środa, 13 grudnia 2017

Rozdział 15


Mark

Za tobą!
Rion nie słyszał. Mark, nie myśląc nawet o podejmowanym ryzyku, zwalił się całym ciężarem na zielonego wyverna. Ogromny harpun z impetem wbił się w skałę tuż nad jego łbem. Zawarczał.
Dopiero co przekroczyli bezpieczną granicę Świętych Gór, a już pojawiły się pierwsze kłopoty. Od jakiegoś czasu usiłowali walczyć z niewidzialnym przeciwnikiem, posyłającym w ich stronę rzekę harpunów. Nie mogli jej zignorować – broń była chyba specjalnie zaprojektowana do zabijania takich, jak oni. Jeden z tych ogromnych bełtów złamał prawe skrzydło Ryjisjaveeikowi, teraz bezskutecznie usiłowali dostać się w miejsce, gdzie widzieli go ostatni raz. Niestety, to było wręcz niemożliwe. Nawet Bonawentura, który powinien być zbyt małym celem, nie dał rady się przedrzeć.
Mark pochylił łeb, odetchnął. Nadal czuł pulsujący ból po tym, jak uderzył czołem w nadproże domku wampira. Idioto, parę dni bez przebywania w budynkach i już zapominasz, że musisz się schylać... Czasami naprawdę przeklinał swój wzrost. I pecha. Rion po tym incydencie przez kwadrans usiłował wybudzić go z letargu. Po tym, jak już zdołał opanować napad dzikiego śmiechu, oczywiście...
Poderwał się do lotu. Zionął ogniem, wykręcił gwałtowna beczkę, zanurkował. Tuż przed oczami pojawiła mu się postać uzbrojona w wielką kuszę. Mężczyzna twarz miał pomalowaną na czarno i biało, a długie włosy zaplecione w cienkie warkoczyki. Jego pewna siebie mina zmieniła się na bardzo nietęgą, gdy wyciągnęły się po niego szpony, a wielkie szczęki kłapnęły mu tuż nad głową. Odskoczył, kusza upadła na kamienie, zbłąkany bełt zniknął między gałęziami karłowatej sosny. Szpony zacisnęły się na torsie człowieka, wyvern wykręcił skrzydła, wzbijając się wyżej. Ryknął, zwracając łeb w stronę przeciwników. Zakładnik wył i usiłował się wyrwać; osiągnął jedynie to, że szpony zaciskały się coraz mocniej. Mark rzucił pechowym myśliwym w stronę celujących kuszników i wykorzystując ich chwilową dezorientację, skoczył tam, gdzie leżał Ryjisjaveeik.
Zarejestrował, że zamyka się na nim coś w rodzaju sieci. Lewe skrzydło przycisnęło mu mocno do tułowia, prawe wykręciło pod niemożliwym kątem. Zawył i runął w stronę ziemi. Po drodze uderzył szczęką w skałę, poczuł, jak ustępuje, usłyszał trzask. Ból był niewyobrażalny. Spotkanie z ziemią wydało się przy nim wręcz przyjemne. Nie mógł zamknąć pyska, leżał z zaciśniętymi oczami, modląc się o utratę przytomności. Słyszał kroki zbliżających się ludzi, a następnie warczenie i stukot pazurów Bonawentury. Wilkołak usiłował go obronić, ale w końcu co może zrobić ludziom, którzy potrafią z taką łatwością wyeliminować z walki dwa wyverny? Może nawet trzy – Rion przecież przyleciałby, gdyby mógł.
Zebrał się w sobie. Złamaną szczękę odepchnął na obrzeża świadomości, wygiął szyję, zamiatając rogami pierwszy szereg wrogów. Wilkołak właśnie próbował przegryźć więzy. Szło mu opornie, więc syknął na niego i sam się za to zabrał. Instynkt przetrwania jest silniejszy od bólu i zmęczenia. Nawet od mięśni szczęki, które po złamaniu powinny przestać go słuchać. Liny były mocne, ale w końcu nie istniał materiał, który nie poddałby się jego kłom. Wyvern w obliczu zagrożenia jest sto razy silniejszy, niż zwykle.
Szarpnięcie, lekki odrzut.
Przewrócił się na skałę, z zaskoczeniem patrząc na sterczący z jego grzbietu harpun. Odwrócił się w stronę, z której nadleciał. Ten mężczyzna miał twarz pomalowaną w taki sposób, że skóra wokół jego oczu była zupełnie czarna. Białka błyskały groźnie, a odznaczające się jaskrawo na białym tle usta nie wyrażały żadnych emocji. Ubrany był w przepaskę ze skóry jakiegoś dzikiego kota o niesamowicie pstrokatym zabarwieniu, na głowę miał zarzucony czarny kaptur. W nagi tors wrzynał się pas, na którym na pewno była zawieszona pochwa z mieczem. Stał w lekkim rozkroku, idealnej pozie strzeleckiej, w opuszczonej ręce trzymał wielką kuszę.
Pewnie myślał, że już pokonał wyverna. Nic z tego.
Mark ryknął, machnął skrzydłami, uderzył wroga kolczastym ogonem. Poszybował do przyjaciela.
To było dziwne. Tak niewiele czasu spędził z tymi istotami, a już myślał o nich jako przyjaciołach. Obdarzył ich czymś więcej, niż chłodną obojętnością, co nie zdarzyło się jeszcze nigdy w jego życiu.
Ryjisjaveeik leżał na brzuchu, otoczony wrogami. Od razu widać było, że cały jest spięty, gotów do ataku. Spomiędzy jego kłów spływały krople jakiejś substancji, którą z początku pomylił ze śliną. Parowała jednak w zetknięciu z kamieniem, była więc pewnie jadem. Między zębami migały płomyki różnobarwnego ognia.
Dopiero po chwili przypomniał sobie, że wyverny nie mają kłów jadowych. Nie mógł zebrać myśli, czuł się, jakby patrzył na wszystko z boku, jako obserwator.
Ryknął. Niech wiedzą, że tu jestem.
Zanurkował, rozłożył skrzydła z głośnym hukiem tuż nad wrogami, wyciągając po nich szpony. Przestraszeni nagłym atakiem, rozbiegli się w popłochu, upuszczając kusze. Niestety ich straż tylna nie dała się zaskoczyć. Kolejne dwa bełty dosięgnęły celu. Łapy jakby nie należały do niego, ale dopełzł do złotego gada.
Żyjesz?
A jak myślisz? – Ryjisjaveeik prychnął, starając się zamaskować to, że prawe skrzydło wlecze się za nim bezwładnie. Specjalnie obrócił się lewym bokiem.
Następne szarpnięcie, tym razem mocniejsze, ale bezbolesne. Przemienił się w człowieka i upadł na kolana, kaszląc krwią. Jeden z harpunów musiał uszkodzić płuco. Chwilę nie był w stanie zaczerpnąć powietrza.
Jasna cholera! – Ryjisjaveeik rozejrzał się. – Znają magię? Jak oni to zrobili?! Jeszcze w życiu nie widziałem, by ktoś nawet najpotężniejszym zaklęciem zmusił wyverna do przemiany... Swoją drogą, całkiem ciekawa sprawa.
Co... – wychrypiał Mark. Przeszkodził mu kolejny atak kaszlu, tak bolesny, że prawie czuł łamiące się żebra.
Uniósł głowę. Wszystko widział przez delikatną mgłę, zupełnie jak w zbyt realistycznym śnie. Kilka kroków dalej między skałami sączył się strumień, tworząc wodospad wysokości dorosłego człowieka. Woda kapała do czarnej dziury i na omszałe kamienie.
Woda...
Chciało mu się pić.
Nad głową usłyszał krzyk w nieznanym języku. Zacisnął zęby, wstał. Krew spływała mu gorącymi stróżkami po plecach, zostawiał jej plamy na kamieniach pod sobą. Ale parł naprzód, ciągnąc za sobą miecz. Prawą ręką trzymał się za buntujący się od obrażeń żołądek. Wzrok utkwiony miał w ludziach naprzeciw, ignorował stróżkę, cieknącą mu z kącika wargi, potworny ból i otępienie.
Szedł. Niezwyciężony. Po ostrzu, podskakującym z chrzęstem po kamieniach, spływały małe rzeczki krwi. Dłoń nieprzyjemnie lepiła się do rękojeści.
Uśmiechnął się. Potrafił się na to zdobyć nawet w takiej sytuacji. Będąc na pograniczu śmierci zamiast uciekać, szedł jej naprzeciw.
Właściwie to już od dłuższego czasu czuł się, jakby był martwy.
Wilgotne od potu włosy delikatnie opadały mu na czoło. Czerwone oczy płonęły. Spomiędzy rozchylonych w uśmiechu warg błyskały kły, pokryte różowawą śliną. Przechylił się na prawą stronę, lewą ręką biorąc szeroki zamach znad głowy. Trafił w ramię przeciwnika, prawie przecinając go na pół. Obronił się od niechcenia, przejechał ostrzem po gardłach dwóch następnych. Roześmiał się. Omdlewający umysł upajał się szybkością i siłą ciała.
Szarpnięcie w ramieniu podpowiedziało mu, że kolejny z kuszników zrobił sobie z niego tarczę. Praktycznie z przyłożenia, więc gruby bełt przeleciał przez jego ciało na wylot. Chwilę stał z nieobecnym wzrokiem, kiwając się na nogach. Następnie odwrócił się, pytająco spoglądając kusznikowi w oczy. Ręka mu zadrżała, gdy unosił ją do ciosu. Ostrze zabytkowego krzyżackiego miecza weszło gładko w pierś przeciwnika. Jednak na to, by je wyciągnąć, nie miał już sił. Najpierw opadł na kolana, następnie uderzył policzkiem o przyjemnie chłodną skałę. Jego wzrok zatrzymał się na omszałych kamieniach i ziejącej między nimi dziurze. Widział jak w przybliżeniu, mógł policzyć każdą z opadających kropli wody. Po tym właśnie poznał, że traci świadomość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz