszą co jakiś czas zacierać swoje
ślady, a on nie robił tego jeszcze nigdy. Wtedy mógłby spokojnie
pomyśleć nad naturą swojego tajemniczego zainteresowania. To chyba
nie było złe?
– Dwieście pompek
jako pokuta – westchnął, podnosząc się z kolan.
***
Kuchnia, nawet pomimo
przeszklonej ściany, była – oczywiście – ponura. Może
dlatego, że aura za oknem pozostawiała sobie wiele do życzenia.
Mgła, deszcz, niebo tak pochmurne, że trzeba było w pokojach
zapalać świece. Anders, zwykle lubiący taką pogodę, tym razem
zaczynał mieć jej dość. To trwało zdecydowanie zbyt długo,
stracił nadzieję na ujrzenie w tym roku śniegu. Takiego
oczywiście, który utrzymałby się nieco ponad tydzień, a nie
mającego postać paru marnych płatków, natychmiast zamieniających
się w kałuże zalegające we wgłębieniach w bruku.
Zanurzył srebrną
łyżeczkę w filiżance. Herbata parowała, aromatyczna woń
przymuszała go do wypicia cieczy jednym haustem pomimo jej
temperatury. Wgryzł się z chciwością w kanapkę. Nawet to było
oszałamiające w Shadyi – że tak doskonale znała jego gust, choć
nigdy przecież o tym nie rozmawiali. Ona po prostu wiedziała. Skąd
– pozostawało tajemnicą.
Dowiesz się – jesteś
szczęściarzem.
Nie – masz pecha.
– Shadyo, powiedz mi,
dlaczego właściwie tak nienawidzisz Louisa Volanteza?
– Naprawdę nie
wiesz?
Wzruszył ramionami.
Roześmiała się. Brzmiało to jak srebrne dzwoneczki, czysto i
uwodzicielsko.
– Powinieneś
wiedzieć tak samo dobrze, jak ja. W końcu wyverny i wilkołaki
łączy ta sama nienawiść do wampirów.
– Może i tak, ale
nie czytam ci w myślach. Obiecałem ci zawsze pomóc, gdyby złamał
warunki Paktu, ale nigdy nie zdradziłaś mi, dlaczego to dla ciebie
takie ważne.
Kobieta spoważniała.
Teraz w jej rysach nie było już nic łagodnego, raczej coś
wilczego. Wyglądała zupełnie tak, jakby miała zaraz unieść
głowę i zawyć.
– Uważa się za pana
tego miasta. A tak się składa, że to ja byłam tu pierwsza. Za nic
nie ma prawa zabrać mi władzy...
– A jednak to zrobił.
– Dlatego chcę
pokazać mu, jak wielki błąd popełnił.
Jak gdyby wcale nie
miała na myśli morderstwa, otarła usta jedwabna serwetką. Z
gracją uniosła filiżankę, delikatnie dmuchnęła na herbatę i
zaczerpnęła łyk. Anders aż się wzdrygnął. Przecież nadal była
potwornie gorąca! Wilkołaczyca, jak gdyby nigdy nic, chwilę
delektowała się smakiem, a następnie odstawiła puste naczynie na
nieskazitelnie biały spodek. Westchnęła z lubością.
– Chcesz może
ciasta?
Anders, zdumiony,
uniósł głowę. Ktoś przywiózł je rano, czy ta kobieta piekła
je w nocy?
– Chętnie –
wydusił, gdy udało mu się względnie opanować zaskoczenie.
Wilkołaczyca dumnie
ukroiła kawałek sernika i podała mu. Sama piekła, inaczej z
pewnością nie byłaby tak zadowolona na widok aprobaty na jego
twarzy. A wprost promieniała dumą. Oparła łokcie na stole,
skrzyżowała donie i ułożyła na nich podbródek, z uśmiechem
obserwując, jak wiecznie głodny wyvern pochłania kolejne porcje
wypieku.
Taka była jeszcze
piękniejsza.
Louis
Krew była ciepła,
wprost wyborna. Idealnie koiła zszargane stresem nerwy. Podczas
szaleńczej ucieczki nie przypuszczał, że na końcu drogi spotka go
coś tak miłego.
Uniósł głowę. Po
brodzie spływały mu jeszcze cienkie czerwone stróżki. Był sam,
więc czemu miałby się tym przejmować? Leżącego u jego stóp
mężczyzny z pewnością to nie obchodziło.
Był wczesny ranek.
Mgła zalegała tak gęsto, że ledwo widział dachy górujących nad
nim kamienic.
– Smacznego.
Odwrócił się.
Vladimir bezszelestnie zmaterializował się tuż za nim. Na
kołnierzyku jego koszuli znajdowała się maleńka rdzawobrązowa
plamka. Louis uśmiechnął się. Czyli starsi też potrafią
ubrudzić się przy śniadaniu...
– I jak? Zgubiliśmy
pościg? – spytał, wstając.
Vladimir roześmiał
się głośno, budząc zapewne wszystkich mieszkańców kamienicy
obok.
– Zgubiliśmy?
Pościgu nie było. Trzeba się przyznać i stwierdzić pokornie, że
stchórzyliśmy.
– Trudno nie
stchórzyć, gdy grozi ci władca wyvernów. Pomóż mi.
Wspólnie przenieśli
bezwładne ciało na drugą stronę ulicy i ukryli w ciemnej bramie.
Upłynie sporo czasu, zanim ktoś je znajdzie.
– I co teraz?
Zostawiliśmy tam Teobalda samego.
Vladimir podparł boki
pięściami i zawęszył w wilgotnym powietrzu. Mrużąc oczy,
usiłował wypatrzeć coś na ukrytym w oparach mgły drugim końcu
ulicy. Nie odpowiedział.
Francuz warknął,
szczerząc wampirze kły. Kim był jego towarzysz? Jak miał na
nazwisko? Czemu był tak szalony, by zamieszkać w Świętych Górach?
Szalony, czy może tak
odważny?
Teobald na pewno
potrafiłby odpowiedzieć na te pytania. Tylko że Teobalda, swojego
przywódcę, porzucili na pastwę lekko zirytowanych wyvernów.
Pokręcił głową.
Poprawił ukrytą pod koszulą kaburę z czarnoprochowym pistoletem.
Przez chwilę zastanowił się, czy by go nie użyć, lecz doszedł
do wniosku, że Vladimir obezwładni go, zanim chociaż zdąży
załadować nabój. Poza tym, jeśli kula nie była wykonana ze
srebra, mogła go jedynie rozzłościć. A tego wolał uniknąć.
– Muszę złożyć
komuś wizytę – oznajmił po chwili, opanowawszy emocje.
Starszy wampir zmilczał
wyznanie. Nie próbował go nawet zatrzymywać, więc odwrócił się
na pięcie i sprężystym krokiem ruszył w górę ulicy. Jego buty
cicho stukały o bruk. Czuł się silny, niezwyciężony, zupełnie
ignorował obserwujące go przez mgłę zawieszone nisko na niebie
słońce. Nawet ono nie mogło mu dzisiaj przeszkodzić.
Wspiął się po
rozpadającym ceglanym murze. Noga mu się omsknęła, niechcący
umoczył dłoń w rozmiękłym mchu, brudząc ją paskudnie.
Zawarczał. Ominął szpikulce, którymi mur był wprost najeżony, i
zwinnie zeskoczył po jego drugiej stronie, lądując w kępie
ogromnych paproci. Ich jasnozielone liście zapewniały doskonały
kamuflaż.
Dom sprawiał wrażenie
opuszczonego od wieków. Gomółkowe szyby przykrywała
niewyobrażalnie gruba warstwa kurzu, a zarośniętej ścieżki,
prowadzącej do dwuskrzydłowych drzwi, praktycznie nie było widać.
Gdy wyszedł z ukrycia i postawił stopy na trawniku, zapadł się w
błocie po kostki. Przeklinając pod nosem, podbiegł do okna.
Pomieszczenie okazało się kuchnią, miało przeszklone całe dwie
ściany. Wszystko, łącznie z tą przezroczystą ścianą, jak i
ponurą elewacją i wystrojem wnętrza – ciemnym, pełnym starych
mebli – idealnie nadawało się na siedzibę wilkołaka. O ścianę
opierał się wielki kredens, wykonany z ciemnego, rzeźbionego
drewna. Na jego półkach, ukrytych za przeszklonymi drzwiczkami,
pyszniła się ulubiona zastawa Shadyi – biała, malowana niebieską
farbą w sceny z życia codziennego. Delikatnie falowane przy
brzegach filiżanki wręcz wołały, by zrobić w nich herbaty.
Kuchnia była pusta.
Podciągnął się na pamiętającym ubiegłe stulecie parapecie
sąsiedniego okna. To pomieszczenie było zapewne gabinetem –
ujrzał dębowe biurko, wygodny fotel, obity zmatowiałą ze starości
skórą, i zakrywające ściany regały z ciemnego drewna, po brzegi
wypełnione książkami.
Dokładnie wymacał
ramę okna, szukając nieszczelności. Niestety bezgłośne włamanie
było tu przy braku narzędzi zupełnie niemożliwe. Westchnął.
Siedział chwilę,
obrysowując palcem kontur szybki w kształcie rombu, oprawionej
szorstkim metalem. Wyglądały tak wszystkie, ta jednak była
minimalnie inna. Jego czuły wampirzy wzrok wyłapał nawet tak
subtelną różnicę. Całe okno, jak inne w tym budynku, nie było
czyszczone od wieków. Ta jedyna szybka wprost lśniła, jakby ktoś
umył ją zaledwie chwilę wcześniej.
Potrząsnął głową.
Właściwie to dlaczego miałby się teraz tym interesować? Może
ktoś wyglądał po prostu przez okno i odruchowo potarł jego
fragment rękawem. Nic, nad czym trzeba by się było zastanowić.
Bardziej interesowało go teraz, jak dostać się do środka i
jednocześnie nie zwrócić uwagi czającej się na niego
wilkołaczycy. Jedynym warunkiem powodzenia jego misji – lub
kaprysu, jak kto woli – było wzięcie Shadyi z zaskoczenia. A nie
mając w posiadaniu noża o bezszelestnym włamaniu mógł jedynie
pomarzyć.
Plany rzadko są
idealne, często trzeba improwizować – pomyślał na
pocieszenie i z całej siły kopnął w szybę. Z brzękiem wpadła
do środka, rozpadając się na drobne, ostre odłamki. Metalowa rama
wygięła się i połamała w paru miejscach. Kopnął jeszcze raz.
Tym razem utworzył sobie dość wygodne wejście, przy okazji
kalecząc się w policzek. Zimny wiatr delikatnie poruszył ciężkimi
zasłonami.
Zeskoczył na podłogę.
Miękki dywan częściowo stłumił uderzenie, ale odłamki
zachrzęściły pod butami. Na wszelki wypadek wyciągnął pistolet
i nabił go w pośpiechu. Potem może już nie mieć na to czasu.
Uchylił drzwi. Skulił
się, gdy gałka irytująco głośno zaskrzypiała. Shadya na pewno
ostrzy sobie na niego zęby za rogiem. Mimo to wykonał krok, prosto
do pogrążonego w półmroku korytarza. Prawie krzyknął, stając
twarzą w twarz z namalowanym na płótnie mężczyzną. Postać była
oddana tak wiernie, że mógłby przyrzec, iż śledzi każdy jego
ruch lodowato błękitnymi oczami.
Wycelował w ciemność
przed sobą. Stare deski podłogi skrzypiały, ilekroć się
poruszył.
Czy ten dom chce mi
zrobić na złość?
Tuż przed nim
gwałtownie zapłonęła świeca. Wzdrygnął się. Zmrużył oczy,
obserwując drgający płomyk. Uniósł powoli wzrok. Lśniąca w
pomarańczowej poświacie twarz Shadyi sprawiała nieziemskie
wrażenie. Wyglądała jak zapomniana bogini wojny, cierpliwie
czekająca na swoją krwawą ofiarę, myślami już pożywiająca się
duszami tysięcy nieszczęśników, na których śmierć z
upragnieniem czekała. Miała mocno zaciśnięte kształtne wargi,
wyostrzony wzrok. Wampir odnosił wrażenie, że bursztynowe wilcze
oczy przewiercają go na wylot. Kosmyk jasnych, kręconych włosów
opadał wilkołaczycy na czoło, przydając jej dzikości i uroku.
Patrzyła.
Czekała.
– Shadyo... –
zaczął Louis, siląc się na uśmiech.
Kobieta drgnęła.
Płomień zamigotał, prawie gasnąc.
– Co robisz w moim
domu? – spytała twardym, wypranym z emocji głosem.
Nie wiedział, co
odpowiedzieć. Po prostu w momencie, gdy wilkołaczyca stanęła mu
na drodze, stracił całą pewność siebie. Ignorował ciążący w
dłoni pistolet, chociaż gdzieś tam na dnie umysłu czaiła się
świadomość, że pozbyłby się przeciwniczki jednym pociągnięciem
za spust.
Ale ona w momencie, w
którym unosiłby broń, mogłaby zrobić wszystko – rzucić w
niego świecę, przemienić się w wilka i rozszarpać mu gardło...
Była cholernie szybka, o czym zdążył się już nieraz przekonać.
– Pani Shadya o coś
pytała. Liczy na odpowiedź – odezwał się ktoś tuż za jego
plecami.
Odwrócił się
gwałtownie. Za nim stał na oko trzydziestoletni długowłosy
mężczyzna o skrzących się w świetle świecy czerwonych oczach. W
głębi źrenic czaiła się inteligencja, wiedza zebrana podczas
kilkusetletniej tułaczki po ziemi. Wiedza, pewność siebie i
nienawiść. Najgorsza mieszanka, jaką można ujrzeć w oczach
uzbrojonego po zęby wyverna. W lewej ręce mężczyzny błyskał
złowrogo miecz – półtorak o lekko ząbkowanym ostrzu, w prawej
zaskakująco prozaiczna w tej sytuacji siekiera.
Odruchowo się odsunął.
Ramieniem natrafił na rękę Shadyi, z której gardła wydobyło się
agresywne warknięcie. Kobieta w mgnieniu oka pokryła się burą
sierścią i opadła na porządnie umięśnione łapy. Z jej
wyszczerzonych kłów kapała piana. Zgaszona świeca upadła obok na
podłogę, plamiąc deski woskiem i wydzielając gęsty, duszący
dym.
Znowu obrócił się w
stronę wyverna. Jego twarz od początku wydała mu się dziwnie
znajoma, lecz dopiero teraz przypomniał sobie, kim jest ten
mężczyzna.
– Ojciec Anders.
Jakie miłe spotkanie! – Uśmiechnął się uroczo, demonstrując
ostre kły.
– Dla ciebie Anders
Nożownik. – Wyvern wyszczerzył swoje zęby.
Wampir z przestrachem
zauważył, że są dłuższe i ostrzejsze, niż jego. A ponoć to
krwiopijcy znani byli z ostrych zębów. Niestety u nich miały inne
zadanie. Służyły jedynie do rozrywania tętnicy szyjnej, co w
końcu było bardzo proste. U wyverna była to jedna z głównych
broni. Jeśli z jakiegoś powodu wyvern nie mógł zmienić postaci,
atakował mieczem, srebrnym sztyletem i, właśnie, kłami.
– Jesteś Łowcą? –
spytał powoli.
Zakonnik przechylił
nieufnie głowę. Zatknął za pasek siekierę, lecz miecza nie
wypuszczał z dłoni. Zaciskał palce na rękojeści tak mocno, że
aż pobielały mu kostki. Pokryte skórą drewno już dawno powinno
pęknąć od jego siły, lecz tak się nie stało. Pewnie nałożono
na nie jakieś wymyślne zaklęcia, zapewniające trwałość. W
końcu od siły ciosów, jakie zadawały wyverny, ostrza momentalnie
łamałyby się jak zapałki.
– Co wy w ogóle
wiecie o Łowcach? – wychrypiał, mrużąc oczy. W każdej chwili
mógł zaatakować.
– Nie wiemy dużo,
jedynie tyle, że należy trzymać się od was z daleka.
Wyvern uśmiechnął
się.
– Dawniej nazywano
nas Goniącymi za Słońcem. To przez te charakterystyczne tatuaże.
– Uniósł delikatnie prawe przedramię. Wytatuowane czarne słońce
było doskonale widoczne nawet w panującym mroku. – Wy raczej
mówicie: Czarne Słońca. Lub Ostatnie Cienie. – Roześmiał się.
– Z tymi cieniami nie jest takie głupie, jak może się wydawać.
Ostatni Cień... Ostatni, jaki zobaczysz w życiu.
Zaatakował
błyskawicznie. Louis odruchowo uniósł prawą rękę. Ostrze
zatrzymało się na rzeźbionej, pozłacanej kolbie pistoletu, prawie
przecinając ją na pół. Poczuł dławiący gniew. Szkoda było tak
pięknej broni.
Miecz wyverna nawet się
nie zarysował.
– Jesteś szybki. Ale
ja też – wysyczał, szczerząc kły, i zasypał Francuza serią
błyskawicznych cięć, z których wszystkie pozostawiały na jego
ciele głębsze lub płytsze krwawe szramy. Bawił się nim, choć
zabić mógł w każdej chwili.
Był wczesny ranek,
pora, o której wampir jest najsłabszy.
Wyverny były
niezniszczalne całą dobę.
Kilka ciosów udało
się mu odeprzeć resztką pistoletu, potem jednak Anders wytrącił
mu go z dłoni, prawie łamiąc nadgarstek. Wymierzył celnego
kopniaka w piszczel podkutym buciorem, Louis padł na kolana. Był
zupełnie bezbronny.
Świetny koniec –
pomyślał, wzdychając. Nad nim stał Łowca z uniesionym
mieczem, w każdej chwili gotowym do opuszczenia go na kark ofiary.
Tuż przy uchu czuł gorący oddech wilczycy.
– Nawet nie wiesz,
ile ja na to czekałem! – Zakonnik wziął zamach.
I zamarł.
Chwilę stał z
kamienna twarzą, następnie odwrócił się powoli, z
niedowierzaniem. Z jego pleców sterczała rękojeść pozłacanego
noża do rzucania. Kilka kroków dalej stał uśmiechający się
bezczelnie Vladimir.
Wyvern jęknął,
zachwiał się na nogach. Louis wykorzystał okazję, poderwał się
i skoczył w stronę wybitego okna. Wypadł na zewnątrz, mur
przesadził jednym susem. Za nim biegł Vladimir.
Utykał, był
osłabiony, ledwo potrafił utrzymać się na wiotkich nogach, z
licznych ran ciekła mu krew. Ale był pierwszym w historii wampirem,
który dał radę uciec Łowcy.
Już samo to dodawało
mu sił.
***
Na schodach wywrócił
się trzy razy. W końcu Vladimir musiał przerzucić go sobie przez
ramię i donieść do drzwi. Gdy już je zamknął, bezczelnie rzucił
bezwładne ciało Francuza na podłogę. Nie miał litości, oczy mu
płonęły. Przez chwilę zapragnął kopnąć tego bezmyślnego
młodzieniaszka w żołądek, ale powstrzymał się dosłownie w
ostatnim momencie.
Louis uniósł głowę.
Z kącika ust płynęła mu stróżka krwi, tym razem jego własnej.
– Kim ty jesteś? –
wysyczał, usiłując podnieść się na drżących rękach.
– Nazywam się
Vladimir Dracula, urodziłem się w Rumunii. Dawno temu. Na tyle, że
nie powinno to nikogo obchodzić. Problem tylko w tym, że ktoś
zechciał już zaplanować mi całe życie. Kojarzysz może Wielką
Przepowiednię? – warknął, odepchnął zagradzające mu drogę
ciało przyjaciela i wszedł do pokoju obok, nie czekając na
odpowiedź.
Dracula? Ten
Dracula? Według tej Wielkiej Przepowiedni ma nieźle namieszać w
przyszłości...
Louis roześmiał się
i opadł bezwładnie na deski. Sufit wirował, podłoga kołysała.
Zasnął.
Anders
– Andersie, błagam
cię – szeptała Shadya, zakrywając twarz chustką.
Siedziała na wielkim
łożu, na którym chwilę wcześniej położyła parę razy
cięższego od niej wyverna. Anders leżał bez ruchu, jego twarz
była bledsza, niż zwykle. Ale oddychał. Rana na plecach już się
zasklepiała, zaklęcia ochronne robiły swoje.
Uważali go za dziwaka,
gdy ich tyle na siebie nakładał. Cóż, szkoda że nie widzieli,
jak często ratowały mu życie.
Jęknął, poruszył
się. Zacisnął lewą dłoń w pięść. Prawą połowę ciała
nadal miał zdrętwiałą, ale mógł już poruszyć kciukiem. Zaraz
przejdzie całkowicie. Wytrzymaj. Nawet pieczenie poparzonej
szlachetnym metalem skóry zdawało się zanikać.
– Shadyo... –
wyszeptał, próbując się podnieść.
Wilkołaczyca złapała
go za ramię i pchnęła z powrotem na poduszki.
– Musisz leżeć.
– Nic nie muszę! –
Ugryzł się w język. – Jedyne, co teraz muszę, to zabić tamtych
dwóch krwiopijców. Ty chyba też nie marzysz o niczym innym?
– Andersie...
Delikatnie ją
odepchnął i stanął pewnie na nogach. Nawet tak osłabiony, był
znacznie potężniejszy od swoich ofiar. Dwa wampiry, z czego jeden
na pewno nieprzytomny z utraty krwi, nie dadzą mu rady.
Zakręcił mieczem.
Poprawił rzemienie czarnej zbroi. Był pewien, że ludzie w
miasteczku wpadną w panikę na widok przeora pobliskiego zakonu
odzianego w stal, zakrwawionego i uzbrojonego w broń z minionej
epoki, ale chwilowo o to nie dbał.
Zasada numer jeden w
kodeksie każdego łowcy: „Nie daruj życia żadnemu wampirowi,
który miał z tobą styczność. Nigdy.”
Zbiegł po schodach,
wspiął się po furtce, nie zaprzątając sobie głowy jej
otwieraniem. Parł naprzód. Niezwyciężony. Niezniszczalny.
Człowiek ze stali. Od zawsze był szeroki w ramionach, jak na kogoś
prowadzącego tak stateczne życie, a najeżona kolcami zbroja
jeszcze to potęgowała.
Ludzie oglądali się
za nim. Niektórzy nawet próbowali zaczepić, inni się bali.
Odpychał ciekawskich, tchórzliwych ignorował.
Pod właściwą
kamienicą znalazł się szybko. Uniósł głowę, spoglądając w
okna. Wiatr rozwiał jego jasne włosy. Posmakował powietrze. Tak,
jest tam. Ten drugi też. Legendarny Vladimir Dracula. Roześmiał
się. Wreszcie pora, by przestarzała legenda odeszła w niepamięć.
Przy okazji można uniknąć bałaganu, jakiego ma podobno narobić w
przyszłości... Zacisnął palce na rękojeści miecza. Uśmiechnął
się.
Jednak nie mógł przez
całe życie ignorować swojej natury, musiała w końcu wypłynąć
na wierzch i dać o sobie znać. O dziwo, gdy to zrobiła, oddał się
mocy z największą przyjemnością.
Popękane, marmurowe
ściany klatki schodowej odbijały echem jego kroki, cicho
pobrzękiwała zbroja. Zaciśnięta na rękojeści miecza dłoń
delikatnie drżała. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że
nie wziął z sypialni srebrnego sztyletu. Nadal leżał na blacie
nocnego stolika.
Nieważne. Gdyby zaszła
taka potrzeba, zabiłby gołymi rękami. A miał przecież miecz.
Stanął przed
drzwiami. Chwilę patrzył na nie, usiłując się wyciszyć.
Otwierając umysł na otoczenie. Zamknął oczy.
Słyszał delikatne
gwizdanie wiatru w nieszczelnościach okien.
Ciężki oddech rannego
wampira za drzwiami.
Kroki przemierzających
ulicę ludzi.
Stukot psich pazurów
na bruku.
Szum skrzydeł
przelatującego kruka.
Dokładnie oczyścił
umysł ze wszystkiego, co mogło go rozproszyć.
Wyruszył na tę krótką
wyprawę jako pobożny, spokojny zakonnik. Wrócił jako gladiator.
Morderca. Ponownie, choć przez tyle lat się tego wypierał. Ale
czyż taka nie była właśnie jego natura? Robił to, do czego
został przystosowany podczas lat ewolucji. Nie miał przecież na to
wpływu. Nikt go nie pytał, gdy został wybrany.
Bóg w końcu stworzył
go takiego w jakimś celu. W jakimś celu obdarzył go makabryczną
siłą i niezwykle silnym instynktem, nakazującym likwidowanie
niektórych jednostek.
Kopnął drzwi.
Malowane drewno najpierw ugięło się pod impetem ciosu, następnie
wypadło z zawiasów i przeleciało kilka metrów, by na końcu
uderzyć w piękny, na pewno bardzo drogi stół. Blat rozpadł się
na pół. Zakręcił mieczem, by rozgrzać nadgarstek, i wszedł do
środka, unosząc go.
Louis, rozłożony
bezwładnie na podłodze, powoli otworzył oczy. Zachłysnął się
powietrzem i jęknął:
– Kim ty jesteś, do
jasnej cholery?
– Twoim sumieniem! –
Anders, choć dowcip nie należał do najlepszych, roześmiał się
głośno, biorąc zamach nad głową. Nie zamierzał walczyć,
zamierzał dokonać egzekucji.
Z sąsiedniego
pomieszczenia wyskoczył ten siwy parszywiec, unosząc do ataku
szablę. Wyglądała na zabytkową i raczej bardziej nadającą się
do powieszenia nad kominkiem, niż do walki.
Puścił koszulę
rannego, wyprostował się i stanął naprzeciw Vladimira. Czarne
rogi hełmu delikatnie lśniły w przebijających się przez chmury
promieniach słońca. Przez szparę w przyłbicy błyskały czerwone
oczy i krople potu, pokrywające czoło.
Wampir uznał to za
oznakę stresu. Nie widział jednego. Uśmiechu. Szerokiego uśmiechu,
w którym błyskały ostre kły.
Wyvern był doskonale
pewien swojej przewagi.
Gregor
Naciągnął mocniej
kaptur płaszcza. Od niechcenia wbijając ręce w kieszenie,
zlustrował wzrokiem mur kamienicy. To był jeden z tych wiekowych
budynków z rzeźbioną bogato elewacją, maszkaronami na murach i
popękanym tynkiem, który złaził całymi płatami, bo na renowację
nikt nie miał pieniędzy. Mieszkańcy sami się nie składali na
remont, w końcu każdy miał własne wydatki.
Przechylił głowę.
Może i nie posiadał czułego słuchu wyverna, ale nawet bez niego
potrafił wyłapać huk wyłamywanych drzwi i ciężkie kroki w
podkutych butach.
Westchnął. Tlen nie
był mu potrzebny, ale wcale nie tak łatwo można było się oduczyć
starych nawyków. Poza tym, oddech uspokajał.
Ale nie teraz. Wyvern,
którego ścigał od dwóch dni, okazał się wcale nie być zabójcą
Teobalda. Był na miejscu śmierci, dotykał zwłok, ale to nie on
odciął władcy wampirów głowę. Nie zrobiłby tego swoim
zwyczajnym, nieco tylko dłuższym mieczem; tu potrzeba było
ciężkiej, gigantycznej, makabrycznie ostrej broni. Wygrzebanego z
jakiegoś muzeum miecza krzyżackiego na przykład. A taki posiadał
jedynie nowo narodzony – Mark von Lahman. Dzieciak, nad którym z
niewiadomych przyczyn trząsł się cały Drugi Świat.
Odwrócił się na
pięcie.
Zaraz. Ten głos...
Usłyszał szczęk
broni i okrzyk bólu.
Vladimir Dracula.
Nie znał go wprawdzie,
ale doskonale pamiętał jedne z ostatnich słów Teobalda. Władca
ze wszystkich sił pragnął, by tajemnicza Wielka Przepowiednia się
wypełniła. A do tego konieczne było, by temu siwemu krwiopijcy nie
stała się najmniejsza krzywda. A skoro Teobald z oczywistych
przyczyn nie jest już w stanie roztaczać nad nim swojej opieki...
Rzucił się do
schodów. Kaptur opadł mu z głowy, ukazując cynamonową skórę i
błyszczącą łysinę. Czarna, kręcona, zadbana broda opadała mu
prawie na pierś. Na plecach kołysał się wielki topór bojowy. Z
zaciśniętymi zębami przeskakiwał po kilka stopni naraz.
Nareszcie! Ziejąca
dziura po drzwiach, prawie w progu okrwawiony Louis Volantez, jeszcze
żywy. Kilka kroków dalej wyvern odziany w czarna zbroję, unoszący
miecz nad klęczącym przed nim Vladimirem.
Greg gwizdnął.
Anders odwrócił się
odruchowo, co pozwoliło siwemu wampirowi zbić go z nóg. Wyvern
runął na drewnianą podłogę, miecz potoczył się prosto pod nogi
przybysza. Gregor kopnął go na bok i chwycił obiema dłońmi
drzewce topora. Skoczył na wyverna. Ten w mgnieniu oka złapał go
za ramię i dosłownie przerzucił nad głową, prosto na
przerażonego Vladimira. Razem z wampirem potoczył się po deskach
aż pod stół.
Anders wstał, spojrzał
na nich niechętnie. Podniósł miecz.
Zatrzymał się.
– Gregor... –
wyszeptał, mrużąc oczy.
Greg zorientował się,
że tamten nie widzi najlepiej. Prawie się roześmiał, wyobrażając
sobie wyverna w okularach.
Gregor, Samson, Dhuval.
Ludzie znali go pod wieloma imionami, niektórzy nawet nie wiedzieli,
że za każdym z nich kryje się ta sama osoba. Często spotykał się
z pytaniami o pochodzenie, zwykle wtedy kazał rozmówcy po prostu
zgadnąć. Oni wtedy zacinali się na moment, a potem padało jedno
słowo: Arabia. Nie miał pojęcia, jak to działa, że bezbłędnie
zgadują. Jakiś rodzaj magii pewnie. Faktycznie, urodził się
gdzieś tam, na tamtych ziemiach, ale nie był człowiekiem, nie mógł
więc mieć narodowości i obywatelstwa.
Gorgon. Nieśmiertelny
stwór, potrafiący zamieniać w kamień samym spojrzeniem, o wężach
zamiast włosów.
Niestety swoje węże
musiał ściąć dawno temu. Stracił przez to moce, od tego czasu
był tylko nieśmiertelnym wybrykiem natury na łasce wampirów. Ale
gdy patrzył w oczy wyverna, niegdyś swojego największego wroga,
czuł, że może przerwać złą passę. Zaoferuje swe usługi
niezniszczalnym potworom, które nieraz zdawały się znacznie
bardziej ludzkie, niż krwiopijcy. Teobald w końcu nie mógł już
go ukarać. Pozwoli wężom odrosnąć.
Prawie się uśmiechnął.
Najpierw pojawią się malutkie, grube pęki. Potem wyrosną im
paciorkowate oczka, a gdy sięgną mu do ramion, zaczną otwierać
różowe w środku paszcze, ukazując maleńkie kiełki. Stopniowo
kiełki urosną... a wtedy odzyska moc.
– Andersie... –
Wyciągnął dłoń do wyverna. Ten zmierzył go podejrzliwym
spojrzeniem. Nie przyjął dłoni. Nawet się nie zbliżył.
W rogatym hełmie,
nagle skojarzył się Gregowi z Anubisem – mężczyzną o głowie
czarnego szakala, uznanym przez starożytnych za boga. On też był
cierpliwy, nieufny, dumny i niesamowicie potężny. Ale nie tak, jak
ten zakonnik. Anders pewnie nie zdawał sobie z tego sprawy, ale mógł
w pojedynkę zrównać to miasto z ziemią w czasie krótszym, niż
normalny człowiek potrzebowałby na przejście przez ulicę.
Naprawdę zabawne jest to, jak mało wyverny o sobie wiedzą. Niegdyś
to one były bogami na równi z Anubisem. Gromowładny Thor, młody i
porywczy Ares, ówczesny władca Hades, skrzywdzony i upodlony przez
Zeusa, zbyt pewnego siebie młodzika. Nieposłuszna Artemida,
zakochana w księgach Atena, Hefajstos, wcześniej zwykły
niepełnosprawny człowiek. Lekkomyślny Prometeusz, zadufany w sobie
Helios, jego jeszcze bardziej próżna siostra Afrodyta, tak
śmiertelnie niebezpieczna, jeśli komuś udało się wyprowadzić ją
z równowagi, co nie było łatwe. Hermes, który dzięki
umiejętności nienaturalnie szybkiego lotu zdawał się znajdować w
kilku miejscach jednocześnie.
Posejdon, Hekate, Loki,
Persefona.
To wszystko były
zupełnie zwyczajne wyverny, znające jednak na wylot własną moc.
Być może nawet pierwsze z wyvernów. Kiedy świadomość własnej
potęgi zaczęła się zacierać? Kiedy straciły pewność siebie?
Greg przypuszczał, że być może wraz z dniem narodzin Chrystusa,
gdy zdały sobie sprawę, że nie one są bogami.
Może wcześniej.
Może później.
Prawdopodobnie nigdy
się tego nie dowie. Na pewno żaden z Przedwiecznych nie uchował
się przy życiu. Zostali skrupulatnie wytępieni.
Przez kogo?
Przez co?
Nie wiadomo.
Te stworzenia, chociaż
nawet nie miały o tym pojęcia, były największą zagadką
współczesnego świata. Niejeden gorgon oddał życie, by dowiedzieć
się czegoś więcej. Lud Gregora miłował magiczne zagadki i
historię, nie było dla niego jej aspektu, którego prędzej czy
później by nie poznali. Nad wyvernami łamali sobie głowy od
wieków najlepsi z nich. Bo skąd można w ogóle wiedzieć, czy
wyvernia teoria powstania własnego gatunku jest słuszna? Istniało
prawdopodobieństwo, że nie wiedzą nawet, skąd się wzięły!
A jak to możliwe?
Dlaczego ta wiedza i pamięć o dawnej potędze zostały tak
skrupulatnie zatarte? Kto dopuścił do tego, by wszystko zostało
tak po prostu zapomniane? Przecież nawet jeśli jakaś potęga
upada, zostają szaleńcy, samozwańczy piewcy głoszący w świecie
o ich dawnej wspaniałości. A tutaj? Nawet sam władca nie wiedział,
jakim ludem przyszło mu się opiekować. Nawet on nie wiedział, ile
lat ma jego królestwo. Jak potężne zaklęcia zostały nałożone
na jego siedzibę. Z jaką łatwością mogliby odbudować swój
świat. To, czym są teraz wyverny, to niedobitki. Ostatni z jakiejś
wielkiej wojny.
Magicznej katastrofy.
Gregor już od dawna
miał wrażenie, że odpowiedzi szukać należało w Wielkiej
Przepowiedni.
Anders nieznacznie się
skrzywił i nachylił nad gorgonem. Położył mu wielką dłoń na
karku.
Gregor przygotował się
na szarpnięcie, ból i utratę świadomości, poprzedzoną chrzęstem
łamanych kości. Ale nie – wyvern tylko, chwyciwszy kołnierz,
podniósł go z podłogi.
– Mam propozycję –
zaczął słabym głosem ciemnoskóry gorgon. Bo jak inaczej zbliżyć
się do odkrycia intrygującej tajemnicy, niż bratając się z jej
obiektem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz