Livia
Gdy szła ulicą, jej
uwadze nie umknęły ślady dopiero co przebytej walki. Okno w
mieszkaniu Louisa było wybite, paru ludzi wspólnie wynosiło ze
środka połamane drzwi. Uśmiechnęła się pod nosem. Ojciec Anders
wreszcie zachował się tak, jak na wyverna przystało.
Stanęła przed swoim
domem. Grubo ciosane kamienie i wielkie okna, tworzące tajemniczą
atmosferę, zwykle potrafiły poprawić jej nastrój w najgorszych
chwilach. Niestety nie tym razem. Bała się rozmowy z rodzicami i
nianią, którą zaatakowała. A bez wyjaśnień odnośnie tak
długiej nieobecności z pewnością się nie obędzie. Jak miała
się wykręcić? Jaką bajkę wymyślić?
Z wahaniem uniosła
dłoń do kołatki, zacisnęła w pięści jej chłodny metal,
wybłyszczony od lat użytku. Czołem oparła się o lakierowane
drewno. Westchnęła. Zapukała.
Otworzyła jej szczupła
kobieta o ostrych rysach, ubrana w ubrudzony czymś czarnym fartuch.
Miny nie miała sympatycznej, wyglądała na niezadowoloną z tego,
że ktoś śmie odrywać ją od pracy.
Livia rozejrzała się
z niepokojem, odruchowo robiąc krok do tyłu. Nie znała tej
kobiety, widziała ją po raz pierwszy w życiu.
– W czym mogę pomóc?
– Tamta ciekawie przechyliła głowę, przyglądając się męskim
ubraniom na ewidentnie damskim ciele gościa. Dokładnie
przestudiowała wzrokiem jej twarz i ukradkiem zerknęła na obraz,
wiszący obok. Przedstawiał uśmiechniętą kobietę trzymającą na
rękach około siedmioletnią dziewczynkę. Podobieństwo gościa do
dziecka było uderzające.
Zaczerpnęła
gwałtownie powietrza i odwracając się w stronę schodów, zawołała
przez ramię:
– Pani Schmucker!
Panie Schmucker!
Mężczyzna i kobieta,
zaalarmowani przestrachem w głosie kobiety, wpadli do przedsionka
prawie natychmiast. Matka zakryła usta dłonią, widząc w drzwiach
swoją zaginioną córkę. Chwyciła ją w ramiona i mocno
przytuliła. Poczuła, jak coś twardego wbija się jej między
żebra, więc odsunęła dziewczynę na długość ramion.
– Co ty masz w
kieszeni?
Młoda wilkołaczyca
uśmiechnęła się przepraszająco i złożyła sztylet w wielkich
dłoniach ojca. Mężczyzna natychmiast wyrwał jej broń i schował
ją za plecy, komentując pod nosem poziom wychowania współczesnych
dziewcząt. Tylko cudem powstrzymała się od wytknięcia mu, że to
on przecież jest odpowiedzialny za jej wychowanie.
– A gdzie Nel? –
spytała z obawą, niechętnie zerkając na nową pokojówkę. Nie
przypadła jej do gustu.
Matka westchnęła,
pocierając czoło białą jak mleko dłonią.
– Biedna Nel
postradała zmysły. Uważa, że tej samej nocy, której zniknęłaś,
zamieniłaś się w psa i chciałaś ją zagryźć.
Livia naburmuszyła
się.
Nie w psa, tylko w
wilka – warknęła w myślach.
Po dwóch dniach
spędzonych na grzbiecie konia, bez żadnej przerwy na odpoczynek lub
rozprostowanie nóg, miała prawo być nerwowa. Jazda jej zupełnie
nie przeszkadzała; dopiero gdy zeszła z konia w mieście poczuła,
że naprawdę dłużej nie dałaby rady. Nogi miała jak z waty,
sprawiały wrażenie za słabych, by utrzymać jej ciężar. Allan
całkowicie zignorował jej słabość, odwrócił się i pogalopował
w sobie tylko znanym kierunku. Dżentelmen, cholera. Co i tak nie
zmieniało faktu, że jako koń był znacznie sympatyczniejszy.
Głównie dlatego, że nie mógł mówić.
Jeszcze raz obejrzała
się za siebie, na ziejącą za drzwiami ciemność, na mokry bruk,
błyszczący w skąpym świetle latarni.
Może wcale nie trzeba
było wracać?
Allan
Jeszcze nigdy z jego
ust nie padały tak koszmarne przekleństwa. Chodził zupełnie jak
pijany, wielu ludzi po drodze zdążyło go już przez to zaczepić
lub wyśmiać. A to przez cholerne dwa dni spędzone w ciele konia.
Trafił stopą w
kałużę, but natychmiast wypełnił się wodą. Prawie krzyknął z
frustracji. Droga dojazdowa do Nocnego Dworu mieściła się w starym
iglastym zagajniku. Podczas bezksiężycowej nocy, takiej jak teraz,
był tu zupełnie ślepy. Towarzyszył mu jedynie gwizd wiatru w
igłach otaczających go drzew. Parę razy słyszał za sobą stukot
pazurów jakiegoś wielkiego zwierzęcia. Po wydarzeniach ostatnich
dni gotów był uwierzyć nawet w to, że to wilkołak. Nie tak
sympatyczny jak Shadya, nie tak złośliwy jak Livia, ale prawdziwy,
ze śliną kapiącą z pyska i oczami nabiegłymi krwią.
Wreszcie prawie zderzył
się z metalowymi sztachetami bramy. W ciemności tuż nad nią
majaczył prosty kamienny łuk. Między drzewami przebijało się
maleńkie, słabe światełko. Westchnął. Szarpnął za pręty.
Zamknięte. Przelazł przez mur, brudząc się błotem i czymś
zielonym o konsystencji galarety, co kiedyś prawdopodobnie było
porostem. Szurając butami po żwirowym podjeździe, jakoś dobrnął
do drzwi. Bezwładnie opadł na drewno, niezdolny do sięgnięcia
sznurka dzwonka. Miał nadzieję, że ktoś ze służby usłyszał
huk.
Miał szczęście –
służąca otworzyła. Szarpnęła za skrzydło drzwi tak raptownie,
że chłopak, nie zdążywszy się odsunąć, runął na podłogę,
tuż pod jej nogi. Syknął. Zabolało.
Kobieta krzyknęła, a
to przywabiło rodziców. Ojciec na widok swojego syna złapał się
za głowę i ryknął:
– Gdzieś ty był?!
Allan nie dał rady
odpowiedzieć. Patrzył tylko na nich, nie bardzo wiedząc, co dalej.
W drodze układał sobie szczegółowy plan tego, co powie dla
zaspokojenia ich ciekawości, teraz jednak miał kompletny mętlik w
głowie. Nie mógł przypomnieć sobie żadnego z dokładnie
ułożonych wcześniej zdań.
Nie pamiętał, jakim
cudem nagle znalazł się pod drzwiami swojego pokoju z nakazem
spania i obietnicą – a raczej ostrzeżeniem – jutrzejszej
rozmowy.
***
Obudził się w swoim
ciepłym łóżku z błogą świadomością, że to, co wydarzyło
się podczas ostatnich dni, było tylko nieco zbyt realistycznym
snem. Przeciągnął się, ubrał się niespiesznie, przeczesał
skołtunione włosy. Jego loki nie były zwykłymi falami, jakie
niekiedy widzi się u mężczyzn – one były plątaniną
poskręcanych sprężynek, nie zlewających się w jedną, bezładną
chmarę, lecz doskonale ze sobą współgrających. Nie cierpiał
ich.
Zatrzymał się. Skąd
to błoto na rękach? Spojrzał w lustro. Twarz również miał
przykurzoną, zdecydowanie zbyt kościstą, z wyraźnymi cieniami pod
oczami. Ach, czyli jednak nie sen? Tylko, do diabła, jak można tak
się zmienić w ciągu kilku głupich dni?!
Zacisnął zęby.
Otworzył drzwi. Biegiem przemierzył korytarz, wpadł do jadalni.
Wszyscy siedzieli już przy stole; rodzice, gdy się pojawił,
unieśli wzrok i jednocześnie wskazali na wolne miejsce. Zajął je
niechętnie.
– Musimy porozmawiać
– zaczął ojciec.
Odruchowo się skulił.
– Już nawet nie
pytam, gdzie byłeś przez ten czas, ale lepiej, żeby to się nie
powtórzyło.
– Oczywiście –
pisnął, grzebiąc srebrnym widelcem w leżącym na talerzu
naleśniku.
– I jeszcze jedno...
Wybacz, że tak nagle zmieniamy temat, ale sprawa jest dość pilna.
Nie możemy czekać Bóg wie ile i prawić ci morałów w
nieskończoność, nie jesteś już dzieckiem. Mamy dla ciebie
znakomitą propozycję małżeństwa.
Poderwał się. Jego
reakcja była pewnie tak samo gwałtowna, jak ta Marka. Historia
się powtarza...
– Że co proszę?!
– Usiądź, nie
przerywaj mi. Znasz Livię Schmucker, tę córkę naszych dobrych
znajomych, prawda?
Z obawą skinął
głową.
– To dobrze. Jej
rodzice zaproponowali nam świetny układ małżeński, dziewczyna
wniesie ogromny posag... Allanie, coś nie tak?
Allan miał skórę
białą jak kreda, patrzył niewidzącym wzrokiem w ojca.
Wizja.
Błysk.
Mark atakujący armię
pomalowanych na twarzach ludzi. Krwawiący z licznych ran, upadający
na kolana....
– O nie – jęknął,
odskakując od stołu.
– Co się stało?!
Proszę cię, usiądź! – Matka była wyraźnie zdenerwowana.
Nie słuchał jej.
Pobiegł na górę, zamknął za sobą starannie drzwi strychu.
Usiadł koło małego okienka, podciągając kolana pod brodę. Nadal
czuł potworny ból, zupełnie jakby bełty dosięgnęły jego, a nie
brata...
...i ojciec tak właśnie
go zastał. Skulonego ze strachu, płaczącego z bólu. Podszedł
bliżej i szturchnął go w ramię.
– Allanie. Chłopaki
nie płaczą. Zwłaszcza przed ślubem...
Chłopak uniósł
głowę. Spojrzał na ojca dzikim wzrokiem, jakby wcale go nie
rozpoznając.
– On nie żyje –
jęknął, nie przestając się trząść.
– Kto nie żyje?
– Mark.
Mężczyzna drgnął.
– Mark zaginął. Ale
żyje. – Ojciec udawał obojętność, ale młody zmiennoskóry
dostrzegł czającą się na dnie jego oczu panikę.
Wyprostował się.
Powiedział wypranym z emocji głosem:
– Jego kochasz
bardziej, niż mnie. – Sam nie wiedział, dlaczego te tak
dziecinnie brzmiące słowa cisnęły mu się na usta. Po prostu
nagle poczuł dziwny ścisk w piersi, obiecujący, że zaraz
zwariuje, jeśli nie pozwoli temu stwierdzeniu na ujrzenie światła
dziennego. I choć przez to sytuacja zaczęła mu się kojarzyć ze
sceną z wyjątkowo tandetnej powieści, opanowała go ulga, gdy już
pozbył się ciężaru.
– Allanie...
– Nie zaprzeczaj.
Wiem, że to prawda. To on był twoim kochanym synkiem. Gdyby nie to,
że urodził się niepełnosprawny, mnie w ogóle nie byłoby na
świecie.
– Synu...
– Nie przerywaj mi.
Wysłałeś mnie do szkoły oficerskiej, wyobrażając sobie, że
Mark jest na moim miejscu. Ignorowałeś, że ja jestem inny. Że nie
chcę zabijać, biegać z szablą w dłoni i słuchać, jak inni
wydaja mi rozkazy. – Roześmiał się. – Co do Marka też się
myliłeś. Nie odnalazłby się w wojsku. On nie wykonuje rozkazów.
On je wydaje. – Spojrzał na ojca. – Ale dlaczego nie możesz
mnie zaakceptować takiego, jaki jestem? W czym ja jestem gorszy od
Marka?
– Ależ ja cię
akceptuję, w niczym nie jesteś gorszy...
– Nie. Nie kłam. W
ciągu tych paru dni wiele się zmieniło. Ja się zmieniłem.
Mężczyzna poderwał
się, stanął naprzeciw swojego młodszego syna. Z niepokojem
zauważył, że Allan przerósł go jakiś czas temu. Tak samo jak
Mark, będzie na pewno nienaturalnie wysoki. Już był.
– Jak śmiesz zwracać
się tak do swojego ojca?! – Głos zadrżał pod koniec wypowiedzi.
– Czy powiedziałem
coś, co cię niesłusznie oczernia? Pozwoliłem tylko, by prawda
ujrzała światło dzienne. A że nie jest szczególnie pochlebna...
Podniósł dłoń,
gotów opuścić ją na twarz syna. Allan był szybszy. W jednej
chwili przemienił się w białego tygrysa i przewrócił ojca na
stertę starych skrzyń jednym machnięciem potężnej łapy.
Następnie spojrzał mu prosto w oczy, na powrót przybierając
ludzkie oblicze.
– Nastąpiło to, o
czym tak marzyłeś. Twój synek, słodki Allanek, stał się
mężczyzną.
Wstał, otrzepał
koszulę.
– Ale co się dzieje
z Markiem? – wykrztusił Norman Hans von Lahman.
Syn zatrzymał się,
trzymając dłoń na klamce.
– Słyszałeś może
o wyvernach? – spytał, nie odwracając się, wyszedł na schody,
trzasnął drzwiami.
– Wyverny... Dlaczego
akurat wyverny... – Mężczyzna zdawał się bliski płaczu.
Wsłuchiwał się w
kroki swojego młodszego syna.
Allanek, jego zawsze
zbyt spokojny Allanek. Kiedyś przeszkadzało mu to. Ale naprawdę,
do diabła, czy było w tym coś nieludzkiego?! Czy Allan w jakiś
sposób różnił się od człowieka?! Oczywiście, że nie. Po
prostu interesowały go inne rzeczy. Po prostu zamiast latać z
szablą w dłoni, wolał usiąść w fotelu z książką w ręku.
Dlaczego nie mógł zaakceptować tego, że jego jedyny syn marzący
o władaniu mieczem i odcinaniu głów wrogom, nigdy nie da rady
nawet dosiąść konia?!
Dlaczego był tak ślepy
i nie poświęcił synom więcej uwagi? Przez swoją ignorancję
stracił już obu. W dodatku jednego na rzecz wyvernów. Potworów w
ludzkich ciałach.
Ukrył twarz w
dłoniach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz