środa, 13 grudnia 2017

Rozdział 18


Anders

Wieża zdecydowanie była wyższa od samego domu. Budynek składał się z parteru, piętra i strychu, a ona miała cztery poziomy. Ale dla niego i tak było zbyt nisko. Zbyt blisko ludzi. Zbyt blisko własnej hańby.
Oderwał zagradzające okno deski. Do środka wpadł podmuch lodowatego wiatru, lekko wilgotnego, niosącego zapowiedź śnieżycy. Z krokwi poderwał się samotny nietoperz, wyleciał na zewnątrz z głośnym skrzekiem, drażniącym czuły słuch Andersa. Jakoś nigdy nie przepadał za tymi zwierzętami.
Usiadł na gołych deskach, łokcie opierając na kamiennym parapecie. Zamknął oczy, pozwolił, by wiatr chłodził jego rozpaloną gorączką skórę, a długie włosy łaskotały delikatnie pokryte wypiekami policzki.
Czy można choć przez chwilę nie myśleć? Odpowiedzi na to pytanie szukał od lat. Zwykle zapytani o to ludzie wybuchali śmiechem i twierdzili, że to możliwe, a nawet łatwe. Bzdury. Jemu jeszcze nigdy się to nie udało.
Próbował wszystkiego: medytacji, gapienia się w jeden punkt i wyobrażania sobie, jak zmienia kształty, przespania całego dnia... Raz nawet pokusił się o coś drastyczniejszego: opróżnił Shadyi cały barek, za co srogo zapłacił – kobieta obiecała, że podczas najbliższej pełni rozszarpie go na małe nieśmiertelne kawałki. Ale nawet gdy leżał na podłodze salonu z kompletnym mętlikiem w głowie i brakiem świadomości własnego ciała, myśli i tak go nawiedzały. Doszło nawet do tego, że wilkołaczyca musiała go obezwładnić, gdy próbował pociąć sobie skórę przedramion własnym mieczem. Mieczem!
A teraz skończył tutaj. Od tygodnia nie wychodził z wieży, pewien, że hańba nigdy nie pozwoli mu odnaleźć spokoju. Wyverny go znienawidzą. Już był dziwakiem, wyrzutkiem... a teraz na dodatek bezużytecznym.
Każdy wyvern ma zaprogramowane w umyśle trzy słowa: życie. Tajemnica. Honor. Każdy musiał samodzielnie odkryć, co znaczy dla niego każde z nich, a następnie bronić tego do ostatniej kropli krwi.
Anders żył. Dochował tajemnicy tego, czym jest. Ale splamił swój honor. A z pewnością akurat to bolało najbardziej.
Życie można w dość prosty sposób przywrócić. Zabić tych, którzy zdradzili tajemnicę. Ale splamionego honoru nic nie naprawi. To było zbyt osobiste. Nawet jeśli pobratymcy by mu bez problemu wybaczyli, już nigdy nie byłby sobą. Już zawsze nosiłby w sercu skazę, dokuczającą ilekroć zobaczyłby coś choć odrobinę przypominającego tamten dzień.
Wiedział, że nie może tak żyć. Tylko jak ktoś, kto jest nieśmiertelny, może ze sobą skończyć? W jego przypadku coś tak przyziemnego było niemożliwe. Zarówno ze względów fizycznych, jak i etycznych. Ktoś, kto wierzy całym sercem w niebo i piekło i całe życie kieruje się tą wiarą, nie powinien zniżać się do takich głupot.
Gdy zamykał oczy, pod powiekami stawał mu obraz: skały, a między nimi wijąca się dość szeroka rzeczka o idealnie czystych wodach. Zdawało się, że miejscami przybiera intensywnie lazurowy kolor. Strumień nieposiadający nawet nazwy, przecinający w połowie Święte Góry. To w nim wyverny topiły niegdyś zdrajców, zanim odkryły bardziej „humanitarne” metody.
Zanim odkryły, że równie dobrze, a nawet lepiej można to zrobić w Trującym Źródle, znajdującym się w sali tronowej Ryjisjaveeika. Powodowało ono nie tylko śmierć, lecz również tak koszmarny ból tuż przed nią, że delikwent modlił się o jej przybycie. Jeśli wcześniej nie ochrypł od krzyków z cierpienia...
Potrząsnął głową. A co, jeśli to go właśnie czeka? Umiał walczyć, dopóki ktoś nie zadał mu rany, nigdy nie był nawet w połowie tak odporny na ból, jak inni jego bracia. Nie wyobrażał sobie tej tortury. Był gotów na wszystko: mógł zabijać, niszczyć i uciekać po kres swoich dni, byle tylko nie dorwali go bracia...
Z pewnym opóźnieniem usłyszał kroki na kamiennych stopniach, odbijające się echem od gołych ścian. Pożałował przez chwilę, że wieża nie ma drzwi, które mógłby zamknąć na klucz.
Andersie, co się dzieje? – usłyszał ciepły głos Shadyi.
Nie odpowiedział.
Kobieta ciężko westchnęła i usiadła na drewnianej skrzyni obok niego.
Nie unosił głowy.
Nie udawaj, że mnie nie słyszysz – warknęła.
Nie udaję, tylko...
Naprawdę jesteś głuchy? – dokończyła za niego.
Zapadło dłuższe milczenie. Ukradkiem spojrzał na Shadyę. Natychmiast z powrotem spuścił wzrok na czubki drzew za oknem. Kobieta była na boso, odziana jedynie w cienką, białą halkę. Jasne, kręcone włosy miała artystycznie przerzucone przez ramię. Siedziała z zamkniętymi oczami, uśmiechając się delikatnie do własnych myśli. Wreszcie uniosła powieki, jej bursztynowe wilcze oczy zalśniły.
Wytłumacz mi, co cię tak trapi.
Kolejny raz? – parsknął, co zdecydowanie nie było najmilszym, co mógł zrobić. – Zdaje mi się, że znasz już tę historię na pamięć.
Znam, ale nadal nie mogę doszukać się w niej tego hańbiącego pierwiastka, o którym tak uparcie powtarzasz. Przecież to nie była twoja wina, tamten żmij cię rozproszył.
Znowu postanowił zacząć ją ignorować. Widząc to, westchnęła tylko i uniosła się lekko.
Chodź, pokażę ci coś.
Ale...
Przecież nie pozwolę ci tu siedzieć do końca świata. Chodź.
Wstał niechętnie, podążył za nią.
Nad miastem ciążyły czarne chmury, lodowaty wiatr wgryzał się w skórę. Płaszcz w ogóle przed nim nie chronił. Na ulicy nie było żywej duszy; ludzie, jakby przewidując śnieżycę, pochowali się w domach i teraz zapewne siedzieli w wygodnych fotelach, grzejąc zziębnięte dłonie i stopy przy piecach. Z każdego komina unosiły się obłoczki dymu. Szli dość szybko, długo. Dopiero gdy znaleźli się na nieutwardzonej dróżce, po której obu stronach wznosiły się wysokie stare świerki, zdał sobie sprawę z tego, że idą na cmentarz.
Wykonana z ciemnego piaskowca płyta nagrobka nie była stara, ale zdążyła już zniszczeć. W jednym rogu była pęknięta, zupełnie jakby ktoś uderzył w nią czymś dużym i ciężkim. Raczej specjalnie. Mąż Shadyi nie należał do bardzo lubianych, przez czterdzieści lat swojego życia zdążył sobie narobić kilka razy więcej wrogów, niż Anders przez sześćset dwadzieścia cztery. Był znanym oszustem, uzależnionym od hazardu, wielokrotnie zdarzało się, że ktoś przynosił go w nocy do domu, gdy wypił w barze o parę piw za dużo. Wszyscy również wiedzieli, jak traktował swoją żonę...
Nikt jednak nie wiedział, że jego śmierć była tak naprawdę morderstwem ze strony biednej, zahukanej żony właśnie.
Shadya zgarnęła ruchem dłoni coś z drewnianej ławeczki i powoli na niej usiadła, podwijając przeszkadzające fałdy sukni.
Ja też mam rysę na honorze. Morderstwo od zawsze uważałam za brak siły do przezwyciężenia przeciwności, morderstwo w skórze wilka – szczególnie. Zwykły akt tchórzostwa. A jednak zabiłam. Jako wilk. Splamiłam swój honor. A żyję.
Mówiąc, cały czas zaciskała dłonie na rączce parasolki, wzrokiem wwiercając się w napis na płycie. Gdy umilkła, nadal patrzyła, zaciskając kurczowo szczęki. Po jej bladym policzku powoli spłynęła łza, potem następna.
Potrafię wytłumaczyć sobie, że działałam we własnej obronie. Że inaczej w końcu by mnie zabił. I widzisz? Działa. Jeśli będziesz powtarzał sobie coś wystarczająco długo, w końcu zaczniesz w to wierzyć. I proszę cię o tylko jedną rzecz: żebyś to właśnie zrobił.
Anders stał nad nią, nie wiedząc, co zrobić. Obserwował przesuwające się po niebie kłębowiska prawie czarnych chmur. Konary wiekowych drzew trzeszczały na wietrze, uderzając o siebie nawzajem. Co mocniejsze podmuchy targały połami jego płaszcza.
Czuło się, że coś nadchodzi. Coś groźnego, mrocznego. Pragnął uciec w popłochu do domu Shadyi i zaszyć się przy kominku, w którym wesoło trzaskałby ogień.
Jednocześnie też chciał zostać. Wyjść temu, co się zbliżało, naprzeciw. Stawić mu czoło.
Delikatnie zacisnął i rozluźnił pięści.
Odzyska honor. Dokona tego. Nie da się zgnębić.
Na Boga, ta kobieta miała dar przekonywania!
Nie po to żył tyle lat, by teraz tak po prostu dać wykąpać się w Trującym Źródle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz