środa, 13 grudnia 2017

Rozdział 17


Mark

Powoli otworzył oczy. Czuł w głowie tępy ból i dość głośny szum, co od razu skojarzył z pewnym incydentem sprzed roku, gdy wypił trzy butelki whisky z barku ojca. Obudził się właśnie w takim stanie, tylko że wtedy jeszcze pędem musiał biec do łazienki, a jak chodzi się o kulach, to nie taka łatwa sprawa. Nie zdążył, ale to nie było teraz istotne.
Zmrużył oczy. Światło było mocno przytłumione, ale dla niego stanowczo za ostre. Jęknął, obracając ociężałą głowę do ściany. Uderzył czołem w popękane, lekko wilgotne i przyjemnie chłodne cegły. Aż się skulił, gdy ktoś obok rzucił się na coś twardego, wyjąc:
Cholera, wypuście mnie stąd!
Zamknij twarz, Bonawenturo. – Rion wymówił imię wilkołaka z wyraźnym jadem.
Niemiec niechętnie podniósł się na łokciach, spoglądając w stronę głosów. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że leży na gołym betonie. Ubranie miał wilgotne, gdzieś po lewej słyszał zwielokrotnione przez echo kapanie wody.
Bonawentura nie skakał na ścianę, lecz na skorodowane pręty, które zagradzały drogę do dalszej części lochu. Opierał się teraz o nie, pokryte tatuażami dłonie miał uwalane w rdzawej mazi.
Nie wiem jak wy, ale ja bardzo bym chciał stąd wyjść – warknął, nawet się nie odwracając.
A czy ja się w ogóle dowiem, gdzie my jesteśmy? – zagaił Mark. Niecierpliwym ruchem odgarnął z czoła wilgotne włosy.
Myślisz, że ja wiem? Może mógłbym coś wymyślić, jakbyście zabrali ode mnie to coś, bo tak się złożyło, że zapach mokrego psa bardzo mnie rozprasza.
Rudy i wytatuowany nawarczeli na siebie i jednocześnie pokazali dumnie wyprostowane środkowe palce; siedzący w rogu Ryjisjaveeik przewrócił tylko oczami. Sięgnął za siebie, jakby chcąc dobyć miecza, niestety broni tam nie było.
Rion nagle odwrócił się gwałtownie, jego rude włosy zawirowały w powietrzu, tworząc ognistą grzywę.
A ty może byś mi podziękował?
Za co? – nie zrozumiał Mark.
Wykonałem na tobie piętnaście rytuałów uzdrawiających, kosztem całego swojego dnia. Sześć godzin karmiłem cię własną aurą, a kolejne osiemnaście przespałem. Zadowolony?
I to jak! – Niemiec wyszczerzył ostre kły. – Twoja matematyka jest fascynująca.
Ktoś idzie – syknął Bonawentura, kuląc się.
Na końcu korytarza pojawiło się dwóch mężczyzn. Obaj odziani byli w skóry zwierząt, twarze jak zwykle pokryte mieli grubą warstwą farby, co upodabniało ich do jakichś piekielnych stworzeń. Błyskające w świetle pochodni białka oczu aż świeciły. Przez ramię mieli przewieszone wielkie kusze; trzeci, którego z początku nie zauważyli, trzymał broń w gotowości. Ryjisjaveeik wysyczał słowa zaklęcia obezwładniającego, niestety nie podziałało. Ci ludzie w jakiś sposób potrafili odebrać im moce i zablokować przemiany.
No i co teraz? Bo chyba nie przyszli zaprosić nas na herbatkę – zauważył Bonawentura.
Powal ich siłą swojego uroku osobistego – warknął Rion. Uciszył się dopiero gdy wilkołak zdzielił go ogromną pięścią w szczękę.
Albo zaszczekaj, niczym wierny Burek – dodał, gdy już opanował latające przed oczami niebieskie fasolki.
Jeden z ludzi otworzył kratę zardzewiałym kluczem. Pokazał palcem na Marka i wykonał dłonią gest, jakby zapraszał go bliżej. Wyvern wstał z wahaniem, spodziewając się, że nogi raczej nie zechcą słuchać go po tak długiej bezczynności.
Przed chwilą zauważył, że zabrali mu miecz, ale nie znaleźli ukrytego w cholewie buta sztyletu. Gotów był po niego w każdej chwili sięgnąć.
Dwóch kuszników, trzymając za ramiona, poprowadziło go korytarzem. Woda pluskała pod ich butami, wilgoć dusiła.
Wreszcie dotarli do schodów. Światło słoneczne raziło nawet gdy z całej siły zacisnął powieki, wwiercało się w mózg tysiącami rozgrzanych do białości szpilek.
Prowadzili go do zamku. Białe mury i złote zdobienia lśniły w słońcu, pełna drogocennych kamieni brama była otwarta, jakby ktoś na nich czekał. Korytarze, wprost ociekające bogactwem, straszyły kiczowatymi portretami królów i lustrami w złotych ramach, w które powtapiano rubiny wielkości pięści. Mark zerknął w jedno z nich. Skórę miał nienaturalnie bladą, szczękę siną z lewej strony, a na łuku brwiowym ogromne rozcięcie. Ale żył. Już samo to było wielkim osiągnięciem.
Grube dywany z czerwonego aksamitu skutecznie tłumiły ich kroki, lecz spod tkaniny wyglądał idealnie oszlifowany biały marmur ze złotymi żyłkami. Nie wyglądały na naturalne, więc domyślił się, że z wysokości musiały tworzyć jakiś obraz.
Dwóch strażników uchyliło przed nimi wrota sali tronowej. Pomieszczenie było ogromne, ozdobione kolumnami rzeźbionymi w motyw winorośli. Czerwony dywan prowadził prosto do stóp złotego tronu, nad którym znajdowała się ogromna rozeta z kolorowego szkła.
Sam władca w niczym nie przypominał swoich umięśnionych i wysportowanych ludzi. Był tak gruby, że ledwo mieścił się w swoim siedzisku, miał obwisłe policzki i żałośnie rzadkie włosy. Sflaczała szyja zdawała się ledwo utrzymywać ciężar głowy obciążonej kryształową koroną.
Strażnicy rzucili go na kolana przed tym sporym, ale jednak cieniem człowieka. Jednak od razu uniósł głowę i bezczelnie wlepił we władcę spojrzenie krwistoczerwonych oczu.
Król wstał. Zaskakujące było, że właściciel tak obfitej tuszy robi to bez niczyjej pomocy, z zadziwiającą wręcz łatwością. Jego głos był głęboki i zaskakująco młody.
Co masz na swoją obronę, wyverniku?
Zależy, o co zostałem oskarżony – odparł.
Nie bał się. Ktoś, kto mając wbite w ciało osiem bełtów i złamaną szczękę dalej walczył, i w dodatku to przeżył, nie miał już wątpliwości, że jest niezniszczalny.
Dlaczego zdziesiątkowałeś moich ludzi?
Postanowił wziąć go na uczciwego poddanego, więc wytłumaczył z grzecznym uśmiechem:
Broniłem tylko swojego ukochanego władcy. – Poniekąd było to prawdą.
Król zmrużył oczy i przechylił głowę. Korona lekko zsunęła mu się na ucho, prawie je miażdżąc.
Czy twój władca jest z tobą?
Zamknięty w waszym lochu.
Przyprowadźcie go – rozkazał strażnikom.
Mark się skrzywił. Przecież nawet nie wiedzą, o którego z jego towarzyszy może chodzić...
Uniósł głowę, ukradkiem rozglądając się dookoła. Na przeciwnej ścianie zauważył rozłożoną skórę białego wilka. Skrzywił się. Tutaj miał władzę jego wyverni szósty zmysł: poczuł emanującą od trofeum złą energię, przepełnioną cierpieniem i panicznym strachem.
Skąd masz tę skórę? – spytał cicho, zanim zdążył się powstrzymać. Oj, napytasz sobie kiedyś biedy, kolego...
Król najwyraźniej nie dosłyszał nuty groźby w jego głosie, bo roześmiał się i dumnie oznajmił:
Sam upolowałem tego potwora. Oskórowałem również własnoręcznie. Coś nie tak?
Owszem.
A co, cholerny gadzie? – Władca groźnie nachylił się w jego stronę, tron zaskrzypiał.
Sam jesteś potworem.
Jak śmiesz?!
Każda śmierć jest sobie równa. Zabójca zwierzęcia jest tak samo winien, jak zabójca człowieka.
A w takim razie co twoim zdaniem powinniśmy jeść?
Tak, jeść też trzeba, ale taka śmierć jest uzasadniona. Tak jak zabicie człowieka w obronie własnej. A zabijanie dla zabawy... to już zupełnie co innego.
Coś mi się obiło o uszy, że wyverny są pozbawionymi uczuć, nieliczącymi się z nikim i niczym bestiami.
Potrafimy zabijać ludzi z zimną krwią, ale zwierząt nie. Zwierzęta są niewinne.
Tak jak ty?
Wnętrze dłoni delikatnie zaświerzbiło, przymuszając do zaciśnięcia w niej rękojeści sztyletu. Powstrzymał się w ostatnim momencie, chociaż i tak czuł, że niedługo cały spokój i opanowanie pójdą do diabła i rozerwie wrogowi gardło gołymi rękoma. Ciało przeszywały ogniste skurcze, wzrok na moment się wyostrzał, by po chwili na powrót się stępić. Przemiana była o krok, na wyciągnięcie ręki. Wystarczyłaby jedna myśl...
Otrząsnął się. Dwóch strażników wepchnęło na salę opierającego się Ryjisjaveeika, trzeci dźgał go co jakiś czas grotem w plecy. Wyvern jęczał, szarpiąc się, niestety złamana ręka nie pomagała mu wyrwać się z uścisku.
Skąd wiedzieli, że to akurat on? – zastanowił się Mark. Ci ludzie coraz mocniej go interesowali.
Rzucili Norwega na kolana, lecz on poderwał się prawie natychmiast i ryknął, unosząc zdrową pięść do ciosu:
Głupcze! Władca nie klęka! Zaraz wsadzę ci tą rękę w twoją...
Strażnik cofnął się trwożnie, unosząc dłonie w obronnym geście. Drugi padł na kolana i schylając głowę, powiedział coś w swoim języku. Ryjisjaveeik najwyraźniej jednak potrafił go zrozumieć, bo westchnął i rozkazał:
Wstań. Tym razem masz szczęście. Nie mam nastroju na zabijanie nieposłusznych idiotów.
Nie! Co wy robicie?! Rzućcie go na ziemię! – ryknął król, uderzając mięsistą pięścią w złoty podłokietnik.
Mark syknął. Zawsze powtarzał, że łuk jest tchórzowską bronią, niepozwalającą przeciwnikowi na zbliżenie się, teraz jednak żałował, że nie ma żadnego pod ręką. Marzył o tym, by wreszcie zrobić użytek ze sztyletu.
Jeszcze trochę – powiedział sobie, wzdychając. Wbił ostry kieł w wargę, by móc skupić się na czymś odmiennym od wszechogarniającego pragnienia zadania śmierci temu irytującemu człowiekowi.
Ryjisjaveeik uderzył policzkiem w marmur pod wpływem mocnego pchnięcia. Przez dłuższy czas nie otwierał oczu. Na czoło wystąpił mu pot, Mark zauważył, że prawa ręka jego kompana jest sina i mocno spuchnięta.
I co, wyverniku? Twój władca nie jest wszechpotężny, tak samo, jak ty.
Teraz – pomyślał Mark.
Może i był osłabiony z upływu krwi, więzy jednak i tak od początku sprawiały wrażenie zbyt słabych. Rozerwał je, płynnym ruchem wyciągnął z cholewy buta sztylet, przygotowując się do ciosu. Zanim strażnicy załadowali kusze, podbiegł do złotego tronu i przycisnął ostrze do tłustej szyi króla. Między palcami pociekła mu jego lepka krew.
A skóra na rękojeści twojego sztyletu, obrońco zwierząt? – syknął król, z całych sił usiłując zachować spokój.
Wyvern, uśmiechnąwszy się, wysyczał mu prosto do ucha:
Jest ludzka, wasza wysokość. – Roześmiał się cicho.
Władca już nie udawał – był sztywny ze strachu. Jego strażnicy podobnie: niepewnie ważyli w dłoniach kusze, jakby nie wiedząc, czy je odłożyć, czy może zaryzykować i wystrzelić.
Żaden z nich się nie odważył. Pamiętali, ile bełtów zużyli poprzedniego dnia na obezwładnienie tego demona. Powoli opuścili broń, cicho zazgrzytała w spotkaniu z kamieniem.
Słuszna decyzja. – Niemiec uśmiechnął się potwornie.
Król coraz mocniej się spinał w oczekiwaniu na ostrze zagłębiające się w jego ciele. Czuł zimno metalu, drżenie dzierżącej go ręki, ciepły oddech własnego mordercy na karku.
Przyprowadźcie Riona i Bonawenturę. Tylko bez głupot, bo wasz władca od siedmiu boleści straci główkę. Chociaż pewien jestem, że i tak wiele z niej nie korzysta.
Strażnicy sprintem rzucili się do pozłacanych wrót. Markowi zrobiło się niedobrze. Czy wszystko tutaj musi razić w oczy i mieć kolor szczyn? Zdawało się, że drobinki złota unoszą się w powietrzu, wirując w promieniach wpadającego przez rozetę słońca.
Wiesz, co ci powiem? – odezwał się król. Nie czekając na odpowiedź, kontynuował: – Czytam ci w myślach, jak w książce.
Doprawdy?
Oczywiście, że tak. Nauczyłem się tej sztuki jeszcze jako młodzian. Doskonaliłem ją przez lata. Aż wreszcie władza nad ludzkimi umysłami znalazła się tak blisko...
W takim razie powiedz, co mnie właśnie trapi?
Niepokoisz się tym, że strażnicy zbyt długo nie wracają.
Wyvern się roześmiał.
Mylisz się. Zastanawiam się, po jakim czasie od ich wyjścia muszę cię zabić, by nie zyskać reputacji tchórza.
Mężczyzna zadrżał. Ryjisjaveeik, któremu udało się usiąść na marmurowym stopniu, zatrząsł się od śmiechu.
Mark postanowił nigdy nie przyznawać, że władca miał rację.
Strażnicy wreszcie z impetem wpadli na salę. Kilka kroków za nimi, powłócząc nogami, wlókł się Bonawentura, obok uśmiechnięty od ucha do ucha Rion. Wilkołak, widząc Marka na podwyższeniu, rozłożył szeroko ramiona i zawył płaczliwym tonem:
Co to za cukierkowy koszmar?!
Właśnie. Ci ludzie na pierwszy rzut oka tak normalnie wyglądają... – Rudy spode łba zmierzył wzrokiem wymalowaną twarz jednego ze strażników. Ten odsunął się nieznacznie z wyraźnym respektem w oczach.
Niemiec powoli odjął sztylet od szyi króla, nie spuszczając wzroku z kusz wojowników, jak na razie leżących na ziemi obok właścicieli.
To my będziemy się zbierać – oznajmił, chowając broń. Po chwili dodał: – Bardzo by mi było miło, gdyby ktoś raczył mi pokazać drogę do miejsca, w którym ukryliście nasze miecze.
Jeden z wymalowanych natychmiast się zaoferował.
Skład broni zdecydowanie bardziej przypominał skarbiec. Pod niskie drewniane sklepienie piętrzyły się stosy złotych monet i drogiej biżuterii. Rękojeści mieczy i sztyletów, których było stosunkowo mało, straszyły gigantycznymi drogimi kamieniami, które na pewno tylko utrudniały walkę. Leżąca w rogu ich broń wydawała się szara i nijaka. Marka bardzo to ucieszyło, miał szczerze dość tego przepychu. Zawsze wolał rzeczy w ciemnych, przytłumionych kolorach, nie znosił przesadzonych ozdób, w których większość znanych mu ludzi się zakochiwała.
Dobył swojego oręża. Ostrze krzyżackiego miecza zabłysnęło srebrzyście w świetle pochodni. Dopiero teraz, patrząc na nie, zdał sobie sprawę z tego, że w tym zamku nie widział niczego, co zostałoby wykonane ze srebra. Skuteczny odstraszacz wyvernów i magnes na wampiry.
Poczuł niewypowiedzianą ulgę, gdy brama się za nimi zamknęła. Spodziewał się, że czatujący na murach ludzie zaczną do nich strzelać od razu, jak tylko przekroczą bezpieczną granicę, w razie czego więc wyszeptał słowa najmocniejszego zaklęcia ochronnego, jakie znał.
Czy mogę coś zauważyć? – odezwał się Bonawentura.
Ryjisjaveeik spojrzał na niego jak na skończonego idiotę, lekko masując rękę zawieszoną na temblaku.
Proszę bardzo...
Czy wiemy chociaż, gdzie jesteśmy?
To nie było spostrzeżenie – parsknął Rion.
Właściwie to nie, ale nie możemy być dalej, niż parę godzin od Świętych Gór – odpowiedział spokojnie Ryjiv, ignorując ryżego.
A wiemy, jak wrócić na nasz szlak?
Nie do końca.
Mark się roześmiał, mocnym i zachrypniętym głosem zaczął śpiewać zwrotkę jakiejś dawno zapomnianej pieśni wojennej. Ryjiv podchwycił, po chwili Rion i wilkołak również się przyłączyli. Szli prosto na górujące nad nimi skały, których szczyty skąpane były w gęstej, białej jak mleko mgle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz