Mark
– Za tobą!
Rion nie słyszał.
Mark, nie myśląc nawet o podejmowanym ryzyku, zwalił się całym
ciężarem na zielonego wyverna. Ogromny harpun z impetem wbił się
w skałę tuż nad jego łbem. Zawarczał.
Dopiero co przekroczyli
bezpieczną granicę Świętych Gór, a już pojawiły się pierwsze
kłopoty. Od jakiegoś czasu usiłowali walczyć z niewidzialnym
przeciwnikiem, posyłającym w ich stronę rzekę harpunów. Nie
mogli jej zignorować – broń była chyba specjalnie zaprojektowana
do zabijania takich, jak oni. Jeden z tych ogromnych bełtów złamał
prawe skrzydło Ryjisjaveeikowi, teraz bezskutecznie usiłowali
dostać się w miejsce, gdzie widzieli go ostatni raz. Niestety, to
było wręcz niemożliwe. Nawet Bonawentura, który powinien być
zbyt małym celem, nie dał rady się przedrzeć.
Mark pochylił łeb,
odetchnął. Nadal czuł pulsujący ból po tym, jak uderzył czołem
w nadproże domku wampira. Idioto, parę dni bez przebywania w
budynkach i już zapominasz, że musisz się schylać... Czasami
naprawdę przeklinał swój wzrost. I pecha. Rion po tym incydencie
przez kwadrans usiłował wybudzić go z letargu. Po tym, jak już
zdołał opanować napad dzikiego śmiechu, oczywiście...
Poderwał się do lotu.
Zionął ogniem, wykręcił gwałtowna beczkę, zanurkował. Tuż
przed oczami pojawiła mu się postać uzbrojona w wielką kuszę.
Mężczyzna twarz miał pomalowaną na czarno i biało, a długie
włosy zaplecione w cienkie warkoczyki. Jego pewna siebie mina
zmieniła się na bardzo nietęgą, gdy wyciągnęły się po niego
szpony, a wielkie szczęki kłapnęły mu tuż nad głową.
Odskoczył, kusza upadła na kamienie, zbłąkany bełt zniknął
między gałęziami karłowatej sosny. Szpony zacisnęły się na
torsie człowieka, wyvern wykręcił skrzydła, wzbijając się
wyżej. Ryknął, zwracając łeb w stronę przeciwników. Zakładnik
wył i usiłował się wyrwać; osiągnął jedynie to, że szpony
zaciskały się coraz mocniej. Mark rzucił pechowym myśliwym w
stronę celujących kuszników i wykorzystując ich chwilową
dezorientację, skoczył tam, gdzie leżał Ryjisjaveeik.
Zarejestrował, że
zamyka się na nim coś w rodzaju sieci. Lewe skrzydło przycisnęło
mu mocno do tułowia, prawe wykręciło pod niemożliwym kątem.
Zawył i runął w stronę ziemi. Po drodze uderzył szczęką w
skałę, poczuł, jak ustępuje, usłyszał trzask. Ból był
niewyobrażalny. Spotkanie z ziemią wydało się przy nim wręcz
przyjemne. Nie mógł zamknąć pyska, leżał z zaciśniętymi
oczami, modląc się o utratę przytomności. Słyszał kroki
zbliżających się ludzi, a następnie warczenie i stukot pazurów
Bonawentury. Wilkołak usiłował go obronić, ale w końcu co może
zrobić ludziom, którzy potrafią z taką łatwością wyeliminować
z walki dwa wyverny? Może nawet trzy – Rion przecież
przyleciałby, gdyby mógł.
Zebrał się w sobie.
Złamaną szczękę odepchnął na obrzeża świadomości, wygiął
szyję, zamiatając rogami pierwszy szereg wrogów. Wilkołak właśnie
próbował przegryźć więzy. Szło mu opornie, więc syknął na
niego i sam się za to zabrał. Instynkt przetrwania jest silniejszy
od bólu i zmęczenia. Nawet od mięśni szczęki, które po złamaniu
powinny przestać go słuchać. Liny były mocne, ale w końcu nie
istniał materiał, który nie poddałby się jego kłom. Wyvern w
obliczu zagrożenia jest sto razy silniejszy, niż zwykle.
Szarpnięcie, lekki
odrzut.
Przewrócił się na
skałę, z zaskoczeniem patrząc na sterczący z jego grzbietu
harpun. Odwrócił się w stronę, z której nadleciał. Ten
mężczyzna miał twarz pomalowaną w taki sposób, że skóra wokół
jego oczu była zupełnie czarna. Białka błyskały groźnie, a
odznaczające się jaskrawo na białym tle usta nie wyrażały
żadnych emocji. Ubrany był w przepaskę ze skóry jakiegoś
dzikiego kota o niesamowicie pstrokatym zabarwieniu, na głowę miał
zarzucony czarny kaptur. W nagi tors wrzynał się pas, na którym na
pewno była zawieszona pochwa z mieczem. Stał w lekkim rozkroku,
idealnej pozie strzeleckiej, w opuszczonej ręce trzymał wielką
kuszę.
Pewnie myślał, że
już pokonał wyverna. Nic z tego.
Mark ryknął, machnął
skrzydłami, uderzył wroga kolczastym ogonem. Poszybował do
przyjaciela.
To było dziwne. Tak
niewiele czasu spędził z tymi istotami, a już myślał o nich jako
przyjaciołach. Obdarzył ich czymś więcej, niż chłodną
obojętnością, co nie zdarzyło się jeszcze nigdy w jego życiu.
Ryjisjaveeik leżał na
brzuchu, otoczony wrogami. Od razu widać było, że cały jest
spięty, gotów do ataku. Spomiędzy jego kłów spływały krople
jakiejś substancji, którą z początku pomylił ze śliną.
Parowała jednak w zetknięciu z kamieniem, była więc pewnie jadem.
Między zębami migały płomyki różnobarwnego ognia.
Dopiero po chwili
przypomniał sobie, że wyverny nie mają kłów jadowych. Nie mógł
zebrać myśli, czuł się, jakby patrzył na wszystko z boku, jako
obserwator.
Ryknął. Niech
wiedzą, że tu jestem.
Zanurkował, rozłożył
skrzydła z głośnym hukiem tuż nad wrogami, wyciągając po nich
szpony. Przestraszeni nagłym atakiem, rozbiegli się w popłochu,
upuszczając kusze. Niestety ich straż tylna nie dała się
zaskoczyć. Kolejne dwa bełty dosięgnęły celu. Łapy jakby nie
należały do niego, ale dopełzł do złotego gada.
– Żyjesz?
– A
jak myślisz? – Ryjisjaveeik
prychnął, starając się zamaskować to, że prawe skrzydło wlecze
się za nim bezwładnie. Specjalnie obrócił się lewym bokiem.
Następne szarpnięcie,
tym razem mocniejsze, ale bezbolesne. Przemienił się w człowieka i
upadł na kolana, kaszląc krwią. Jeden z harpunów musiał
uszkodzić płuco. Chwilę nie był w stanie zaczerpnąć powietrza.
– Jasna cholera! –
Ryjisjaveeik rozejrzał się. – Znają magię? Jak oni to zrobili?!
Jeszcze w życiu nie widziałem, by ktoś nawet najpotężniejszym
zaklęciem zmusił wyverna do przemiany... Swoją drogą, całkiem
ciekawa sprawa.
– Co... –
wychrypiał Mark. Przeszkodził mu kolejny atak kaszlu, tak bolesny,
że prawie czuł łamiące się żebra.
Uniósł głowę.
Wszystko widział przez delikatną mgłę, zupełnie jak w zbyt
realistycznym śnie. Kilka kroków dalej między skałami sączył
się strumień, tworząc wodospad wysokości dorosłego człowieka.
Woda kapała do czarnej dziury i na omszałe kamienie.
Woda...
Chciało mu się pić.
Nad głową usłyszał
krzyk w nieznanym języku. Zacisnął zęby, wstał. Krew spływała
mu gorącymi stróżkami po plecach, zostawiał jej plamy na
kamieniach pod sobą. Ale parł naprzód, ciągnąc za sobą miecz.
Prawą ręką trzymał się za buntujący się od obrażeń żołądek.
Wzrok utkwiony miał w ludziach naprzeciw, ignorował stróżkę,
cieknącą mu z kącika wargi, potworny ból i otępienie.
Szedł. Niezwyciężony.
Po ostrzu, podskakującym z chrzęstem po kamieniach, spływały małe
rzeczki krwi. Dłoń nieprzyjemnie lepiła się do rękojeści.
Uśmiechnął się.
Potrafił się na to zdobyć nawet w takiej sytuacji. Będąc na
pograniczu śmierci zamiast uciekać, szedł jej naprzeciw.
Właściwie to już od
dłuższego czasu czuł się, jakby był martwy.
Wilgotne od potu włosy
delikatnie opadały mu na czoło. Czerwone oczy płonęły. Spomiędzy
rozchylonych w uśmiechu warg błyskały kły, pokryte różowawą
śliną. Przechylił się na prawą stronę, lewą ręką biorąc
szeroki zamach znad głowy. Trafił w ramię przeciwnika, prawie
przecinając go na pół. Obronił się od niechcenia, przejechał
ostrzem po gardłach dwóch następnych. Roześmiał się.
Omdlewający umysł upajał się szybkością i siłą ciała.
Szarpnięcie w ramieniu
podpowiedziało mu, że kolejny z kuszników zrobił sobie z niego
tarczę. Praktycznie z przyłożenia, więc gruby bełt przeleciał
przez jego ciało na wylot. Chwilę stał z nieobecnym wzrokiem,
kiwając się na nogach. Następnie odwrócił się, pytająco
spoglądając kusznikowi w oczy. Ręka mu zadrżała, gdy unosił ją
do ciosu. Ostrze zabytkowego krzyżackiego miecza weszło gładko w
pierś przeciwnika. Jednak na to, by je wyciągnąć, nie miał już
sił. Najpierw opadł na kolana, następnie uderzył policzkiem o
przyjemnie chłodną skałę. Jego wzrok zatrzymał się na omszałych
kamieniach i ziejącej między nimi dziurze. Widział jak w
przybliżeniu, mógł policzyć każdą z opadających kropli wody.
Po tym właśnie poznał, że traci świadomość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz