środa, 13 grudnia 2017

Rozdział 16


Livia

Gdy szła ulicą, jej uwadze nie umknęły ślady dopiero co przebytej walki. Okno w mieszkaniu Louisa było wybite, paru ludzi wspólnie wynosiło ze środka połamane drzwi. Uśmiechnęła się pod nosem. Ojciec Anders wreszcie zachował się tak, jak na wyverna przystało.
Stanęła przed swoim domem. Grubo ciosane kamienie i wielkie okna, tworzące tajemniczą atmosferę, zwykle potrafiły poprawić jej nastrój w najgorszych chwilach. Niestety nie tym razem. Bała się rozmowy z rodzicami i nianią, którą zaatakowała. A bez wyjaśnień odnośnie tak długiej nieobecności z pewnością się nie obędzie. Jak miała się wykręcić? Jaką bajkę wymyślić?
Z wahaniem uniosła dłoń do kołatki, zacisnęła w pięści jej chłodny metal, wybłyszczony od lat użytku. Czołem oparła się o lakierowane drewno. Westchnęła. Zapukała.
Otworzyła jej szczupła kobieta o ostrych rysach, ubrana w ubrudzony czymś czarnym fartuch. Miny nie miała sympatycznej, wyglądała na niezadowoloną z tego, że ktoś śmie odrywać ją od pracy.
Livia rozejrzała się z niepokojem, odruchowo robiąc krok do tyłu. Nie znała tej kobiety, widziała ją po raz pierwszy w życiu.
W czym mogę pomóc? – Tamta ciekawie przechyliła głowę, przyglądając się męskim ubraniom na ewidentnie damskim ciele gościa. Dokładnie przestudiowała wzrokiem jej twarz i ukradkiem zerknęła na obraz, wiszący obok. Przedstawiał uśmiechniętą kobietę trzymającą na rękach około siedmioletnią dziewczynkę. Podobieństwo gościa do dziecka było uderzające.
Zaczerpnęła gwałtownie powietrza i odwracając się w stronę schodów, zawołała przez ramię:
Pani Schmucker! Panie Schmucker!
Mężczyzna i kobieta, zaalarmowani przestrachem w głosie kobiety, wpadli do przedsionka prawie natychmiast. Matka zakryła usta dłonią, widząc w drzwiach swoją zaginioną córkę. Chwyciła ją w ramiona i mocno przytuliła. Poczuła, jak coś twardego wbija się jej między żebra, więc odsunęła dziewczynę na długość ramion.
Co ty masz w kieszeni?
Młoda wilkołaczyca uśmiechnęła się przepraszająco i złożyła sztylet w wielkich dłoniach ojca. Mężczyzna natychmiast wyrwał jej broń i schował ją za plecy, komentując pod nosem poziom wychowania współczesnych dziewcząt. Tylko cudem powstrzymała się od wytknięcia mu, że to on przecież jest odpowiedzialny za jej wychowanie.
A gdzie Nel? – spytała z obawą, niechętnie zerkając na nową pokojówkę. Nie przypadła jej do gustu.
Matka westchnęła, pocierając czoło białą jak mleko dłonią.
Biedna Nel postradała zmysły. Uważa, że tej samej nocy, której zniknęłaś, zamieniłaś się w psa i chciałaś ją zagryźć.
Livia naburmuszyła się.
Nie w psa, tylko w wilka – warknęła w myślach.
Po dwóch dniach spędzonych na grzbiecie konia, bez żadnej przerwy na odpoczynek lub rozprostowanie nóg, miała prawo być nerwowa. Jazda jej zupełnie nie przeszkadzała; dopiero gdy zeszła z konia w mieście poczuła, że naprawdę dłużej nie dałaby rady. Nogi miała jak z waty, sprawiały wrażenie za słabych, by utrzymać jej ciężar. Allan całkowicie zignorował jej słabość, odwrócił się i pogalopował w sobie tylko znanym kierunku. Dżentelmen, cholera. Co i tak nie zmieniało faktu, że jako koń był znacznie sympatyczniejszy. Głównie dlatego, że nie mógł mówić.
Jeszcze raz obejrzała się za siebie, na ziejącą za drzwiami ciemność, na mokry bruk, błyszczący w skąpym świetle latarni.
Może wcale nie trzeba było wracać?



Allan

Jeszcze nigdy z jego ust nie padały tak koszmarne przekleństwa. Chodził zupełnie jak pijany, wielu ludzi po drodze zdążyło go już przez to zaczepić lub wyśmiać. A to przez cholerne dwa dni spędzone w ciele konia.
Trafił stopą w kałużę, but natychmiast wypełnił się wodą. Prawie krzyknął z frustracji. Droga dojazdowa do Nocnego Dworu mieściła się w starym iglastym zagajniku. Podczas bezksiężycowej nocy, takiej jak teraz, był tu zupełnie ślepy. Towarzyszył mu jedynie gwizd wiatru w igłach otaczających go drzew. Parę razy słyszał za sobą stukot pazurów jakiegoś wielkiego zwierzęcia. Po wydarzeniach ostatnich dni gotów był uwierzyć nawet w to, że to wilkołak. Nie tak sympatyczny jak Shadya, nie tak złośliwy jak Livia, ale prawdziwy, ze śliną kapiącą z pyska i oczami nabiegłymi krwią.
Wreszcie prawie zderzył się z metalowymi sztachetami bramy. W ciemności tuż nad nią majaczył prosty kamienny łuk. Między drzewami przebijało się maleńkie, słabe światełko. Westchnął. Szarpnął za pręty. Zamknięte. Przelazł przez mur, brudząc się błotem i czymś zielonym o konsystencji galarety, co kiedyś prawdopodobnie było porostem. Szurając butami po żwirowym podjeździe, jakoś dobrnął do drzwi. Bezwładnie opadł na drewno, niezdolny do sięgnięcia sznurka dzwonka. Miał nadzieję, że ktoś ze służby usłyszał huk.
Miał szczęście – służąca otworzyła. Szarpnęła za skrzydło drzwi tak raptownie, że chłopak, nie zdążywszy się odsunąć, runął na podłogę, tuż pod jej nogi. Syknął. Zabolało.
Kobieta krzyknęła, a to przywabiło rodziców. Ojciec na widok swojego syna złapał się za głowę i ryknął:
Gdzieś ty był?!
Allan nie dał rady odpowiedzieć. Patrzył tylko na nich, nie bardzo wiedząc, co dalej. W drodze układał sobie szczegółowy plan tego, co powie dla zaspokojenia ich ciekawości, teraz jednak miał kompletny mętlik w głowie. Nie mógł przypomnieć sobie żadnego z dokładnie ułożonych wcześniej zdań.
Nie pamiętał, jakim cudem nagle znalazł się pod drzwiami swojego pokoju z nakazem spania i obietnicą – a raczej ostrzeżeniem – jutrzejszej rozmowy.

***

Obudził się w swoim ciepłym łóżku z błogą świadomością, że to, co wydarzyło się podczas ostatnich dni, było tylko nieco zbyt realistycznym snem. Przeciągnął się, ubrał się niespiesznie, przeczesał skołtunione włosy. Jego loki nie były zwykłymi falami, jakie niekiedy widzi się u mężczyzn – one były plątaniną poskręcanych sprężynek, nie zlewających się w jedną, bezładną chmarę, lecz doskonale ze sobą współgrających. Nie cierpiał ich.
Zatrzymał się. Skąd to błoto na rękach? Spojrzał w lustro. Twarz również miał przykurzoną, zdecydowanie zbyt kościstą, z wyraźnymi cieniami pod oczami. Ach, czyli jednak nie sen? Tylko, do diabła, jak można tak się zmienić w ciągu kilku głupich dni?!
Zacisnął zęby. Otworzył drzwi. Biegiem przemierzył korytarz, wpadł do jadalni. Wszyscy siedzieli już przy stole; rodzice, gdy się pojawił, unieśli wzrok i jednocześnie wskazali na wolne miejsce. Zajął je niechętnie.
Musimy porozmawiać – zaczął ojciec.
Odruchowo się skulił.
Już nawet nie pytam, gdzie byłeś przez ten czas, ale lepiej, żeby to się nie powtórzyło.
Oczywiście – pisnął, grzebiąc srebrnym widelcem w leżącym na talerzu naleśniku.
I jeszcze jedno... Wybacz, że tak nagle zmieniamy temat, ale sprawa jest dość pilna. Nie możemy czekać Bóg wie ile i prawić ci morałów w nieskończoność, nie jesteś już dzieckiem. Mamy dla ciebie znakomitą propozycję małżeństwa.
Poderwał się. Jego reakcja była pewnie tak samo gwałtowna, jak ta Marka. Historia się powtarza...
Że co proszę?!
Usiądź, nie przerywaj mi. Znasz Livię Schmucker, tę córkę naszych dobrych znajomych, prawda?
Z obawą skinął głową.
To dobrze. Jej rodzice zaproponowali nam świetny układ małżeński, dziewczyna wniesie ogromny posag... Allanie, coś nie tak?
Allan miał skórę białą jak kreda, patrzył niewidzącym wzrokiem w ojca.
Wizja.
Błysk.
Mark atakujący armię pomalowanych na twarzach ludzi. Krwawiący z licznych ran, upadający na kolana....
O nie – jęknął, odskakując od stołu.
Co się stało?! Proszę cię, usiądź! – Matka była wyraźnie zdenerwowana.
Nie słuchał jej. Pobiegł na górę, zamknął za sobą starannie drzwi strychu. Usiadł koło małego okienka, podciągając kolana pod brodę. Nadal czuł potworny ból, zupełnie jakby bełty dosięgnęły jego, a nie brata...


...i ojciec tak właśnie go zastał. Skulonego ze strachu, płaczącego z bólu. Podszedł bliżej i szturchnął go w ramię.
Allanie. Chłopaki nie płaczą. Zwłaszcza przed ślubem...
Chłopak uniósł głowę. Spojrzał na ojca dzikim wzrokiem, jakby wcale go nie rozpoznając.
On nie żyje – jęknął, nie przestając się trząść.
Kto nie żyje?
Mark.
Mężczyzna drgnął.
Mark zaginął. Ale żyje. – Ojciec udawał obojętność, ale młody zmiennoskóry dostrzegł czającą się na dnie jego oczu panikę.
Wyprostował się. Powiedział wypranym z emocji głosem:
Jego kochasz bardziej, niż mnie. – Sam nie wiedział, dlaczego te tak dziecinnie brzmiące słowa cisnęły mu się na usta. Po prostu nagle poczuł dziwny ścisk w piersi, obiecujący, że zaraz zwariuje, jeśli nie pozwoli temu stwierdzeniu na ujrzenie światła dziennego. I choć przez to sytuacja zaczęła mu się kojarzyć ze sceną z wyjątkowo tandetnej powieści, opanowała go ulga, gdy już pozbył się ciężaru.
Allanie...
Nie zaprzeczaj. Wiem, że to prawda. To on był twoim kochanym synkiem. Gdyby nie to, że urodził się niepełnosprawny, mnie w ogóle nie byłoby na świecie.
Synu...
Nie przerywaj mi. Wysłałeś mnie do szkoły oficerskiej, wyobrażając sobie, że Mark jest na moim miejscu. Ignorowałeś, że ja jestem inny. Że nie chcę zabijać, biegać z szablą w dłoni i słuchać, jak inni wydaja mi rozkazy. – Roześmiał się. – Co do Marka też się myliłeś. Nie odnalazłby się w wojsku. On nie wykonuje rozkazów. On je wydaje. – Spojrzał na ojca. – Ale dlaczego nie możesz mnie zaakceptować takiego, jaki jestem? W czym ja jestem gorszy od Marka?
Ależ ja cię akceptuję, w niczym nie jesteś gorszy...
Nie. Nie kłam. W ciągu tych paru dni wiele się zmieniło. Ja się zmieniłem.
Mężczyzna poderwał się, stanął naprzeciw swojego młodszego syna. Z niepokojem zauważył, że Allan przerósł go jakiś czas temu. Tak samo jak Mark, będzie na pewno nienaturalnie wysoki. Już był.
Jak śmiesz zwracać się tak do swojego ojca?! – Głos zadrżał pod koniec wypowiedzi.
Czy powiedziałem coś, co cię niesłusznie oczernia? Pozwoliłem tylko, by prawda ujrzała światło dzienne. A że nie jest szczególnie pochlebna...
Podniósł dłoń, gotów opuścić ją na twarz syna. Allan był szybszy. W jednej chwili przemienił się w białego tygrysa i przewrócił ojca na stertę starych skrzyń jednym machnięciem potężnej łapy. Następnie spojrzał mu prosto w oczy, na powrót przybierając ludzkie oblicze.
Nastąpiło to, o czym tak marzyłeś. Twój synek, słodki Allanek, stał się mężczyzną.
Wstał, otrzepał koszulę.
Ale co się dzieje z Markiem? – wykrztusił Norman Hans von Lahman.
Syn zatrzymał się, trzymając dłoń na klamce.
Słyszałeś może o wyvernach? – spytał, nie odwracając się, wyszedł na schody, trzasnął drzwiami.
Wyverny... Dlaczego akurat wyverny... – Mężczyzna zdawał się bliski płaczu.
Wsłuchiwał się w kroki swojego młodszego syna.
Allanek, jego zawsze zbyt spokojny Allanek. Kiedyś przeszkadzało mu to. Ale naprawdę, do diabła, czy było w tym coś nieludzkiego?! Czy Allan w jakiś sposób różnił się od człowieka?! Oczywiście, że nie. Po prostu interesowały go inne rzeczy. Po prostu zamiast latać z szablą w dłoni, wolał usiąść w fotelu z książką w ręku. Dlaczego nie mógł zaakceptować tego, że jego jedyny syn marzący o władaniu mieczem i odcinaniu głów wrogom, nigdy nie da rady nawet dosiąść konia?!
Dlaczego był tak ślepy i nie poświęcił synom więcej uwagi? Przez swoją ignorancję stracił już obu. W dodatku jednego na rzecz wyvernów. Potworów w ludzkich ciałach.
Ukrył twarz w dłoniach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz