środa, 13 grudnia 2017

Rozdział 19


Mark

Tunel był ogromny. Dość wąski, niezbyt wysoki, lecz ciągnął się całymi kilometrami. Szli nim bez ustanku przez dziesięć godzin, drogę oświetlając najpierw pochodnią, a gdy ta się wypaliła, za pomocą magii. Wszyscy myśleli, że ta męczarnia nigdy się nie skończy, aż nagle niespodziewanie stanęli u wejścia do wielkiej groty. Kula ognia, którą powołał do życia Mark, nie wydobyła z mroku przeciwległych ścian, ani nawet sklepienia jaskini. Jedynie tlące się na samym środku krystalicznie czyste źródło. Jego idealnie błękitne wody aż lśniły.
Wreszcie! – ryknął Bonawentura. Padł na kolana na brzegu, zanurzył w wodzie złączone dłonie, uniósł je do ust...
Nie! – zawył Ryjisjaveeik. Odciągnął wilkołaka gwałtownym szarpnięciem, łysy z impetem uderzył plecami o skałę.
Co jest?! – zawołał, usiłując wstać.
Norweg mu na to nie pozwolił.
Nie szarpie się z rannym, to po pierwsze. A po drugie: skąd możesz wiedzieć, czy ta woda nie jest trująca?!
Chwilowo tak mi się chce pić, że nie obeszłoby mnie nawet, jakby ktoś do niej nasrał!
To proszę bardzo, nachyl się, zajrzyj w głąb. Zobacz, co żyje na dnie takich zbiorników.
Wilkołak niepewnie podczołgał się do krawędzi i zajrzał w toń, odskoczył jak poparzony.
Mark tak z ciekawości poszedł w jego ślady. Na gładkim kamiennym dnie leżało bardzo ciekawe stworzenie. Kształtem przypominało węża, ciało miało jednak pokryte sporym kostnym grzebieniem i chropowatymi łuskami w kolorze kości, do złudzenia przypominającymi smocze. Na pysku również miało mnóstwo kostnych wypustek, a wyszczerzone groźnie kły były mocno pożółkłe, jakby zniszczone od zbyt częstego zatapiania ich w ciałach nieostrożnych przechodniów. Intensywnie fioletowe oko rozglądało się w poszukiwaniu tego, kto zakłócił jego spokój.
Sympatyczne zwierzątko – stwierdził Mark, uśmiechając się z przymusem.
Nie powiedziałbym – odparł Rion.
Wąż jaskiniowy, nie ten z ludzkiego wymiaru. Prawdziwy. Żywi się mięsem człowieka, może nie jeść około stu lat. On pewnie czeka dłużej, wygląda mi na głodnego – wytłumaczył Ryjisjaveeik, wreszcie pozwalając Bonawenturze wstać.
Wilkołak tym razem nie zbliżył się do wody.
Ruszyli dalej. Szli jaskinią zbyt długo, była naprawdę ogromna. Po ciemnych, surowych skałach, które składały się na jej ściany, z cichym szumem sączyły się małe strumyki. Wilgoć dusiła, oblepiała ubranie i włosy, sprawiała, że buty ślizgały się po podłożu. Parę razy mało brakło, a któryś z nich leżałby twarzą w kamieniu. Rion usiłował za pomocą słuchu określić, jak daleko od siebie znajdują się ściany groty, niestety szum wody na to nie pozwalał. Echo odbijało się od otoczenia zbyt często.
Po jakimś czasie forsownego marszu natrafili na wejście do kolejnego korytarza, tym razem ostro opadającego w dół. Według mapy mieli iść właśnie tędy. W pewnym momencie wody na dnie tunelu zaczęło przybywać, by wreszcie sięgnąć im do kostek. Na ścianach rósł dziwny porost, przypominający z wierzchu mech, lecz wydzielający pod wpływem dotyku duszący zapach. Fosforyzował w ciemności, co się pokazało, gdy Mark przewrócił się w wodzie i niechcący zgasił kulę ognia, którą podtrzymywał za pomocą magii.
Jesteś pewien, że mieliśmy iść właśnie tędy? – spytał przez zaciśnięte zęby, podnosząc się z czarnej wody.
Tak. Mieliśmy trafić do centrum tych jaskiń, ale na mapie wydawały się nieco... mniejsze. – Ryjiv umilkł raptownie.
Zza zakrętu tunelu nieśmiało sączyło się delikatne niebieskawe światło. Podeszli tam najciszej jak się dało, po kostki brodząc w błotnistej cieczy. Tunel w tym miejscu znacznie się rozszerzał, ale sklepienie znajdowało się jeszcze niżej, niż poprzednio. Po obu stronach, przytulone do ścian, znajdowały się jeziorka podobne do tego z jaskini, ale o wiele mniejsze. Niektóre miały zaledwie średnicę palca. Światło wydobywało się z ich idealnie przejrzystych, niebieskich wód, rzucało na ściany tajemnicze cienie i poświaty, sprawiające nierzeczywiste wrażenie. Korytarz wyglądał, jakby falował. Wprost nieznośne uczucie.
I w każdym z nich żyje ten smok? – jęknął Bonawentura.
Wąż – poprawił Ryjisjaveeik.
Wilkołak uznał to za potwierdzenie. Bledszy niż zwykle, ruszył wąską ścieżką pomiędzy siedzibami białych potworów, niepewnie i ostrożnie stawiając kroki. Mark z niemałą ulgą zauważył, że przynajmniej tutaj ścieżka była idealnie sucha, nie groziło im więc poślizgnięcie i upadek do wody. Nie bał się węży jaskiniowych, dopóki posłusznie siedziały w swoich norach. Ale wolał nie stanąć oko w oko z jednym z nich w ich środowisku.
A te smoki... – zaczął wilkołak.
Węże! – ryknął wyvern tak głośno, że aż wilgotne ściany niosły echem jego głos przez dłuższy czas.
Niech ci będzie. To jak dużych ludzi one mogą zjeść?
Standardowych – warknął z przekąsem.
A jak wielkie rosną?
Zwykle osiągają do osiemnastu metrów długości, a łeb mają wielkości konia, ale te są prawdopodobnie odrobinę mniejsze.
Bonawentura więcej się nie odzywał. Starał się przez całą drogę nie patrzeć na wodę.



Louis

Niebo miało barwę krwi. Słońce już prawie zniknęło za horyzontem, widać było tylko jego mały skrawek, kłujący w oczy pomarańczowym światłem. Promienie odbijały się w kupach śniegu przykrywających budynki, barwiąc je na jakiś nierzeczywisty, niemożliwy do opisania kolor.
Śnieżyca, która przetoczyła się przez miasto, zostawiła po sobie wiele zniszczeń. Ulice były nieprzejezdne, miejscami grube śnieżne czapy sięgały dorosłemu człowiekowi do piersi, często nawet wyżej. Mieszkańcy dali radę odkopać połowę głównej ulicy, używając do tego zmaltretowanych szpadli, niezbyt popularnych w domach mieszczaństwa, i siły własnych rąk. Na resztę najzwyczajniej nie starczyło im sił.
Wtedy ktoś puścił plotkę. Niektórzy uwierzyli, pobiegli przez zaspy do domów, ostrzec rodziny przed niebezpieczeństwem. Ktoś inny, rozsądniejszy, nie wierzył, lecz i tak przekazał komuś wieści, uznając to za świetny dowcip. Potem całe miasto już trąbiło o rzekomych sztuczkach złych demonów. Zesłały na miasto śnieżycę, a teraz tylko czekały, aż ludzie zasłabną. A gdy już się tak stanie, będą mogły bez walki pozbawić ich krwi, do ostatniej kropli.
Nikt nie wiedział, kto tak naprawdę zainicjował ciąg dalszy masakry, niezbyt mile widzianej wśród wykształconej, nowoczesnej ludności miasta. Ludzie po prostu zaczęli chwytać za pochodnie, widły, szable – cokolwiek, co mogłoby się nadać do walki – i ruszali przed siebie, wymachując srebrnymi krzyżami i bukietami werbeny.
Jacy ludzie są niepomiernie wręcz głupi...
Louis obserwował przemarsz ze swojego kuchennego okna. Jeszcze nie wydobrzał po walce z Andersem, mógł już jednak stać o własnych siłach. Siedział na parapecie, w dłoniach ściskając kubek gorącej herbaty.
Vladimirze, co o tym sądzisz? Powinniśmy uciekać, czy może lepiej się przyłączyć, by nie budzić podejrzeń?
Moim zdaniem powinniśmy zostać w domu – odparł starszy wampir, maczając usta w ciemnoczerwonej cieczy, wypełniającej jego kieliszek. I to wcale nie było wino.
Nie wiem, czy to dobry pomysł. Ci, którzy zostają w domach, zostają od razu wpisani na listę podejrzanych.
Czyżby? A czy widziałeś tam może Shadyę lub Andersa?
Pokręcił przecząco głową, nie spuszczając wzroku ze świateł pochodni.
Widzisz. Zostajemy tutaj. Po co rezygnować z wygody i iść po nocy tarzać się w śniegu, podczas gdy tutaj mamy ciepły piec i wygodne fotele?
Francuz niechętnie znowu przyznał mu rację. Nadal nie wiedział, co zrobić w przypadku, gdyby usłyszał łomotanie do drzwi, ale ufał, że Vladimir ma gotowy plan również i na taką ewentualność. Powoli zsunął się z parapetu, nalał sobie „wina” z kryształowej karafki.
Niech ich wyverny zjedzą – wzniósł toast i wychylił ciecz jednym haustem.
Vladimir zakrztusił się ze śmiechu.



Anders

Obława na wampiry, gdy za oknem taka pogoda. Jaki głupiec to wymyślił?! Od dwustu lat niczego podobnego nie było...
Anders spiął konia. Ogier parsknął, z jego pyska kapała piana. Był wycieńczony.
Wytrzymaj jeszcze chwilę, zaraz dam ci spokój – powtarzał do miękkiego końskiego ucha.
Pędzili przez las, ciężkie od śniegu gałęzie uderzały go w twarz, drapiąc skórę. Koń niezmordowanie biegł naprzód, wyćwiczony podczas wcześniejszych równie forsownych wypraw. Był wycieńczony, lecz nie zatrzymywał się. Wiedział już, że na końcu drogi czekać go będzie nagroda.
Wreszcie między drzewami błysnął ogień pochodni, potem następny. Wyvern popędził wierzchowca. Jeszcze chwila...
Wypadł z impetem na drogę, tuż przed oniemiałych ludzi.



Norman

Od czasu jego przełomowej rozmowy z synem upłynęło pięć dni. Od czasu zniknięcia Marka prawie miesiąc. Z każdym dniem, każdą godziną był pewien, że jego ukochani synowie wdali się w towarzystwo demonów – może wampirów, a może, czego obawiał się jeszcze bardziej, wyvernów. Tych gadów w ludzkich skórach nie lubił szczególnie, chociaż sam nawet nie wiedział dlaczego. Powodów do nienawiści wobec wampirów jest sporo: mordują ludzi lub trwale ich okaleczają, ale wyverny... One likwidują wampiry. Nie pozwalają ruszać im ludzi. A jednak... w jakiś sposób wydawały mu się jeszcze gorsze.
A teraz jeden z jego synów został wyvernem, a drugi... Nie miał bladego pojęcia, co stało się z Allanem. Zwariował, albo po prostu dorósł, co nie zmieniało faktu, że zaatakował własnego ojca. Przewrócił go, prawie łamiąc żebra, a potem zniknął, a razem z nim jego najważniejsze rzeczy. Podejrzewał, że chłopak tym razem nie wróci.
Ale dlaczego zgodził się brać udział w tym szaleństwie? Dlaczego kroczył teraz polną drogą, w jednej ręce ściskając pochodnię, a w drugiej świeżo naostrzoną szablę? Nie wierzył, że to wampiry zesłały śnieżycę. Miał do czynienia z magią, wiedział o niej bardzo wiele, więc pamiętał, że wampiry nie dysponowały możliwością zmiany pogody.
Jako pierwszy usłyszał podejrzany szelest w zagajniku po ich prawej stronie. Usiłował przekazać to idącemu obok niego sąsiadowi, niestety mężczyzna był w takim amoku, że nie docierało do niego kompletnie nic. Zareagował dopiero na słowo „wampir”. Odwrócił gwałtownie głowę.
Co powiedziałeś? – Spojrzał na niego. Wodniste oczy lśniły w świetle pochodni od wypitego wcześniej alkoholu.
Słyszałem coś z boku, jakby galopującego konia...
Myślisz, że to może być wampir, Normanie?
Wątpię w to. Konie boją się wampirów.
Może to nie jest wcale koń?
Towarzystwo zabobonnych i nieświadomych ludzi mocno zaczynało mu już działać na nerwy. Po raz setny zadał sobie pytanie: co ja tutaj robię? Po co ruszył na tę idiotyczną obławę z tymi mieszczuchami, rozumiejącymi najwyżej co drugie słowo, które padało z jego ust?
Otóż poszedł z nimi, by ich chronić. Nie wiedzieli, na co się porywają, z jaką potęgą zadzierają. Nie wiedzieli, że jeden wampir zabiłby ich wszystkich tak szybko, że nawet by się nie zorientowali... Czego z pewnością nie uczyni, będzie chciał najpierw patrzeć, jak cierpią. Musi więc skierować ludzi na fałszywy trop. Tylko on jeden wiedział, co się święci. Tylko on mógł zapobiec masakrze, która z pewnością miałaby miejsce, jakby go tu nie było...
Tutaj naprawdę ktoś jest. – Wskazał płonącą żagwią na zagajnik.
W tym samym momencie spomiędzy drzew wyskoczył spieniony koń. Jednym susem przesadził szeroki rów, jeździec na jego grzbiecie nawet się przy tym nie zachwiał. Zatrzymał wierzchowca, obrócił go przodem do tłumu. Do złudzenia przypominał ojca Andersa z pobliskiego zakonu.
Stójcie. Nie idźcie dalej – zagrzmiał spokojny, ale doskonale słyszalny głos.
Niby czemu? – spytał ktoś odważny. Nie starczyło mu jednak tej odwagi, by wyjść i pokazać się rozmówcy, gdy ten poszukał go wzrokiem.
Nie ścigajcie wampirów. Obawiam się, że są zbyt potężne dla takiej garstki osób.
Chronisz je?!
Anders uśmiechnął się, w jego ustach błysnęły ostre kły. Kilku ludzi wykrzyczało przekleństwa pod jego adresem.
Nie chronię. Tak się zdaje, że na nie poluję.
To dlaczego nie chcesz pomocy? Możemy się przydać, co? – Odważniak wreszcie wyszedł naprzód. Niestety Norman widział go po raz pierwszy w życiu.
Wyverny działają w pojedynkę. Wasza pomoc tylko by mi zawadzała.
A więc wyvern. Norman skarcił się w myśli, że nie zauważył wcześniej, jak bardzo sympatyczny zakonnik przypomina te potwory wyglądem. Miał w końcu wszystko, co miały również one: długie włosy, lekki zarost, ostre kły, oczy, które często błyskały krwistą czerwienią, gdy zaklęcia ochronne na moment przestawały działać. Poza tym pamiętał go – rozmawiali raz, jak był bardzo mały, a mężczyzna wciąż wyglądał na niecałe trzydzieści lat. Najlepszy znak tego, że jest nieśmiertelny.
Nie ruszajcie go – powiedział głośno. Ludzie, pewnie tak samo zaskoczeni, jak on sam, ciekawie się obejrzeli, wypatrując w jego twarzy jakichś podtekstów. Nie znaleźli ich. Coś jednak we wzroku wyverna podpowiedziało im, że naprawdę nie warto atakować. Posyłając mu jeszcze groźne spojrzenia, wyminęli go, ruszając dalej wyboistą drogą.



Allan

W ciele wilka jego umysł funkcjonował zupełnie inaczej, niż normalnie. Zachował swoje myśli, lecz często zwierzę brało nad nim władzę. Chciał śledzić marsz buntowników, niestety wilcza część jego jaźni spłoszyła się na widok ludzi i ognia.
A na początku wcale tak nie było. Przez pierwsze dni odrzucało go na widok surowego mięsa, trzęsło, gdy myślał o tym, że czeka go kolejna noc spędzona na dworze. Teraz było mu wszystko jedno. A smak świeżej sarniny coraz bardziej mu odpowiadał. W takich momentach czuł, że spokojnie mógłby spędzić resztę życia jako wilk lub jakiekolwiek inne zwierzę. Wszystko wydawało się takie proste, jego codzienne zmartwienia ograniczały się do szukania pożywienia i schronienia na noc. Miał mnóstwo czasu na myślenie.
Dopadły go wreszcie wyrzuty sumienia po ataku na ojca. Martwił się, czy przez przypadek nie zrobił mu czegoś poważnego. Przy okazji jeszcze okazało się, że los Marka nie jest mu tak zupełnie obojętny. Bał się o brata; w momencie, gdy nawiedziła go wizja o jego rzekomej śmieci, stracił jakiś rodzaj kontaktu z nim, o którego istnieniu nie wiedział do tej pory. Czuł się po prostu... pusty. Niekompletny. Jakby to jego część umarła.
Pewnego dnia, gdy samotność stała się nie do zniesienia, po prostu ruszył szybkim truchtem przed siebie, bez żadnego konkretnego celu. Wkrótce opuścił lasy, które znał, znalazł się na obcym terenie, przesiąkniętym zapachem prawdziwych wilków i czegoś groźniejszego od nich. Czegoś tajemniczego i starego prawie tak samo, jak gatunek ludzki. Nie wiedział co to, dopóki prawie się z nim nie zderzył.
Jego wilcze łapy gładko zapadały się w mech, nie zauważył zmiany temperatury. Później wiele razy wytykał sobie własną nieostrożność. Jego wzrok w dzień był słaby, ale nawet w takich warunkach dostrzegłby, że otocznie diametralnie się zmieniło. Otaczały go teraz stare dęby o pożółkłych liściach, aura bardziej przypominała koniec września, niż środek zimy. Wiatr był lekko wilgotny, niósł ze sobą zapowiedź nieodległych mrozów. Otaczało go złoto: złote liście, złote drzewa i krzewy.
A przed nim pośrodku maleńkiej polanki stała najprawdziwsza chatka na kurzej nóżce. Stanął, oniemiały, pewien, że śni. Pamiętał, jak niania straszyła go opowieściami o tym, że zła czarownica, mieszkająca w takiej właśnie chatce, porwie go, jeśli będzie niegrzeczny. Domek był maleńki, w środku znajdowała się z pewnością tylko jedna izba, zbyt mała nawet dla jednej osoby. Ściany obito ciemnymi deskami, dach czerwoną dachówką, miejscami obrośniętą mchem. Kurza stopka wyglądała jak prawdziwa. Przed tym cudem, przy małym, okrągłym stoliku, siedziała okutana w kraciastą chustę staruszka. Swoimi pomarszczonymi i zniszczonymi reumatyzmem palcami nawlekała na rzemyk kolorowe korale, nucąc przy tym jakąś starą, nie znaną Allanowi tęskną melodię.
Nie wiedział, co zrobić. Przez moment zastanowił się nawet, czy przez przypadek nie znalazł się w obrazku w jakiejś książce dla dzieci. Byłby z pewnością mniej zaskoczony. Od razu, gdy trochę ochłonął, spróbował się wycofać.
Wtedy staruszka przemówiła cichym, zachrypniętym głosem:
Chodź bliżej, chłopcze, przepowiem ci przyszłość.
Allan usiłował zaprotestować, niestety z jego gardła wydobyło się tylko ciche skomlenie. Spróbował przemienić się z powrotem w człowieka, nie udało się. Czy przez ten krótki czas zapomniałem, jak się to robi?
Za jego łapy pociągnęły niewidzialne sznurki, podszedł do stolika, nie chcąc tego.
Chodź, śmiało. Chyba nie boisz się mieszkającej w środku lasu starowinki, potężny zmiennoskóry?
Owszem, bał się, ale dumnie nie dawał tego po sobie poznać. Usiadł na miękkich liściach obok kobiety, łeb składając na blacie stolika.
Ona bardzo powoli ujęła zawiniątko, leżące na ławeczce obok niej. Było bardzo ciężkie, co poznał po mocnym drżeniu jej ramion. I nic dziwnego – gdy usunęła tkaninę, ukazała się jego oczom wielka kula z surowego szkła. Sam pewnie miałby trudności, by ją unieść jedną ręką. Staruszka delikatnie położyła kulę na blacie i masując dłonią jej delikatnie pofałdowaną powierzchnię, wyszeptała kilka słów w dziwnym języku. Allan potrafił rozróżnić już staroelficki, ta mowa jednak była inna. Bardziej świszcząca, nie tak śpiewna, jak popularny magiczny dialekt.
Umilkła raptownie, wpatrując się uporczywie w szkło. Jej garb jakby zupełnie się wyprostował. Chłopak zmrużył oczy. Nie dostrzegał w szkle nic, czego nie byłoby wcześniej.
Allan... piękne imię... zawsze je kochałam. – Jej pokrytą siatką zmarszczek twarz rozjaśnił delikatny uśmiech.
Skąd ona wie, jak się nazywam? – pomyślał zmiennoskóry.
Wiem wiele rzeczy. Na przykład o twojej przyszłości. Czeka cię przygoda, niebezpieczna. Ale, jeśli dasz radę wybrnąć z tego suchą nogą, odejdziesz w chwale wiele setek lat później.
Przepowiednia była niejasna. Zakotłowało mu się w głowie. Przygoda? Setki lat? Czyżby miał zyskać nieśmiertelność?
Staruszka jakby z wahaniem uniosła w jego stronę trzęsącą się dłoń, pokrytą gęsto plamami wątrobowymi. Przez moment zatrzymała się, lecz nie widząc w jego oczach agresji, podrapała go po łbie, między uszami. Zdziwił się, jakie to było przyjemne. Mało brakło, a zacząłby merdać ogonem, jak głupi kundel.
Na moment zamknął oczy, próbując wszystko poukładać sobie w głowie. Gdy je otworzył, stał na środku rozległej, zupełnie pustej ośnieżonej polany. Mróz wgryzał się w skórę, futro przed nim nie chroniło. Lodowaty wiatr targał półdługą sierść między uszami.
Uniósł łeb do nieba i zawył.



Livia

Krzyki ludzi zbudziły ją w środku nocy. Nieprzytomnym wzrokiem obserwowała blask płomieni, tańczący na ścianie. Że coś jest nie tak, zorientowała się dopiero słysząc głuchy łomot do drzwi. Poderwała się z łóżka, odziana jedynie w cienką, białą koszulę nocną, wyjrzała na korytarz. Drzwi sypialni rodziców były uchylone, wiatr wpadający przez otwarte okno szarpał kolorowymi zasłonkami. W środku było pusto.
Z obawą ruszyła korytarzem w stronę schodów. Służby również nie dostrzegła, zostawili ją zupełnie samą. Poczuła narastającą w gardle dławiącą złość. Była przecież bezbronna. Jeśli ci szaleńcy z ulicy wedrą się do środka, będzie po niej. Nie potrafiła jeszcze, pomimo usilnych starań i codziennych ćwiczeń, przybierać postaci wilka na zawołanie.
Powoli uchyliła drzwi salonu. Obok kominka, oparty o ścianę, stał czarnoprochowy karabin jej ojca. Nie umiała strzelać, nigdy nie pozwolili jej chociaż dotknąć broni, ale zauważyła coś na jej lufie – coś, co mogło okazać się przydatne. Bagnet o długim ostrzu. Przyłożyła do niego dłoń, chcąc ocenić długość ostrza. Można nim było przebić człowieka dwa razy. Szybkim ruchem zerwała go z lufy, zacisnęła w palcach. Może nie dopasowywał się do dłoni tak dobrze, jak sztylet, ale był lepszy, niż nóż kuchenny.
Zeszła po trzeszczących stopniach na dół, uchyliła lekko drzwi. Ludzie już odeszli, pewnie uznali dom za pusty. Teraz dobijali się do zmaltretowanych drzwi kamienicy zamieszkanej przez tego, kogo szukali – wampira z prawdziwego zdarzenia. Louis pewnie nie podda się bez walki, prędzej zabije tych wszystkich ludzi, niż odda własne życie. A więc musiała pomóc tłumowi.
Chwyciła się oburącz haka, do którego zamocowano rynnę, bagnet ściskając w zębach. Wspięła się zwinnie, ani razu nie spoglądając w dół. Wiedziała, że gdyby to zrobiła, pewnie nie starczyłoby jej odwagi na wejście wyżej. Podciągnęła się na chudych, lecz silnych ramionach, przysiadła na dachu. Kilka metrów pod nią tłum, wymachując pochodniami, wdarł się do budynku. Miała mało czasu.
Kopnęła w małe okno dachowe, kalecząc szkłem bosą stopę. Syknęła z bólu, wskoczyła do środka. Uderzyła kolanem w kant stolika, krzyknęłaby, gdyby nie broń. Znowu zacisnęła bagnet w dłoni. Rozejrzała się. Podeszła do pomalowanych błękitną, odłażącą farbą drzwi. Przekręciła gałkę najciszej, jak umiała. I tak zaskrzypiała przeraźliwie głośno. Skradając się po kamiennej podłodze, opuściła strych i znalazła się na klatce schodowej. Słyszała bardzo wyraźnie pokrzykiwanie ludzi i tupanie ich ciężkich butów. Szybko zbiegła po stopniach. Szarpnęła za klamkę drzwi mieszkania Louisa. Było zamknięte – wampir przewidział, że może mieć tej nocy gości. Wyplątała z włosów metalową spinkę, wsunęła ją w zamek. Widziała wiele razy, jak jej koledzy ze szkoły w podobny sposób otwierają drzwi gabinetu dyrektora, by powpisywać sobie do dziennika lekcyjnego parę lepszych ocen. Sama nigdy nie używała tej sztuczki, ale była dobrą obserwatorką. Okazało się to jeszcze prostsze, niż myślała.
Zamek zatrzeszczał, drzwi otworzyły się gładko. Wkroczyła do środka. Przeklinając każdą skrzypiącą pod jej stopami deskę, ruszyła w stronę światła, do pomieszczenia, z którego wydobywały się głosy. Stanęła w progu, kryjąc się w ostatnim kawałku cienia przed wyjściem w blask lampy naftowej. Odetchnęła głęboko, próbując uspokoić bijące szaleńczo serce. Mocniej zacisnęła ręce na swojej broni. Wkroczyła do pomieszczenia, przygotowując się do zadania ciosu.
Zapomniała o jednym: obok Louisa stał drugi wampir. Jęknęła, zawahała się, przez co cios wydał się o wiele słabszy. Lecz i tak zanurzyła ostrze bagnetu w ciele Francuza aż po rękojeść. Zawył, odepchnął ją, upuszczając szklankę wypełnioną po brzegi czymś gęstym i czerwonym. Dziewczynie zrobiło się autentycznie niedobrze, mało brakło, a upadłaby na kolana i zwymiotowała. Nie miała jednak na to czasu – Vladimir poderwał się ze swojego fotela i skoczył w jej stronę, w dłoni ściskając pozłacaną szablę. Zablokowała jego cios, kopnęła poniżej pasa. Z pewnością wypadłoby to o wiele lepiej, gdyby miała na nogach buty do konnej jazdy, ale i tak cios wykonał swoje. Vlad, który według przepowiedni, której treść była znana nawet jej, miał w przyszłości dokonać czegoś z pewnością krwawego, zawył, złożył się w pół i runął na ziemię. Louis lekko zbladł na ten widok. Uśmiechnęła się więc do niego i wyprowadziła kolejny atak. Przez chwilę poczuła się dziwnie, skóra przyjemnie ją zaświerzbiła, jak zawsze podczas pełni, gdy przybierała postać wilka, ale lżej. Szybko obejrzała się za siebie. W tafli lustra odbijał się tylko potwór – o ciele człowieka porośniętym bujną czarną sierścią, lecz uzbrojony też w ogon i wilczy łeb. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to ona.
Wampira oczywiście nie było widać w zwierciadle.
Postawiła czujnie uszy, słysząc głośny huk w sąsiednim pomieszczeniu. Drzwi wypadły z zawiasów, kilku ludzi wdarło się do środka. Vladimir skoczył na nogi, przygotowując się do odparcia ich ataku, Francuz podobnie. Popełnili błąd, ignorując wilkołaczycę. Zawyła, zanurzyła sztylet w sercu Rumuna. Ten ryknął z bólu i złapał ją za ramię. Chwilę patrzył rozszerzonymi z przerażenia oczami w orzechowe ślepia Livii. Dziewczyna odepchnęła go, dopadła do okna. Skoczyła na oddaloną o kilka metrów brukowaną ulicę w momencie, gdy do kuchni wpadło pięcioro uzbrojonych w widły ludzi.
Zdążyła jeszcze usłyszeć, jak Vladimir warczy z przekąsem:
Doprawdy, Louisie, komu jeszcze zdążyłeś podpaść?!
I bez tego wiedziała, że ostrze chybiło o ułamek milimetra.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz