Mark
Tunel był ogromny.
Dość wąski, niezbyt wysoki, lecz ciągnął się całymi
kilometrami. Szli nim bez ustanku przez dziesięć godzin, drogę
oświetlając najpierw pochodnią, a gdy ta się wypaliła, za pomocą
magii. Wszyscy myśleli, że ta męczarnia nigdy się nie skończy,
aż nagle niespodziewanie stanęli u wejścia do wielkiej groty. Kula
ognia, którą powołał do życia Mark, nie wydobyła z mroku
przeciwległych ścian, ani nawet sklepienia jaskini. Jedynie tlące
się na samym środku krystalicznie czyste źródło. Jego idealnie
błękitne wody aż lśniły.
– Wreszcie! –
ryknął Bonawentura. Padł na kolana na brzegu, zanurzył w wodzie
złączone dłonie, uniósł je do ust...
– Nie! – zawył
Ryjisjaveeik. Odciągnął wilkołaka gwałtownym szarpnięciem, łysy
z impetem uderzył plecami o skałę.
– Co jest?! –
zawołał, usiłując wstać.
Norweg mu na to nie
pozwolił.
– Nie szarpie się z
rannym, to po pierwsze. A po drugie: skąd możesz wiedzieć, czy ta
woda nie jest trująca?!
– Chwilowo tak mi się
chce pić, że nie obeszłoby mnie nawet, jakby ktoś do niej nasrał!
– To proszę bardzo,
nachyl się, zajrzyj w głąb. Zobacz, co żyje na dnie takich
zbiorników.
Wilkołak niepewnie
podczołgał się do krawędzi i zajrzał w toń, odskoczył jak
poparzony.
Mark tak z ciekawości
poszedł w jego ślady. Na gładkim kamiennym dnie leżało bardzo
ciekawe stworzenie. Kształtem przypominało węża, ciało miało
jednak pokryte sporym kostnym grzebieniem i chropowatymi łuskami w
kolorze kości, do złudzenia przypominającymi smocze. Na pysku
również miało mnóstwo kostnych wypustek, a wyszczerzone groźnie
kły były mocno pożółkłe, jakby zniszczone od zbyt częstego
zatapiania ich w ciałach nieostrożnych przechodniów. Intensywnie
fioletowe oko rozglądało się w poszukiwaniu tego, kto zakłócił
jego spokój.
– Sympatyczne
zwierzątko – stwierdził Mark, uśmiechając się z przymusem.
– Nie powiedziałbym
– odparł Rion.
– Wąż jaskiniowy,
nie ten z ludzkiego wymiaru. Prawdziwy. Żywi się mięsem człowieka,
może nie jeść około stu lat. On pewnie czeka dłużej, wygląda
mi na głodnego – wytłumaczył Ryjisjaveeik, wreszcie pozwalając
Bonawenturze wstać.
Wilkołak tym razem nie
zbliżył się do wody.
Ruszyli dalej. Szli
jaskinią zbyt długo, była naprawdę ogromna. Po ciemnych, surowych
skałach, które składały się na jej ściany, z cichym szumem
sączyły się małe strumyki. Wilgoć dusiła, oblepiała ubranie i
włosy, sprawiała, że buty ślizgały się po podłożu. Parę razy
mało brakło, a któryś z nich leżałby twarzą w kamieniu. Rion
usiłował za pomocą słuchu określić, jak daleko od siebie
znajdują się ściany groty, niestety szum wody na to nie pozwalał.
Echo odbijało się od otoczenia zbyt często.
Po jakimś czasie
forsownego marszu natrafili na wejście do kolejnego korytarza, tym
razem ostro opadającego w dół. Według mapy mieli iść właśnie
tędy. W pewnym momencie wody na dnie tunelu zaczęło przybywać, by
wreszcie sięgnąć im do kostek. Na ścianach rósł dziwny porost,
przypominający z wierzchu mech, lecz wydzielający pod wpływem
dotyku duszący zapach. Fosforyzował w ciemności, co się pokazało,
gdy Mark przewrócił się w wodzie i niechcący zgasił kulę ognia,
którą podtrzymywał za pomocą magii.
– Jesteś pewien, że
mieliśmy iść właśnie tędy? – spytał przez zaciśnięte zęby,
podnosząc się z czarnej wody.
– Tak. Mieliśmy
trafić do centrum tych jaskiń, ale na mapie wydawały się nieco...
mniejsze. – Ryjiv umilkł raptownie.
Zza zakrętu tunelu
nieśmiało sączyło się delikatne niebieskawe światło. Podeszli
tam najciszej jak się dało, po kostki brodząc w błotnistej
cieczy. Tunel w tym miejscu znacznie się rozszerzał, ale sklepienie
znajdowało się jeszcze niżej, niż poprzednio. Po obu stronach,
przytulone do ścian, znajdowały się jeziorka podobne do tego z
jaskini, ale o wiele mniejsze. Niektóre miały zaledwie średnicę
palca. Światło wydobywało się z ich idealnie przejrzystych,
niebieskich wód, rzucało na ściany tajemnicze cienie i poświaty,
sprawiające nierzeczywiste wrażenie. Korytarz wyglądał, jakby
falował. Wprost nieznośne uczucie.
– I w każdym z nich
żyje ten smok? – jęknął Bonawentura.
– Wąż – poprawił
Ryjisjaveeik.
Wilkołak uznał to za
potwierdzenie. Bledszy niż zwykle, ruszył wąską ścieżką
pomiędzy siedzibami białych potworów, niepewnie i ostrożnie
stawiając kroki. Mark z niemałą ulgą zauważył, że przynajmniej
tutaj ścieżka była idealnie sucha, nie groziło im więc
poślizgnięcie i upadek do wody. Nie bał się węży jaskiniowych,
dopóki posłusznie siedziały w swoich norach. Ale wolał nie stanąć
oko w oko z jednym z nich w ich środowisku.
– A te smoki... –
zaczął wilkołak.
– Węże! – ryknął
wyvern tak głośno, że aż wilgotne ściany niosły echem jego głos
przez dłuższy czas.
– Niech ci będzie.
To jak dużych ludzi one mogą zjeść?
– Standardowych –
warknął z przekąsem.
– A jak wielkie
rosną?
– Zwykle osiągają
do osiemnastu metrów długości, a łeb mają wielkości konia, ale
te są prawdopodobnie odrobinę mniejsze.
Bonawentura więcej się
nie odzywał. Starał się przez całą drogę nie patrzeć na wodę.
Louis
Niebo miało barwę
krwi. Słońce już prawie zniknęło za horyzontem, widać było
tylko jego mały skrawek, kłujący w oczy pomarańczowym światłem.
Promienie odbijały się w kupach śniegu przykrywających budynki,
barwiąc je na jakiś nierzeczywisty, niemożliwy do opisania kolor.
Śnieżyca, która
przetoczyła się przez miasto, zostawiła po sobie wiele zniszczeń.
Ulice były nieprzejezdne, miejscami grube śnieżne czapy sięgały
dorosłemu człowiekowi do piersi, często nawet wyżej. Mieszkańcy
dali radę odkopać połowę głównej ulicy, używając do tego
zmaltretowanych szpadli, niezbyt popularnych w domach mieszczaństwa,
i siły własnych rąk. Na resztę najzwyczajniej nie starczyło im
sił.
Wtedy ktoś puścił
plotkę. Niektórzy uwierzyli, pobiegli przez zaspy do domów,
ostrzec rodziny przed niebezpieczeństwem. Ktoś inny, rozsądniejszy,
nie wierzył, lecz i tak przekazał komuś wieści, uznając to za
świetny dowcip. Potem całe miasto już trąbiło o rzekomych
sztuczkach złych demonów. Zesłały na miasto śnieżycę, a teraz
tylko czekały, aż ludzie zasłabną. A gdy już się tak stanie,
będą mogły bez walki pozbawić ich krwi, do ostatniej kropli.
Nikt nie wiedział, kto
tak naprawdę zainicjował ciąg dalszy masakry, niezbyt mile
widzianej wśród wykształconej, nowoczesnej ludności miasta.
Ludzie po prostu zaczęli chwytać za pochodnie, widły, szable –
cokolwiek, co mogłoby się nadać do walki – i ruszali przed
siebie, wymachując srebrnymi krzyżami i bukietami werbeny.
Jacy ludzie są
niepomiernie wręcz głupi...
Louis obserwował
przemarsz ze swojego kuchennego okna. Jeszcze nie wydobrzał po walce
z Andersem, mógł już jednak stać o własnych siłach. Siedział
na parapecie, w dłoniach ściskając kubek gorącej herbaty.
– Vladimirze, co o
tym sądzisz? Powinniśmy uciekać, czy może lepiej się przyłączyć,
by nie budzić podejrzeń?
– Moim zdaniem
powinniśmy zostać w domu – odparł starszy wampir, maczając usta
w ciemnoczerwonej cieczy, wypełniającej jego kieliszek. I to wcale
nie było wino.
– Nie wiem, czy to
dobry pomysł. Ci, którzy zostają w domach, zostają od razu
wpisani na listę podejrzanych.
– Czyżby? A czy
widziałeś tam może Shadyę lub Andersa?
Pokręcił przecząco
głową, nie spuszczając wzroku ze świateł pochodni.
– Widzisz. Zostajemy
tutaj. Po co rezygnować z wygody i iść po nocy tarzać się w
śniegu, podczas gdy tutaj mamy ciepły piec i wygodne fotele?
Francuz niechętnie
znowu przyznał mu rację. Nadal nie wiedział, co zrobić w
przypadku, gdyby usłyszał łomotanie do drzwi, ale ufał, że
Vladimir ma gotowy plan również i na taką ewentualność. Powoli
zsunął się z parapetu, nalał sobie „wina” z kryształowej
karafki.
– Niech ich wyverny
zjedzą – wzniósł toast i wychylił ciecz jednym haustem.
Vladimir zakrztusił
się ze śmiechu.
Anders
Obława na wampiry,
gdy za oknem taka pogoda. Jaki głupiec to wymyślił?! Od dwustu lat
niczego podobnego nie było...
Anders spiął konia.
Ogier parsknął, z jego pyska kapała piana. Był wycieńczony.
– Wytrzymaj jeszcze
chwilę, zaraz dam ci spokój – powtarzał do miękkiego końskiego
ucha.
Pędzili przez las,
ciężkie od śniegu gałęzie uderzały go w twarz, drapiąc skórę.
Koń niezmordowanie biegł naprzód, wyćwiczony podczas
wcześniejszych równie forsownych wypraw. Był wycieńczony, lecz
nie zatrzymywał się. Wiedział już, że na końcu drogi czekać go
będzie nagroda.
Wreszcie między
drzewami błysnął ogień pochodni, potem następny. Wyvern popędził
wierzchowca. Jeszcze chwila...
Wypadł z impetem na
drogę, tuż przed oniemiałych ludzi.
Norman
Od czasu jego
przełomowej rozmowy z synem upłynęło pięć dni. Od czasu
zniknięcia Marka prawie miesiąc. Z każdym dniem, każdą godziną
był pewien, że jego ukochani synowie wdali się w towarzystwo
demonów – może wampirów, a może, czego obawiał się jeszcze
bardziej, wyvernów. Tych gadów w ludzkich skórach nie lubił
szczególnie, chociaż sam nawet nie wiedział dlaczego. Powodów do
nienawiści wobec wampirów jest sporo: mordują ludzi lub trwale ich
okaleczają, ale wyverny... One likwidują wampiry. Nie pozwalają
ruszać im ludzi. A jednak... w jakiś sposób wydawały mu się
jeszcze gorsze.
A teraz jeden z jego
synów został wyvernem, a drugi... Nie miał bladego pojęcia, co
stało się z Allanem. Zwariował, albo po prostu dorósł, co nie
zmieniało faktu, że zaatakował własnego ojca. Przewrócił go,
prawie łamiąc żebra, a potem zniknął, a razem z nim jego
najważniejsze rzeczy. Podejrzewał, że chłopak tym razem nie
wróci.
Ale dlaczego zgodził
się brać udział w tym szaleństwie? Dlaczego kroczył teraz polną
drogą, w jednej ręce ściskając pochodnię, a w drugiej świeżo
naostrzoną szablę? Nie wierzył, że to wampiry zesłały śnieżycę.
Miał do czynienia z magią, wiedział o niej bardzo wiele, więc
pamiętał, że wampiry nie dysponowały możliwością zmiany
pogody.
Jako pierwszy usłyszał
podejrzany szelest w zagajniku po ich prawej stronie. Usiłował
przekazać to idącemu obok niego sąsiadowi, niestety mężczyzna
był w takim amoku, że nie docierało do niego kompletnie nic.
Zareagował dopiero na słowo „wampir”. Odwrócił gwałtownie
głowę.
– Co powiedziałeś?
– Spojrzał na niego. Wodniste oczy lśniły w świetle pochodni od
wypitego wcześniej alkoholu.
– Słyszałem coś z
boku, jakby galopującego konia...
– Myślisz, że to
może być wampir, Normanie?
– Wątpię w to.
Konie boją się wampirów.
– Może to nie jest
wcale koń?
Towarzystwo zabobonnych
i nieświadomych ludzi mocno zaczynało mu już działać na nerwy.
Po raz setny zadał sobie pytanie: co ja tutaj robię? Po co ruszył
na tę idiotyczną obławę z tymi mieszczuchami, rozumiejącymi
najwyżej co drugie słowo, które padało z jego ust?
Otóż poszedł z nimi,
by ich chronić. Nie wiedzieli, na co się porywają, z jaką potęgą
zadzierają. Nie wiedzieli, że jeden wampir zabiłby ich wszystkich
tak szybko, że nawet by się nie zorientowali... Czego z pewnością
nie uczyni, będzie chciał najpierw patrzeć, jak cierpią. Musi
więc skierować ludzi na fałszywy trop. Tylko on jeden wiedział,
co się święci. Tylko on mógł zapobiec masakrze, która z
pewnością miałaby miejsce, jakby go tu nie było...
– Tutaj naprawdę
ktoś jest. – Wskazał płonącą żagwią na zagajnik.
W tym samym momencie
spomiędzy drzew wyskoczył spieniony koń. Jednym susem przesadził
szeroki rów, jeździec na jego grzbiecie nawet się przy tym nie
zachwiał. Zatrzymał wierzchowca, obrócił go przodem do tłumu. Do
złudzenia przypominał ojca Andersa z pobliskiego zakonu.
– Stójcie. Nie
idźcie dalej – zagrzmiał spokojny, ale doskonale słyszalny głos.
– Niby czemu? –
spytał ktoś odważny. Nie starczyło mu jednak tej odwagi, by wyjść
i pokazać się rozmówcy, gdy ten poszukał go wzrokiem.
– Nie ścigajcie
wampirów. Obawiam się, że są zbyt potężne dla takiej garstki
osób.
– Chronisz je?!
Anders uśmiechnął
się, w jego ustach błysnęły ostre kły. Kilku ludzi wykrzyczało
przekleństwa pod jego adresem.
– Nie chronię. Tak
się zdaje, że na nie poluję.
– To dlaczego nie
chcesz pomocy? Możemy się przydać, co? – Odważniak wreszcie
wyszedł naprzód. Niestety Norman widział go po raz pierwszy w
życiu.
– Wyverny działają
w pojedynkę. Wasza pomoc tylko by mi zawadzała.
A więc wyvern. Norman
skarcił się w myśli, że nie zauważył wcześniej, jak bardzo
sympatyczny zakonnik przypomina te potwory wyglądem. Miał w końcu
wszystko, co miały również one: długie włosy, lekki zarost,
ostre kły, oczy, które często błyskały krwistą czerwienią, gdy
zaklęcia ochronne na moment przestawały działać. Poza tym
pamiętał go – rozmawiali raz, jak był bardzo mały, a mężczyzna
wciąż wyglądał na niecałe trzydzieści lat. Najlepszy znak tego,
że jest nieśmiertelny.
– Nie ruszajcie go –
powiedział głośno. Ludzie, pewnie tak samo zaskoczeni, jak on sam,
ciekawie się obejrzeli, wypatrując w jego twarzy jakichś
podtekstów. Nie znaleźli ich. Coś jednak we wzroku wyverna
podpowiedziało im, że naprawdę nie warto atakować. Posyłając mu
jeszcze groźne spojrzenia, wyminęli go, ruszając dalej wyboistą
drogą.
Allan
W ciele wilka jego
umysł funkcjonował zupełnie inaczej, niż normalnie. Zachował
swoje myśli, lecz często zwierzę brało nad nim władzę. Chciał
śledzić marsz buntowników, niestety wilcza część jego jaźni
spłoszyła się na widok ludzi i ognia.
A na początku wcale
tak nie było. Przez pierwsze dni odrzucało go na widok surowego
mięsa, trzęsło, gdy myślał o tym, że czeka go kolejna noc
spędzona na dworze. Teraz było mu wszystko jedno. A smak świeżej
sarniny coraz bardziej mu odpowiadał. W takich momentach czuł, że
spokojnie mógłby spędzić resztę życia jako wilk lub
jakiekolwiek inne zwierzę. Wszystko wydawało się takie proste,
jego codzienne zmartwienia ograniczały się do szukania pożywienia
i schronienia na noc. Miał mnóstwo czasu na myślenie.
Dopadły go wreszcie
wyrzuty sumienia po ataku na ojca. Martwił się, czy przez przypadek
nie zrobił mu czegoś poważnego. Przy okazji jeszcze okazało się,
że los Marka nie jest mu tak zupełnie obojętny. Bał się o brata;
w momencie, gdy nawiedziła go wizja o jego rzekomej śmieci, stracił
jakiś rodzaj kontaktu z nim, o którego istnieniu nie wiedział do
tej pory. Czuł się po prostu... pusty. Niekompletny. Jakby to jego
część umarła.
Pewnego dnia, gdy
samotność stała się nie do zniesienia, po prostu ruszył szybkim
truchtem przed siebie, bez żadnego konkretnego celu. Wkrótce
opuścił lasy, które znał, znalazł się na obcym terenie,
przesiąkniętym zapachem prawdziwych wilków i czegoś groźniejszego
od nich. Czegoś tajemniczego i starego prawie tak samo, jak gatunek
ludzki. Nie wiedział co to, dopóki prawie się z nim nie zderzył.
Jego wilcze łapy
gładko zapadały się w mech, nie zauważył zmiany temperatury.
Później wiele razy wytykał sobie własną nieostrożność. Jego
wzrok w dzień był słaby, ale nawet w takich warunkach dostrzegłby,
że otocznie diametralnie się zmieniło. Otaczały go teraz stare
dęby o pożółkłych liściach, aura bardziej przypominała koniec
września, niż środek zimy. Wiatr był lekko wilgotny, niósł ze
sobą zapowiedź nieodległych mrozów. Otaczało go złoto: złote
liście, złote drzewa i krzewy.
A przed nim pośrodku
maleńkiej polanki stała najprawdziwsza chatka na kurzej nóżce.
Stanął, oniemiały, pewien, że śni. Pamiętał, jak niania
straszyła go opowieściami o tym, że zła czarownica, mieszkająca
w takiej właśnie chatce, porwie go, jeśli będzie niegrzeczny.
Domek był maleńki, w środku znajdowała się z pewnością tylko
jedna izba, zbyt mała nawet dla jednej osoby. Ściany obito ciemnymi
deskami, dach czerwoną dachówką, miejscami obrośniętą mchem.
Kurza stopka wyglądała jak prawdziwa. Przed tym cudem, przy małym,
okrągłym stoliku, siedziała okutana w kraciastą chustę
staruszka. Swoimi pomarszczonymi i zniszczonymi reumatyzmem palcami
nawlekała na rzemyk kolorowe korale, nucąc przy tym jakąś starą,
nie znaną Allanowi tęskną melodię.
Nie wiedział, co
zrobić. Przez moment zastanowił się nawet, czy przez przypadek nie
znalazł się w obrazku w jakiejś książce dla dzieci. Byłby z
pewnością mniej zaskoczony. Od razu, gdy trochę ochłonął,
spróbował się wycofać.
Wtedy staruszka
przemówiła cichym, zachrypniętym głosem:
– Chodź bliżej,
chłopcze, przepowiem ci przyszłość.
Allan usiłował
zaprotestować, niestety z jego gardła wydobyło się tylko ciche
skomlenie. Spróbował przemienić się z powrotem w człowieka, nie
udało się. Czy przez ten krótki czas zapomniałem, jak się to
robi?
Za jego łapy
pociągnęły niewidzialne sznurki, podszedł do stolika, nie chcąc
tego.
– Chodź, śmiało.
Chyba nie boisz się mieszkającej w środku lasu starowinki, potężny
zmiennoskóry?
Owszem, bał się, ale
dumnie nie dawał tego po sobie poznać. Usiadł na miękkich
liściach obok kobiety, łeb składając na blacie stolika.
Ona bardzo powoli ujęła
zawiniątko, leżące na ławeczce obok niej. Było bardzo ciężkie,
co poznał po mocnym drżeniu jej ramion. I nic dziwnego – gdy
usunęła tkaninę, ukazała się jego oczom wielka kula z surowego
szkła. Sam pewnie miałby trudności, by ją unieść jedną ręką.
Staruszka delikatnie położyła kulę na blacie i masując dłonią
jej delikatnie pofałdowaną powierzchnię, wyszeptała kilka słów
w dziwnym języku. Allan potrafił rozróżnić już staroelficki, ta
mowa jednak była inna. Bardziej świszcząca, nie tak śpiewna, jak
popularny magiczny dialekt.
Umilkła raptownie,
wpatrując się uporczywie w szkło. Jej garb jakby zupełnie się
wyprostował. Chłopak zmrużył oczy. Nie dostrzegał w szkle nic,
czego nie byłoby wcześniej.
– Allan... piękne
imię... zawsze je kochałam. – Jej pokrytą siatką zmarszczek
twarz rozjaśnił delikatny uśmiech.
Skąd ona wie, jak
się nazywam? – pomyślał
zmiennoskóry.
– Wiem wiele rzeczy.
Na przykład o twojej przyszłości. Czeka cię przygoda,
niebezpieczna. Ale, jeśli dasz radę wybrnąć z tego suchą nogą,
odejdziesz w chwale wiele setek lat później.
Przepowiednia była
niejasna. Zakotłowało mu się w głowie. Przygoda? Setki lat?
Czyżby miał zyskać nieśmiertelność?
Staruszka jakby z
wahaniem uniosła w jego stronę trzęsącą się dłoń, pokrytą
gęsto plamami wątrobowymi. Przez moment zatrzymała się, lecz nie
widząc w jego oczach agresji, podrapała go po łbie, między
uszami. Zdziwił się, jakie to było przyjemne. Mało brakło, a
zacząłby merdać ogonem, jak głupi kundel.
Na moment zamknął
oczy, próbując wszystko poukładać sobie w głowie. Gdy je
otworzył, stał na środku rozległej, zupełnie pustej ośnieżonej
polany. Mróz wgryzał się w skórę, futro przed nim nie chroniło.
Lodowaty wiatr targał półdługą sierść między uszami.
Uniósł łeb do nieba
i zawył.
Livia
Krzyki ludzi zbudziły
ją w środku nocy. Nieprzytomnym wzrokiem obserwowała blask
płomieni, tańczący na ścianie. Że coś jest nie tak,
zorientowała się dopiero słysząc głuchy łomot do drzwi.
Poderwała się z łóżka, odziana jedynie w cienką, białą
koszulę nocną, wyjrzała na korytarz. Drzwi sypialni rodziców były
uchylone, wiatr wpadający przez otwarte okno szarpał kolorowymi
zasłonkami. W środku było pusto.
Z obawą ruszyła
korytarzem w stronę schodów. Służby również nie dostrzegła,
zostawili ją zupełnie samą. Poczuła narastającą w gardle
dławiącą złość. Była przecież bezbronna. Jeśli ci szaleńcy
z ulicy wedrą się do środka, będzie po niej. Nie potrafiła
jeszcze, pomimo usilnych starań i codziennych ćwiczeń, przybierać
postaci wilka na zawołanie.
Powoli uchyliła drzwi
salonu. Obok kominka, oparty o ścianę, stał czarnoprochowy karabin
jej ojca. Nie umiała strzelać, nigdy nie pozwolili jej chociaż
dotknąć broni, ale zauważyła coś na jej lufie – coś, co mogło
okazać się przydatne. Bagnet o długim ostrzu. Przyłożyła do
niego dłoń, chcąc ocenić długość ostrza. Można nim było
przebić człowieka dwa razy. Szybkim ruchem zerwała go z lufy,
zacisnęła w palcach. Może nie dopasowywał się do dłoni tak
dobrze, jak sztylet, ale był lepszy, niż nóż kuchenny.
Zeszła po
trzeszczących stopniach na dół, uchyliła lekko drzwi. Ludzie już
odeszli, pewnie uznali dom za pusty. Teraz dobijali się do
zmaltretowanych drzwi kamienicy zamieszkanej przez tego, kogo szukali
– wampira z prawdziwego zdarzenia. Louis pewnie nie podda się bez
walki, prędzej zabije tych wszystkich ludzi, niż odda własne
życie. A więc musiała pomóc tłumowi.
Chwyciła się oburącz
haka, do którego zamocowano rynnę, bagnet ściskając w zębach.
Wspięła się zwinnie, ani razu nie spoglądając w dół.
Wiedziała, że gdyby to zrobiła, pewnie nie starczyłoby jej odwagi
na wejście wyżej. Podciągnęła się na chudych, lecz silnych
ramionach, przysiadła na dachu. Kilka metrów pod nią tłum,
wymachując pochodniami, wdarł się do budynku. Miała mało czasu.
Kopnęła w małe okno
dachowe, kalecząc szkłem bosą stopę. Syknęła z bólu, wskoczyła
do środka. Uderzyła kolanem w kant stolika, krzyknęłaby, gdyby
nie broń. Znowu zacisnęła bagnet w dłoni. Rozejrzała się.
Podeszła do pomalowanych błękitną, odłażącą farbą drzwi.
Przekręciła gałkę najciszej, jak umiała. I tak zaskrzypiała
przeraźliwie głośno. Skradając się po kamiennej podłodze,
opuściła strych i znalazła się na klatce schodowej. Słyszała
bardzo wyraźnie pokrzykiwanie ludzi i tupanie ich ciężkich butów.
Szybko zbiegła po stopniach. Szarpnęła za klamkę drzwi mieszkania
Louisa. Było zamknięte – wampir przewidział, że może mieć tej
nocy gości. Wyplątała z włosów metalową spinkę, wsunęła ją
w zamek. Widziała wiele razy, jak jej koledzy ze szkoły w podobny
sposób otwierają drzwi gabinetu dyrektora, by powpisywać sobie do
dziennika lekcyjnego parę lepszych ocen. Sama nigdy nie używała
tej sztuczki, ale była dobrą obserwatorką. Okazało się to
jeszcze prostsze, niż myślała.
Zamek zatrzeszczał,
drzwi otworzyły się gładko. Wkroczyła do środka. Przeklinając
każdą skrzypiącą pod jej stopami deskę, ruszyła w stronę
światła, do pomieszczenia, z którego wydobywały się głosy.
Stanęła w progu, kryjąc się w ostatnim kawałku cienia przed
wyjściem w blask lampy naftowej. Odetchnęła głęboko, próbując
uspokoić bijące szaleńczo serce. Mocniej zacisnęła ręce na
swojej broni. Wkroczyła do pomieszczenia, przygotowując się do
zadania ciosu.
Zapomniała o jednym:
obok Louisa stał drugi wampir. Jęknęła, zawahała się, przez co
cios wydał się o wiele słabszy. Lecz i tak zanurzyła ostrze
bagnetu w ciele Francuza aż po rękojeść. Zawył, odepchnął ją,
upuszczając szklankę wypełnioną po brzegi czymś gęstym i
czerwonym. Dziewczynie zrobiło się autentycznie niedobrze, mało
brakło, a upadłaby na kolana i zwymiotowała. Nie miała jednak na
to czasu – Vladimir poderwał się ze swojego fotela i skoczył w
jej stronę, w dłoni ściskając pozłacaną szablę. Zablokowała
jego cios, kopnęła poniżej pasa. Z pewnością wypadłoby to o
wiele lepiej, gdyby miała na nogach buty do konnej jazdy, ale i tak
cios wykonał swoje. Vlad, który według przepowiedni, której treść
była znana nawet jej, miał w przyszłości dokonać czegoś z
pewnością krwawego, zawył, złożył się w pół i runął na
ziemię. Louis lekko zbladł na ten widok. Uśmiechnęła się więc
do niego i wyprowadziła kolejny atak. Przez chwilę poczuła się
dziwnie, skóra przyjemnie ją zaświerzbiła, jak zawsze podczas
pełni, gdy przybierała postać wilka, ale lżej. Szybko obejrzała
się za siebie. W tafli lustra odbijał się tylko potwór – o
ciele człowieka porośniętym bujną czarną sierścią, lecz
uzbrojony też w ogon i wilczy łeb. Dopiero po chwili zdała sobie
sprawę, że to ona.
Wampira oczywiście nie
było widać w zwierciadle.
Postawiła czujnie
uszy, słysząc głośny huk w sąsiednim pomieszczeniu. Drzwi
wypadły z zawiasów, kilku ludzi wdarło się do środka. Vladimir
skoczył na nogi, przygotowując się do odparcia ich ataku, Francuz
podobnie. Popełnili błąd, ignorując wilkołaczycę. Zawyła,
zanurzyła sztylet w sercu Rumuna. Ten ryknął z bólu i złapał ją
za ramię. Chwilę patrzył rozszerzonymi z przerażenia oczami w
orzechowe ślepia Livii. Dziewczyna odepchnęła go, dopadła do
okna. Skoczyła na oddaloną o kilka metrów brukowaną ulicę w
momencie, gdy do kuchni wpadło pięcioro uzbrojonych w widły ludzi.
Zdążyła jeszcze
usłyszeć, jak Vladimir warczy z przekąsem:
– Doprawdy, Louisie,
komu jeszcze zdążyłeś podpaść?!
I bez tego wiedziała,
że ostrze chybiło o ułamek milimetra.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz