Mark
Powoli otworzył oczy.
Czuł w głowie tępy ból i dość głośny szum, co od razu
skojarzył z pewnym incydentem sprzed roku, gdy wypił trzy butelki
whisky z barku ojca. Obudził się właśnie w takim stanie, tylko że
wtedy jeszcze pędem musiał biec do łazienki, a jak chodzi się o
kulach, to nie taka łatwa sprawa. Nie zdążył, ale to nie było
teraz istotne.
Zmrużył oczy. Światło
było mocno przytłumione, ale dla niego stanowczo za ostre. Jęknął,
obracając ociężałą głowę do ściany. Uderzył czołem w
popękane, lekko wilgotne i przyjemnie chłodne cegły. Aż się
skulił, gdy ktoś obok rzucił się na coś twardego, wyjąc:
– Cholera, wypuście
mnie stąd!
– Zamknij twarz,
Bonawenturo. – Rion wymówił imię wilkołaka z wyraźnym jadem.
Niemiec niechętnie
podniósł się na łokciach, spoglądając w stronę głosów.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że leży na gołym
betonie. Ubranie miał wilgotne, gdzieś po lewej słyszał
zwielokrotnione przez echo kapanie wody.
Bonawentura nie skakał
na ścianę, lecz na skorodowane pręty, które zagradzały drogę do
dalszej części lochu. Opierał się teraz o nie, pokryte tatuażami
dłonie miał uwalane w rdzawej mazi.
– Nie wiem jak wy,
ale ja bardzo bym chciał stąd wyjść – warknął, nawet się nie
odwracając.
– A czy ja się w
ogóle dowiem, gdzie my jesteśmy? – zagaił Mark. Niecierpliwym
ruchem odgarnął z czoła wilgotne włosy.
– Myślisz, że ja
wiem? Może mógłbym coś wymyślić, jakbyście zabrali ode mnie to
coś, bo tak się złożyło, że zapach mokrego psa bardzo mnie
rozprasza.
Rudy i wytatuowany
nawarczeli na siebie i jednocześnie pokazali dumnie wyprostowane
środkowe palce; siedzący w rogu Ryjisjaveeik przewrócił tylko
oczami. Sięgnął za siebie, jakby chcąc dobyć miecza, niestety
broni tam nie było.
Rion nagle odwrócił
się gwałtownie, jego rude włosy zawirowały w powietrzu, tworząc
ognistą grzywę.
– A ty może byś mi
podziękował?
– Za co? – nie
zrozumiał Mark.
– Wykonałem na tobie
piętnaście rytuałów uzdrawiających, kosztem całego swojego
dnia. Sześć godzin karmiłem cię własną aurą, a kolejne
osiemnaście przespałem. Zadowolony?
– I to jak! –
Niemiec wyszczerzył ostre kły. – Twoja matematyka jest
fascynująca.
– Ktoś idzie –
syknął Bonawentura, kuląc się.
Na końcu korytarza
pojawiło się dwóch mężczyzn. Obaj odziani byli w skóry
zwierząt, twarze jak zwykle pokryte mieli grubą warstwą farby, co
upodabniało ich do jakichś piekielnych stworzeń. Błyskające w
świetle pochodni białka oczu aż świeciły. Przez ramię mieli
przewieszone wielkie kusze; trzeci, którego z początku nie
zauważyli, trzymał broń w gotowości. Ryjisjaveeik wysyczał słowa
zaklęcia obezwładniającego, niestety nie podziałało. Ci ludzie w
jakiś sposób potrafili odebrać im moce i zablokować przemiany.
– No i co teraz? Bo
chyba nie przyszli zaprosić nas na herbatkę – zauważył
Bonawentura.
– Powal ich siłą
swojego uroku osobistego – warknął Rion. Uciszył się dopiero
gdy wilkołak zdzielił go ogromną pięścią w szczękę.
– Albo zaszczekaj,
niczym wierny Burek – dodał, gdy już opanował latające przed
oczami niebieskie fasolki.
Jeden z ludzi otworzył
kratę zardzewiałym kluczem. Pokazał palcem na Marka i wykonał
dłonią gest, jakby zapraszał go bliżej. Wyvern wstał z wahaniem,
spodziewając się, że nogi raczej nie zechcą słuchać go po tak
długiej bezczynności.
Przed chwilą zauważył,
że zabrali mu miecz, ale nie znaleźli ukrytego w cholewie buta
sztyletu. Gotów był po niego w każdej chwili sięgnąć.
Dwóch kuszników,
trzymając za ramiona, poprowadziło go korytarzem. Woda pluskała
pod ich butami, wilgoć dusiła.
Wreszcie dotarli do
schodów. Światło słoneczne raziło nawet gdy z całej siły
zacisnął powieki, wwiercało się w mózg tysiącami rozgrzanych do
białości szpilek.
Prowadzili go do zamku.
Białe mury i złote zdobienia lśniły w słońcu, pełna
drogocennych kamieni brama była otwarta, jakby ktoś na nich czekał.
Korytarze, wprost ociekające bogactwem, straszyły kiczowatymi
portretami królów i lustrami w złotych ramach, w które powtapiano
rubiny wielkości pięści. Mark zerknął w jedno z nich. Skórę
miał nienaturalnie bladą, szczękę siną z lewej strony, a na łuku
brwiowym ogromne rozcięcie. Ale żył. Już samo to było wielkim
osiągnięciem.
Grube dywany z
czerwonego aksamitu skutecznie tłumiły ich kroki, lecz spod tkaniny
wyglądał idealnie oszlifowany biały marmur ze złotymi żyłkami.
Nie wyglądały na naturalne, więc domyślił się, że z wysokości
musiały tworzyć jakiś obraz.
Dwóch strażników
uchyliło przed nimi wrota sali tronowej. Pomieszczenie było
ogromne, ozdobione kolumnami rzeźbionymi w motyw winorośli.
Czerwony dywan prowadził prosto do stóp złotego tronu, nad którym
znajdowała się ogromna rozeta z kolorowego szkła.
Sam władca w niczym
nie przypominał swoich umięśnionych i wysportowanych ludzi. Był
tak gruby, że ledwo mieścił się w swoim siedzisku, miał obwisłe
policzki i żałośnie rzadkie włosy. Sflaczała szyja zdawała się
ledwo utrzymywać ciężar głowy obciążonej kryształową koroną.
Strażnicy rzucili go
na kolana przed tym sporym, ale jednak cieniem człowieka. Jednak od
razu uniósł głowę i bezczelnie wlepił we władcę spojrzenie
krwistoczerwonych oczu.
Król wstał.
Zaskakujące było, że właściciel tak obfitej tuszy robi to bez
niczyjej pomocy, z zadziwiającą wręcz łatwością. Jego głos był
głęboki i zaskakująco młody.
– Co masz na swoją
obronę, wyverniku?
– Zależy, o co
zostałem oskarżony – odparł.
Nie bał się. Ktoś,
kto mając wbite w ciało osiem bełtów i złamaną szczękę dalej
walczył, i w dodatku to przeżył, nie miał już wątpliwości, że
jest niezniszczalny.
– Dlaczego
zdziesiątkowałeś moich ludzi?
Postanowił wziąć go
na uczciwego poddanego, więc wytłumaczył z grzecznym uśmiechem:
– Broniłem tylko
swojego ukochanego władcy. – Poniekąd było to prawdą.
Król zmrużył oczy i
przechylił głowę. Korona lekko zsunęła mu się na ucho, prawie
je miażdżąc.
– Czy twój władca
jest z tobą?
– Zamknięty w waszym
lochu.
– Przyprowadźcie go
– rozkazał strażnikom.
Mark się skrzywił.
Przecież nawet nie wiedzą, o którego z jego towarzyszy może
chodzić...
Uniósł głowę,
ukradkiem rozglądając się dookoła. Na przeciwnej ścianie
zauważył rozłożoną skórę białego wilka. Skrzywił się. Tutaj
miał władzę jego wyverni szósty zmysł: poczuł emanującą od
trofeum złą energię, przepełnioną cierpieniem i panicznym
strachem.
– Skąd masz tę
skórę? – spytał cicho, zanim zdążył się powstrzymać. Oj,
napytasz sobie kiedyś biedy, kolego...
Król najwyraźniej nie
dosłyszał nuty groźby w jego głosie, bo roześmiał się i dumnie
oznajmił:
– Sam upolowałem
tego potwora. Oskórowałem również własnoręcznie. Coś nie tak?
– Owszem.
– A co, cholerny
gadzie? – Władca groźnie nachylił się w jego stronę, tron
zaskrzypiał.
– Sam jesteś
potworem.
– Jak śmiesz?!
– Każda śmierć
jest sobie równa. Zabójca zwierzęcia jest tak samo winien, jak
zabójca człowieka.
– A w takim razie co
twoim zdaniem powinniśmy jeść?
– Tak, jeść też
trzeba, ale taka śmierć jest uzasadniona. Tak jak zabicie człowieka
w obronie własnej. A zabijanie dla zabawy... to już zupełnie co
innego.
– Coś mi się obiło
o uszy, że wyverny są pozbawionymi uczuć, nieliczącymi się z
nikim i niczym bestiami.
– Potrafimy zabijać
ludzi z zimną krwią, ale zwierząt nie. Zwierzęta są niewinne.
– Tak jak ty?
Wnętrze dłoni
delikatnie zaświerzbiło, przymuszając do zaciśnięcia w niej
rękojeści sztyletu. Powstrzymał się w ostatnim momencie, chociaż
i tak czuł, że niedługo cały spokój i opanowanie pójdą do
diabła i rozerwie wrogowi gardło gołymi rękoma. Ciało
przeszywały ogniste skurcze, wzrok na moment się wyostrzał, by po
chwili na powrót się stępić. Przemiana była o krok, na
wyciągnięcie ręki. Wystarczyłaby jedna myśl...
Otrząsnął się.
Dwóch strażników wepchnęło na salę opierającego się
Ryjisjaveeika, trzeci dźgał go co jakiś czas grotem w plecy.
Wyvern jęczał, szarpiąc się, niestety złamana ręka nie pomagała
mu wyrwać się z uścisku.
Skąd wiedzieli, że
to akurat on? – zastanowił się Mark. Ci ludzie coraz mocniej
go interesowali.
Rzucili Norwega na
kolana, lecz on poderwał się prawie natychmiast i ryknął, unosząc
zdrową pięść do ciosu:
– Głupcze! Władca
nie klęka! Zaraz wsadzę ci tą rękę w twoją...
Strażnik cofnął się
trwożnie, unosząc dłonie w obronnym geście. Drugi padł na kolana
i schylając głowę, powiedział coś w swoim języku. Ryjisjaveeik
najwyraźniej jednak potrafił go zrozumieć, bo westchnął i
rozkazał:
– Wstań. Tym razem
masz szczęście. Nie mam nastroju na zabijanie nieposłusznych
idiotów.
– Nie! Co wy
robicie?! Rzućcie go na ziemię! – ryknął król, uderzając
mięsistą pięścią w złoty podłokietnik.
Mark syknął. Zawsze
powtarzał, że łuk jest tchórzowską bronią, niepozwalającą
przeciwnikowi na zbliżenie się, teraz jednak żałował, że nie ma
żadnego pod ręką. Marzył o tym, by wreszcie zrobić użytek ze
sztyletu.
Jeszcze trochę –
powiedział sobie, wzdychając. Wbił ostry kieł w wargę, by
móc skupić się na czymś odmiennym od wszechogarniającego
pragnienia zadania śmierci temu irytującemu człowiekowi.
Ryjisjaveeik uderzył
policzkiem w marmur pod wpływem mocnego pchnięcia. Przez dłuższy
czas nie otwierał oczu. Na czoło wystąpił mu pot, Mark zauważył,
że prawa ręka jego kompana jest sina i mocno spuchnięta.
– I co, wyverniku?
Twój władca nie jest wszechpotężny, tak samo, jak ty.
Teraz – pomyślał
Mark.
Może i był osłabiony
z upływu krwi, więzy jednak i tak od początku sprawiały wrażenie
zbyt słabych. Rozerwał je, płynnym ruchem wyciągnął z cholewy
buta sztylet, przygotowując się do ciosu. Zanim strażnicy
załadowali kusze, podbiegł do złotego tronu i przycisnął ostrze
do tłustej szyi króla. Między palcami pociekła mu jego lepka
krew.
– A skóra na
rękojeści twojego sztyletu, obrońco zwierząt? – syknął król,
z całych sił usiłując zachować spokój.
Wyvern, uśmiechnąwszy
się, wysyczał mu prosto do ucha:
– Jest ludzka, wasza
wysokość. – Roześmiał się cicho.
Władca już nie udawał
– był sztywny ze strachu. Jego strażnicy podobnie: niepewnie
ważyli w dłoniach kusze, jakby nie wiedząc, czy je odłożyć, czy
może zaryzykować i wystrzelić.
Żaden z nich się nie
odważył. Pamiętali, ile bełtów zużyli poprzedniego dnia na
obezwładnienie tego demona. Powoli opuścili broń, cicho
zazgrzytała w spotkaniu z kamieniem.
– Słuszna decyzja. –
Niemiec uśmiechnął się potwornie.
Król coraz mocniej się
spinał w oczekiwaniu na ostrze zagłębiające się w jego ciele.
Czuł zimno metalu, drżenie dzierżącej go ręki, ciepły oddech
własnego mordercy na karku.
– Przyprowadźcie
Riona i Bonawenturę. Tylko bez głupot, bo wasz władca od siedmiu
boleści straci główkę. Chociaż pewien jestem, że i tak wiele z
niej nie korzysta.
Strażnicy
sprintem rzucili się do pozłacanych wrót. Markowi zrobiło się
niedobrze. Czy wszystko tutaj musi razić w oczy i mieć
kolor szczyn? Zdawało się, że
drobinki złota unoszą się w powietrzu, wirując w promieniach
wpadającego przez rozetę słońca.
– Wiesz, co ci
powiem? – odezwał się król. Nie czekając na odpowiedź,
kontynuował: – Czytam ci w myślach, jak w książce.
– Doprawdy?
– Oczywiście, że
tak. Nauczyłem się tej sztuki jeszcze jako młodzian. Doskonaliłem
ją przez lata. Aż wreszcie władza nad ludzkimi umysłami znalazła
się tak blisko...
– W takim razie
powiedz, co mnie właśnie trapi?
– Niepokoisz się
tym, że strażnicy zbyt długo nie wracają.
Wyvern się roześmiał.
– Mylisz się.
Zastanawiam się, po jakim czasie od ich wyjścia muszę cię zabić,
by nie zyskać reputacji tchórza.
Mężczyzna zadrżał.
Ryjisjaveeik, któremu udało się usiąść na marmurowym stopniu,
zatrząsł się od śmiechu.
Mark postanowił nigdy
nie przyznawać, że władca miał rację.
Strażnicy wreszcie z
impetem wpadli na salę. Kilka kroków za nimi, powłócząc nogami,
wlókł się Bonawentura, obok uśmiechnięty od ucha do ucha Rion.
Wilkołak, widząc Marka na podwyższeniu, rozłożył szeroko
ramiona i zawył płaczliwym tonem:
– Co to za cukierkowy
koszmar?!
– Właśnie. Ci
ludzie na pierwszy rzut oka tak normalnie wyglądają... – Rudy
spode łba zmierzył wzrokiem wymalowaną twarz jednego ze
strażników. Ten odsunął się nieznacznie z wyraźnym respektem w
oczach.
Niemiec powoli odjął
sztylet od szyi króla, nie spuszczając wzroku z kusz wojowników,
jak na razie leżących na ziemi obok właścicieli.
– To my będziemy się
zbierać – oznajmił, chowając broń. Po chwili dodał: – Bardzo
by mi było miło, gdyby ktoś raczył mi pokazać drogę do miejsca,
w którym ukryliście nasze miecze.
Jeden z wymalowanych
natychmiast się zaoferował.
Skład broni
zdecydowanie bardziej przypominał skarbiec. Pod niskie drewniane
sklepienie piętrzyły się stosy złotych monet i drogiej biżuterii.
Rękojeści mieczy i sztyletów, których było stosunkowo mało,
straszyły gigantycznymi drogimi kamieniami, które na pewno tylko
utrudniały walkę. Leżąca w rogu ich broń wydawała się szara i
nijaka. Marka bardzo to ucieszyło, miał szczerze dość tego
przepychu. Zawsze wolał rzeczy w ciemnych, przytłumionych kolorach,
nie znosił przesadzonych ozdób, w których większość znanych mu
ludzi się zakochiwała.
Dobył swojego oręża.
Ostrze krzyżackiego miecza zabłysnęło srebrzyście w świetle
pochodni. Dopiero teraz, patrząc na nie, zdał sobie sprawę z tego,
że w tym zamku nie widział niczego, co zostałoby wykonane ze
srebra. Skuteczny odstraszacz wyvernów i magnes na wampiry.
Poczuł
niewypowiedzianą ulgę, gdy brama się za nimi zamknęła.
Spodziewał się, że czatujący na murach ludzie zaczną do nich
strzelać od razu, jak tylko przekroczą bezpieczną granicę, w
razie czego więc wyszeptał słowa najmocniejszego zaklęcia
ochronnego, jakie znał.
– Czy mogę coś
zauważyć? – odezwał się Bonawentura.
Ryjisjaveeik spojrzał
na niego jak na skończonego idiotę, lekko masując rękę
zawieszoną na temblaku.
– Proszę bardzo...
– Czy wiemy chociaż,
gdzie jesteśmy?
– To nie było
spostrzeżenie – parsknął Rion.
– Właściwie to nie,
ale nie możemy być dalej, niż parę godzin od Świętych Gór –
odpowiedział spokojnie Ryjiv, ignorując ryżego.
– A wiemy, jak wrócić
na nasz szlak?
– Nie do końca.
Mark się roześmiał,
mocnym i zachrypniętym głosem zaczął śpiewać zwrotkę jakiejś
dawno zapomnianej pieśni wojennej. Ryjiv podchwycił, po chwili Rion
i wilkołak również się przyłączyli. Szli prosto na górujące
nad nimi skały, których szczyty skąpane były w gęstej, białej
jak mleko mgle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz