Mark
– Ciągnij! –
ryknął Bonawentura, z całej siły szarpiąc za linę. Stojący za
nim Rion aż stęknął z wysiłku.
Jedzenie skończyło im
się cztery dni temu. Próbowali za pomocą mapy odnaleźć
najbliższe wyjście z jaskiń – bez skutku. Natrafiali na wiele
korytarzy nieuwzględnionych na planie, lub po prostu nie znajdowali
tych, w które powinni skręcić. Sieć grot wydrążonych w Świętych
Górach zdawała się być labiryntem, który posiadał własny rozum
i usiłował zwieść podróżników na wszelkie możliwe sposoby. W
pewnym momencie, pewni, że jeśli nie to, czeka ich niechybny
koniec, z głodu zdecydowali się na coś szalonego – polowanie na
węże jaskiniowe. Założenie pętli na szyję jednego z nich było
łatwizną, niestety wyciągnięcie go z wody było o wiele
trudniejsze. Jego kilkutonowe cielsko zdawało się zbyt ciężkie
nawet dla ich nadnaturalnie silnej gromadki. Zwierzę jeszcze
dodatkowo utrudniało zadanie szarpiąc się, chlapiąc na nich
lodowatą wodą i warcząc groźnie.
– To nie ma sensu! –
Po kolejnej nieudanej próbie rudy spoczął na kamieniu obok
przyglądającego się Ryjisjaveeika i ukrył twarz w dłoniach.
Wilkołak zaśmiał się
na siłę.
– Wymiękasz?
– Jestem zbyt głodny.
– I nic tego nie
zmieni, jeśli nie przestaniesz płakać i nie zabierzesz się do
pomocy.
Podziałało. Wyvern
uniósł głowę, groźnie patrząc łysemu w oczy.
– Ja nie płaczę.
– Nie, w ogóle.
– Zamilcz!
– Uważaj, bo się
jeszcze przestraszę.
Wstał z kamienia,
zacisnął na linie palce tak mocno, że pobielały mu kłykcie.
Wywarczał pod nosem kilka obelżywych słów.
– Na trzy! –
krzyknął Ryjisjaveeik.
Nawet nie zaczął
odliczania. Wąż szarpnął się gwałtownie, powodując, że
wszyscy naraz runęli do przodu. Stojący najbliżej brzegu Mark z
impetem wpadł do wody.
– Przecież on nie
umie pływać! – Rion skoczył do krawędzi, zajrzał w toń.
Mark rozgarnął wodę
rękoma, chwycił nierówności w skale, podciągnął się wyżej,
ku powietrzu. Wyszedł do połowy na brzeg, zapierając się dłońmi
na śliskiej skale, odetchnął głęboko.
I wtedy na jego nodze
zacisnęły się silne szczęki. Nawet nie zdążył jęknąć, gdy
potwór z powrotem wciągnął go w zimne odmęty.
W wodzie było
zaskakująco jasno, białe ściany odbijały padające z niewiadomego
kierunku światło. Musiał mrużyć oczy, po tylu dniach spędzonych
w ciemnych jaskiniach czuł się, jakby ktoś próbował mu je
wydłubać.
Atak węża bardzo go
zdenerwował – nie lubił być mokry dłużej, niż to konieczne.
Poza tym kąpiel w ubraniu, którego nie można zmienić, choćby się
chciało, ze względu na to, że nikt nie pomyślał o ubraniach na
zmianę, była jeszcze gorsza. Kopnął w nos drapieżnika i
wyciągnął z cholewy buta sztylet, zanurzył go po rękojeść w
fioletowym oku napastnika. Wąż się szarpnął.
Nagle zrobiło mu się
zimno. Nie tak, jak ma się to prawo dziać, gdy jest się zanurzonym
w lodowatej wodzie. Było to zimno, jakiego doznaje się usłyszawszy
coś okropnego, zimno, które może nawiedzić nawet w najgorętszy
dzień lata. Błysnęło mu przed oczyma; zamiast wodnej toni,
widział przed sobą białe światło. Zamarł. Jego przerwa w
oddechu trwała zbyt krótko na to, by mógł już dostawać zwidów.
To było coś innego...
Wizja.
Jasność powoli się
rozpraszała, niczym mgła zalegająca na samym szczycie góry. Po
chwili, choć była tak gęsta, nie pozostał po niej ani ślad.
Ujrzał wilgotną od deszczu skałę, wysoką i potężną, popękaną
w wielu miejscach. Odchodziły od niej delikatne srebrne łańcuszki,
lśniące niczym bańki mydlane. Sprawiały wrażenie tak
delikatnych, że można by było zerwać je gołą ręką, lecz to,
co przykuto nimi do skały, zaprzeczało wrażeniu. Gigantyczny
rudobrązowy wilk szarpał się w więzach, które boleśnie wrastały
mu się w kark. Łańcuch wykuto zapewne, gdy był jeszcze
szczenięciem, ponieważ był tak krótki, że nie pozwalał mu na
rozprostowanie łap. Między szczęki miał wepchnięty skorodowany
pręt. Sączyła się po nim krew i ropa, spływając z wilczego
pyska kroplami na mech u jego łap.
Nazwy przychodziły
same. Ściana zwała się Krzyk, łańcuch został wykonany z odgłosu
stąpania kota, brody kobiety, strachu niedźwiedzia, korzeni skały,
śliny ptaka i oddechu ryby. Wilk nie był w stanie się z niego
uwolnić, a nikt nie podjąłby się jego ratunku, jako że według
przepowiedni miał połknąć słońce.
Fenrir Wilk.
Fenrisulfr.
Cierpienie zwierzęcia
było potworne, padł na kolana, porażony jego siłą. O ile można
to zrobić lewitując w białej pustce.
Wtem wilk, do tej pory
wyjący z bólu, podniósł na niego wzrok. Jego czerwone oczy
wwiercały się w twarz Marka. Lekki wiatr poruszał półdługą
sierścią na jego karku.
– Tyś jest
wybrany – usłyszał wyvern w głowie. Głos był zachrypnięty,
jego właściciel mówił jakby z wysiłkiem.
Mark w pierwszym
odruchu chciał się roześmiać. Zorientował się, że naprawdę
wariuje. Gadał do niego właśnie widmowy wilk. Nie mógł
zaczerpnąć powietrza, ale też nie potrzebował tego. Czyżby tak
szybko od utraty przytomności się utopił? A może zwyczajnie umarł
już jakiś czas temu na ławce przed barem w swoim rodzinnym
miasteczku i to wszystko jest jego wyobraźnią, obrazami wywołanymi
przez śmierć chemiczną mózgu, tak opiewaną w niszowych
artykułach naukowych?
Wilk ponownie zawył.
Echo głosu nie zdążyło jeszcze do końca przebrzmieć, gdy
nastąpił kolejny błysk. Łeb potwora znalazł się tuż nad twarzą
wyverna, z wyszczerzonych nienaturalnie długich kłów zwierzęcia
kapała piana pomieszana z krwią i ropą, opadała na jego policzki.
Po chwili widział już tylko jedno: czerwone wilcze ślepia.
Otworzył oczy.
Znajdował się w wodzie, na dnie głębokiego źródła w jaskini.
Ciśnienie boleśnie miażdżyło mu płuca, w prawej dłoni zaciskał
grzebień na grzbiecie martwego węża, w lewej chłodną rękojeść
sztyletu. Wypłynął bez wahania na powierzchnię, ciągnąc za sobą
martwe zwierzę. W głowie czuł tępy ból, w myślach rozbrzmiewało
mu wilcze wycie, szepty w nieznanym języku i coś, co można było
pomylić z szumem deszczu. Było jednak minimalnie inne, dla niego
wystarczająco, by zorientować się, że nie jest to deszcz. To
brzmiało jak... kapanie krwi z rozciętej tętnicy szyjnej na
kamienną posadzkę.
Zwalił trupa do stóp
Ryjisjaveeika. Odszedł kilka kroków, uklęknął pod ścianą,
opierając się o nią bokiem.
– Chwała Bogu,
myśleliśmy, że już po tobie! – zawołał Rion, wyrzucając ręce
ku sklepieniu w żałosnym geście.
Nawet na niego nie
spojrzał. Czuł ciepłe fale, ogniste dreszcze, przeszywające
przyjemnie całe jego ciało. Czując, że powoli zatraca się w
szeptach i szumie, uniósł głowę i zawył. Bonawentura podskoczył
jak poparzony, wydając dźwięk przypominający skomlenie. Mark
rzucił się naprzód do wilkołaka, w locie przybierając postać
czarnego wilka. Półdługie futro doskonale ochroniło go przed
lodowatym przeciągiem i kłami Bonawentury. Przewrócił wilkołaka,
ustawił się przodem do tunelu, którym zmierzali. Szepty stawały
się coraz bardziej natarczywe, gdy postępował kilka kroków w
tamtą stronę, a milkły, jak wracał powoli do towarzyszy. Oprócz
stukania ostrych pazurów jego kroki nie wydawały żadnych dźwięków,
chociaż łapy miał długie, grube i bardzo umięśnione. Zęby były
tak wielkie, że nie mógł domknąć do końca pyska. Nie pamiętał,
by tak się działo, gdy przyjmował wilczą postać z własnej woli.
Wilcze oczy o wiele lepiej radziły sobie z ciemnością, niż
ludzkie, nawet takie, które były zaprawione magią wyvernów.
– Jedzcie szybko.
Wiem, jak się stąd wydostać – warknął do towarzyszy. Głód
jakby wyparował, nawet nie zerknął na parujące mięso.
Zjedli naprawdę
szybko. Przyrządzone za pomocą magii mięso smakowało wybornie,
ale strach nie pozwalał delektować się smakiem. Bali się tego, w
co zmienił się Mark. Bonawentura siedział zgnębiony z boku, spode
łba patrząc co jakiś czas na wilka.
Wreszcie ruszyli. Mark
orientował się perfekcyjnie, ledwo za nim nadążali. Parę razy
zatrzymywał się, nasłuchując czegoś w skupieniu, podchodząc to
do jednej odnogi tunelu, to do drugiej. Ale zmysł, którym się
kierował, działał bez zarzutu – nie zabłądzili ani razu. W
końcu ukazało się wyjście: przerażająco jasna plama światła
na jednej ze skalnych ścian. Wilk podszedł do niej, wspiął się
na tylne łapy, chwilę studiował wzrokiem coś na zewnątrz.
Następnie odsunął się, patrząc wyczekująco na pozostałych.
Rion odkopał przejście tak, by mogli się w nim zmieścić. Wilk
popędził przodem.
Jego oczom ukazał się
niecodzienny widok: gołe skały Świętych Gór gęsto pokrywała
gruba na kilka metrów śnieżna czapa, z grani zwisały ostre jak
sztylety sople, niektóre wycelowane prosto w nich. Wystarczyłby
jeden nieostrożny ruch lub zbyt głośny dźwięk, i mogło się
zrobić naprawdę niezbyt wesoło.
– Gdzie my jesteśmy?
– jęknął Rion. Wyszarpnął Ryjisjaveeikowi mapę, przyjrzał
się jej dokładnie. Najwidoczniej jednak użyli przejścia, którego
na niej nie uwzględniono, bo na próżno szukał.
– Samo serce gór.
Jak wiecie, w innych partiach może panować ujemna temperatura, ale
śnieg nigdy nie pada. A tutaj... wieczny mróz – ocenił po
chwili.
– Wiedzieliśmy to i
bez mapy – burknął Norweg, wyrywając rudemu papier.
– Nie byłbym tego
taki pewien – odezwało się za nimi.
– Nie mówiłem o
naszym położeniu, tylko o wiecznej zmarzlinie w tym miejscu –
warknął Ryjiv, pewien, że kłóci się z Bonawenturą.
Odwrócił się dopiero
gdy zauważył, że wargi Marka-wilka powoli się unoszą, ukazując
ogromne kły. Wykonał piękny półobrót, zamiatając płaszczem.
Nad nimi, na jednej z
oblodzonych grani, stał wysoki mężczyzna. Wyglądał jak wyvern;
czarne włosy powiewały mu lekko na wietrze, łaskocząc w policzki.
Nie wydawało się, by miało mu to jakoś bardzo przeszkadzać. Na
plecach miał kołczan ze strzałami, w ręku trzymał wielki prosty
łuk z jasnego drewna. Jego prawe oko zakrywała przepaska.
Gdy Mark, groźnie
szczerząc kły, podszedł odrobinę bliżej, zauważył, że spod
kurtki wędrowca coś wystaje. Miał na szyi zawiązany sznur o
porządnym potrójnym węźle, nadającym się jedynie do rozcięcia,
ponieważ niemożliwością było go zdjąć przez głowę lub
rozwiązać. W ciele wilka nie odczuwał strachu, instynkt nie
podpowiadał mu również, że mężczyzna może stanowić
niebezpieczeństwo, nachylił więc ku niemu wielki łeb i obwąchał
sznur. Może miał złe skojarzenia, ale według niego wyglądał
zupełnie jak wisielcza pętla. Obcy również momentami sprawiał
wrażenie kogoś, komu udało się urwać z szubienicy, lub
przynajmniej zachowywał się jak szaleniec. Co chwilę odwracał
głowę, jakby czegoś nasłuchując, bardzo długo patrzył na nich,
nie odzywając się.
– A ty to niby kto,
że tak zachodzisz uczciwych ludzi od tyłu? – przerwał ciszę
Rion.
Przechodzień roześmiał
się, odrzucając głowę do tyłu. Mark zauważył, że skóra wokół
sznura jest sina, zupełnie jakby już został powieszony, i to
całkiem niedawno.
– Co do ludzi, w
dodatku uczciwych, miałbym pewne wątpliwości... i to chyba
uzasadnione. Nikt normalny się tutaj nie zapuszcza. – Splunął w
kupę śniegu. – A co do mnie... Jam jest Odyn, bóg powieszonych i
uwięzionych, pan mędrców, Płonącooki, ojciec poległych, pan
zwycięstw, niszczyciel, wyvern-pustelnik, uznany za wyrzutka przez
wszystko, co myśli i czuje! – oznajmił, nadal się uśmiechając.
W jego ustach błysnęły ostre kły.
Mark zamarł. Odyn? Ten
Odyn?
Odyn, jeśli wierzyć
mitologii, był jednym z najważniejszych bogów – o ile w ogóle
nie najważniejszym – dla mieszkańców krajów nordyckich. Jeśli
wierzyć podaniom wyvernów, był po prostu jednym z nich,
nieśmiertelnych potworów, tylko że ludzie, świadomi mocy jego
oraz jego braci i sióstr, zwyczajnie uznali całą gromadę za
bogów. Wyverny również się wtedy takimi uważały, więc śmiało
mieszały w życiu swoich poddanych. Świat stał przed nimi otworem.
Aż nagle pojawili się Chrześcijanie, obalając wyverni kult,
przeganiając ówczesnych władców, zaprowadzając własny porządek.
Ponoć wszystkie wyverny z tamtych czasów nie żyły. A tu mieli
przed sobą Odyna Szaleńca we własnej przerażającej osobie.
Zerwał się podmuch
wiatru, który zatargał połami płaszcza najstarszego
nieśmiertelnego. Odyn poprawił wisielczy sznur, podrażniający
rany na jego gardle. Powiedział cicho, patrząc gdzieś ponad
omglonymi szczytami gór:
– Wiem, gdzie
zmierzacie. I wiem, że ta mapa pokazuje jedynie szlaki, które
istniały za czasów jej świetności, czyli ponad czterysta lat
temu. Nie uwzględnia tego, że powstały nowe drogi, a niektóre ze
starych zwyczajnie nie istnieją.
– Ale dlaczego nam to
mówisz? – wyrwał się Rion.
– Tak się złożyło,
że znam drogę, mogę was zaprowadzić.
– A czemu to jesteś
taki skory do pomocy? I skąd możesz wiedzieć, gdzie idziemy?
Odyn chwilę milczał.
– Wiem sporo rzeczy.
No i nudzi mi się. Wiecie, ile już tutaj siedzę? Znudziło mi się
łażenie w tę i z powrotem po tych samych szlakach. Poza tym... –
Nieufnie spojrzał na Marka. Zawahał się, jakby nie wiedząc, czy
powinien kontynuować. – Również o niego mi chodzi.
Mark warknął,
następnie stanął przed wyvernem w ludzkim wcieleniu.
– A w czym ja jestem
taki wyjątkowy? – wycedził.
– Mam wrażenie, że
jesteś wcieleniem Fenrisulfra.
Ryjisjaveeik
Wiatr owiewał ich
lodowatymi podmuchami, zmuszał do zamykania oczu w ochronie przed
drobnymi igiełkami lodu, które niósł ze sobą. Znad doliny
nadciągnęła mgła tak gęsta, że dalszy marsz stał się
niemożliwy. Po prostu nie widzieli ścieżki, a była na tyle
stroma, że głupotą byłoby kontynuować podróż. Schowali się
więc w głębokiej jaskini, skutecznie chroniąc przed kaprysami
pogody. Niestety drewno, które uzbierali po drodze, było zupełnie
mokre. Mark nie dał rady go rozpalić, a Odyn, po którym wszyscy
spodziewali się cudów, wzruszył tylko obojętnie ramionami i
pogardliwie splunął.
– Nie jesteś
wszechmogący przypadkiem? – spytał Ryjisjaveeik z przekąsem.
– Nie jestem bogiem.
– Tamten ponownie wzruszył ramionami w odpowiedzi, szczelniej
otulając się płaszczem.
– Taaak? Byłbym
zapomniał – ziewnął rudy.
Ryjiv i Mark wymienili
porozumiewawcze spojrzenia, Bonawentura ukrył twarz w rękawie
kurtki, by zamaskować uśmiech, który nagle wypłynął na jego
twarz.
Gdy ognisko wreszcie
zapłonęło, i tak było wręcz rozpaczliwie małe. Trzaskało na
wietrze, migotało, wyglądając, jakby zaraz miało zostać zduszone
przez mocniejszy podmuch.
Norweg jednak pod
płaszczykiem obojętności wprost umierał z nerwów. Oto ktoś, w
kogo wierzył przez całe swoje życie, stał kilka metrów dalej i
rozmawiał z nim jak równy z równym. Więcej: jako władcę
wyvernów traktował go z czcią. Przede wszystkim, skoro wychował
się pośród ludu wikińskiego, Odyn był dla niego szczególnie
ważny. Ojciec miał ambicję wychować go na berserka, a praktycznie
każde posunięcie tych niezwyciężonych wojowników było
usprawiedliwione wolą Powieszonego Boga.
Uśmiechnął się pod
nosem. Szkoda, że ojczulek nie widzi, co z niego wyrosło.
Berserkowie są przy wyvernach potulni niczym baranki.
Naraz się odwrócił,
słysząc kroki u wejścia do jaskini. Na kamieniu stanął niski
mężczyzna, obrzucając ich władczym spojrzeniem. Uśmiechnął
się, podpierając boki pięściami w grubych rękawicach. Spod
kaptura wystawały mu kosmyki ogniście rudych włosów o jeszcze
intensywniejszym, niż u Riona, wręcz czerwonym kolorze. Jak gdyby
nigdy nic jął otupywać skórzane buty ze śniegu, gwiżdżąc przy
tym pod nosem jakąś skoczną melodyjkę. Nie przestając fałszywie
nucić refrenu, wszedł głębiej i usiadł przy ognisku, chciwie
wyciągając czerwone od mrozu ręce w stronę ciepła. Wyglądał
zupełnie jak człowiek wracający do domu po bardzo udanym dniu.
– A ten to kto? –
zainteresował się Rion.
– Oto Loki,
teoretycznie mój największy wróg, praktycznie najlepszy
przyjaciel. Chociaż złośliwy i wygadany bardziej, niż wszyscy moi
znajomi razem wzięci – objaśnił Odyn, uśmiechając się
szeroko.
Ryjisjaveeik trącił
Marka łokciem i syknął mu do ucha:
– Mam do ciebie
prośbę.
– Mów –
zainteresował się młody wyvern.
– Ty jako jedyny masz
szanse na powrót w jednym kawałku. Więc jakby coś się ze mną
stało, przekaż ode mnie Tantalowi, że może sobie wsadzić wiadomo
gdzie ten swój wiek.
Chwilę ciszy, która
nastąpiła, przerwał Rion:
– Nie rozumiem. Skoro
relacje między bogami wyglądają zupełnie inaczej, niż wierzą
ludzie, to czemu tego nie sprostujecie?
Odyn jedynie zaśmiał
się i mrugnął konspiracyjnie.
Rion mocniej otulił
się płaszczem, nie doczekawszy się innej odpowiedzi. Zimno z każdą
minutą stawało się coraz bardziej przenikliwe, ale, jak widział,
nikt z zebranych nie miał nic przeciwko. Odyn i Loki rozmawiali o
czymś przyciszonymi głosami, Ryjisjaveeik skupił się na
rozumieniu ich, Bonawentura przysypiał w cieniu. Mark siedział u
wyjścia z jaskini; podkuliwszy nogi pod brodę, obserwował wirujące
płatki śniegu.
– Uważasz, że niby
kim jest?! – ryknął Loki, raptownie podrywając się z kamienia.
– Wcieleniem
Fenrisulfra – powtórzył cierpliwie Odyn. – Przecież było ich
już wielu...
– Ale żaden nie był
nieśmiertelny! Wiesz, co to oznacza?!
– To co w takim
razie? Chyba go nie zabijemy?
– Dlaczego nie?!
– Loki, opanuj się!
– Odyn złapał swojego przyjaciela za ramiona i mocno nim
potrząsnął. – To przyjaciel. Wyverny nie zabijają się między
sobą. Poza tym, zobacz – on idealnie się kontroluje.
– Jeszcze. Jestem
pewien, obiecuję ci to, że za kilka dni cię zeżre. A to
zapoczątkuje koniec świata. Ale co mnie to zresztą obchodzi, mnie
przecież nie ma w żadnej przepowiedni. To z tobą ma walczyć.
– Owszem, jesteś w
przepowiedni.
– Ale jako rzekomy
ojciec Fenrira, nie jego ofiara!
– Nie o tej
przepowiedni mówię. Chodzi mi o Wielką Przepowiednię. Bo tam...
Przerwało im basowe
warknięcie i głos dochodzący od strony wejścia do jaskini:
– Czy możecie
łaskawie przestać się zachowywać tak, jakby mnie tu nie było? O
jakiej przepowiedni mowa?
– Tej mówiącej o
Pożeraczu Światów – westchnął Ryjisjaveeik. – Część z
niej znana jest ludziom jako Ragnarok. Całość opowiada o kimś,
kto zyska niedostępną dla żadnej żyjącej istoty potęgę i
obróci świat w ruinę. Nie tylko nasz świat, nawiasem mówiąc. To
tak w dużym skrócie. Jest kilku, którzy uważają, że to ty
jesteś Pożeraczem. – I kilku, którzy mają zupełną pewność
– dodał w myślach.
– Może i jestem
głodny, ale żeby od razu świat cały...? – Niemiec skrzywił
się, jakby już dostał niestrawności.
Tymczasem dysputa
Lokiego i Odyna toczyła się w najlepsze.
– Czy on wygląda ci
na kogoś, kto nad sobą nie panuje? – syknął jednooki, wymownym
gestem wskazując na skulonego Marka.
Niemiec uniósł głowę
i zmiażdżył go nienawistnym wzrokiem.
– Pokażę ci coś. –
Rudy doskoczył do niego i podciągnął rękaw skórzanego płaszcza.
Ramię młodego wyverna pokrywało gęste czarne, półdługie futro.
– Patrz na to. Przemiana postępuje.
– Po pierwsze:
puszczaj moją rękę. Po drugie: zawsze byłem nadmiernie owłosiony.
Po trzecie: już raz się przemieniłem. Więc wolałbym, byś
łaskawie się odstosunkował – burknął Mark.
– O bogowie, Loki,
czy ty właściwie czytałeś kiedyś Wielką Przepowiednię?! –
Odyn wyglądał, jakby miał się załamać. – Z fragmentem o
Ragnaroku ma niewiele wspólnego. Pożeracz nie zmienia się w wilka,
na litość!
– Mamy coś do
jedzenia? – przerwał Bonawentura, nie czekając, aż wyverny
skoczą sobie do gardeł.
– Ja nic nie mam.
Wzięliście mnie z zaskoczenia, nie zdążyłem się przygotować. –
Odyn uniósł dłonie w obronnym geście.
– Ech... Mam jeszcze
co nieco. – Loki otworzył torbę, wyjął z niej małe zawiniątko.
Marka zemdliło, gdy
poczuł zapach chleba i wędzonki. Z jakiegoś powodu marzył o tym,
by ktoś dał mu wielki ochłap surowego mięsa, jeszcze parujący i
ociekający krwią...
Otrząsnął się.
– To nie on –
zaczął ponownie Loki. – Nie zachowuje się jak ci poprzedni.
Pewnie to niewydarzony wilkołak, a ty jak zwykle coś pokręciłeś.
– Ty nadal swoje?!
Już ci się zmieniło?! Widziałem wilka na własne oczy! – ryknął
Odyn. Wreszcie coś zdołało zmącić jego idealny spokój.
– Oko chyba.
– Nieważne! Chcesz,
to zrobimy eksperyment.
– Dobra. Proszę
bardzo. – Rudy ostentacyjnie się wycofał.
– O jakim
eksperymencie mowa? – zainteresował się obiekt kłótni.
Jednooki spojrzał w
jego stronę.
– Prędzej czy
później i tak musiałbyś przez to przejść. Kręci się tu sporo
kozic. Dasz radę jedną wytropić i upolować gołymi rękami?
Wyvern zamarł.
– To się okaże –
jęknął.
Ryjisjaveeik miał
niemiłe wrażenie, że to się nie skończy najlepiej.
O tak, wiedział
doskonale, czym jest Mark. I to prawdopodobnie o wiele lepiej, niż
pozostali.
Mark
Nie miał wyboru –
poganiany przez towarzyszy, podniósł się z ziemi i odszedł od
ogniska, zanurzając się w śnieżycy. Szedł powoli szlakiem,
omijając ukryte pod śniegiem kamienie. Czuł się źle. Bardzo źle.
Nie mógł rozprostować kręgosłupa, ostre miał już nie tylko
kły, ale wszystkie zęby. Owłosienie faktycznie się podwoiło –
gdy popatrzył na własne odbicie w metalowym ostrzu sztyletu
zauważył, że nawet na twarzy rośnie mu czarny meszek. Jakby
zarost się rozprzestrzenił... Paznokcie stały się długie i ostro
zakończone. Zataczał się, potykał często, nawet na płaskich
odcinkach drogi męczył się szybko. Oczy zalewał mu zimny pot,
wiatr przenikało przez skórzany płaszcz, paraliżując go,
sprawiając, że każdy kolejny krok zdawał się być męczarnią.
Tak było do czasu, gdy
usłyszał lekkie parsknięcie kozicy niedaleko. Od razu skierował
się w tamtą stronę, czując, że zimno i zmęczenie stopniowo
ustępują na dalszy plan. Z każdym krokiem też złe samopoczucie
zmieniało się w poczucie siły, jakiego nie doświadczył od dnia,
w którym przemieniono go w wyverna.
Był silny, ścieżka,
na której przed chwilą tracił oddech, w ogóle go nie męczyła,
zwinnie skakał ze skały na skałę, co chwilę przyspieszając i
zwalniając na zmianę, jakby testując nowe ciało, ciesząc się
tym wrażeniem, jakby cały świat leżał u stóp, na wyciągnięcie
ręki. Wystarczy tylko zacisnąć pięść.... Spiczaste uszy
wychwytywały każdy dźwięk wokoło, zapachy mieszały ze sobą,
przebijając przez mroźne powietrze, wzrok przecinał kłęby mgły
i padającego śniegu. Myśli powoli stawały się klarowne, szum
zelżał, przybierając bardzo przyjemną formę. Myślał i czuł
jak wilk; odurzający zapach piżma kazał mu skierować się w
stronę grani. Gdzieś tam czekała ofiara. Wspiąwszy się na półkę
skalną, przykucnął, odrzucił głowę do tyłu i zawył. Na
kamieniach tuż obok rozległ się stukot kopyt spłoszonej kozicy –
zwierzę próbowało uciec jak najdalej od drapieżnika. Skoczył.
Opadł na grzbiet ofiary, wczepił się w nią pazurami, zatopił kły
w karku. Na języku poczuł metaliczny posmak krwi, który wydał mu
się teraz bardzo przyjemny. Runął w śnieg razem z kozicą.
Widział, jak powoli ucieka z niej życie. Zawarczał, patrząc na to
głodnym wzrokiem. W przebłysku człowieczeństwa nachylił się nad
zwierzęciem i położył dłoń na jeszcze ciepłej szyi.
– Przepraszam –
powiedział zachrypniętym głosem.
Gdy pomyślał dłużej,
zorientował się, że to nie przebłysk człowieczeństwa, lecz jego
wyverniej części. Ludzie zabijali zwierzęta bez mrugnięcia okiem.
On, chociaż otumaniony i myślący nadal w sposób bardziej zbliżony
do wilczego, żałował.
Skulił się, słysząc
kroki tuż obok. Zawarczał gardłowo, zasłonił ofiarę.
– Miałeś rację.
Znowu – przyznał niechętnie Loki. Odyn uśmiechnął się z
wyższością.
Mark – już bardziej
wilk, niż człowiek – skoczył na starszego. Oba wyverny jednak
wspólnymi siłami obaliły go w zaspę.
– Nie chcemy ci
przecież zabierać twojej cholernej kolacji, idioto!
Machnął ręką,
pazurami trafiając w twarz Lokiego. Rudy odskoczył z sykiem.
– Kontroluj wilka!
Słyszysz?! Musisz się nauczyć go kontrolować. Inaczej, jeśli cię
nie zabiję, przetrwasz sobie wieczność w ciele pół-człowieka,
chyba że jakimś cudem zmienisz się całkowicie, ale wątpię. Do
tego musisz nad sobą panować. Jak się nauczysz, nadal będziesz
miał wybór: zostaniesz jednym z nas, lub spędzisz resztę życia
wśród wilków. Ale jeśli nie zdołasz opanować zwierzęcia,
skończysz jako maszynka do zabijania. Tego chcesz?!
Nie chciał się
kontrolować. Nie chciał panować nad wilkiem. Nie chciał niczego.
Może tylko żeby zostawili go w spokoju. Pragnął żyć tak już
zawsze – już zawsze czuć się tak doskonale, nie przejmować się
niczym oprócz tego, by znaleźć pożywienie i schronienie na noc.
Pragnął już do końca świata siedzieć w zawieszeniu między
człowiekiem a wilkiem, w tej upajającej mocy i potędze, które
czuł. Mieć świadomość, że nic go nie dotyczy, że nic mu nie
grozi... Chciał, żeby odeszli.
– Wybór należy do
ciebie. Ale uwierz mi, to nie będzie takie piękne, jak teraz ci się
wydaje. – Jednooki wstał, otrzepał spodnie z oblepiającego je
śniegu. Razem z Lokim ruszył z powrotem do jaskini.
Mark, nadal leżąc w
zaspie, obserwował, jak odchodzą. Nadal wyglądał jak istota z
koszmaru, ale był w pełni świadom. W pełni świadom tego, że nie
chce wracać. Gdyby wrócił akurat teraz, prawdopodobnie zabiłby
Odyna, by zapełnić jakoś pustkę, która nagle odezwała się w
miejscu serca. Nie chciał tego robić, więc został na zimnie, przy
truchle kozicy. Chwilę mierzył je wzrokiem. Pochylił się, mięso
pachniało wspaniale.
Rion
Mark nie powrócił na
noc. Chcieli na niego poczekać, lecz Odyn i Loki nie wiedzieć czemu
opowiadali się za natychmiastowym wyruszeniem w dalszą drogę. Z
jakiegoś powodu uparcie milczeli, ilekroć pytał ich o to, co stało
się z Markiem. W końcu naszły go najgorsze przypuszczenia –
zabili go. We dwóch na pewno daliby radę, nawet jeśli patrzeć na
to, jak potężny był jego przyjaciel. Stanowił zagrożenie dla tej
dwójki, a tak się złożyło, że żyli wystarczająco długo, by
nabrać doświadczenia w walce z takimi jak on.
Dzień po wczorajszej
klimatycznej masakrze był zaskakująco pogodny. Niebo było
intensywnie niebieskie, miejscami upstrzone paroma idealnie białymi
obłokami. Słońce, pomimo pory roku, prażyło niemiłosiernie.
Rion ledwo szedł naprzód, czując, jak po plecach leją mu się
strumyczki potu. Nie mógł zdjąć płaszcza, ręce miał zajęte
przez torby z jedzeniem, a prowadzący Odyn narzucał mordercze
tempo. Nie mógł się zatrzymywać. Poza tym okolica nie była
bezpieczna. Trafili na legendarne miejsce: to tutaj hiporaumy zagnały
ostatki hienodonów. Wielkie ssaki przypatrywały im się głodnym
wzrokiem z każdej półki skalnej, śledziły każdy ruch. Niektóre
nawet podchodziły bliżej, ale Loki odganiał je strzałami ze
sfatygowanej kuszy Ryjisjaveeika, który, ze względu na kontuzję,
nie dał rady jej naciągać.
Ale bełty musiały się
kiedyś skończyć. Jeden z potworów zeskoczył na ścieżkę,
całkowicie zagradzając im drogę. Loki zaklął, gdy w kołczanie
odnalazł jedynie pustkę. Rion dobył miecza, reszta poszła w jego
ślady. Przez myśl przemknęło mu, że to już koniec – oprócz
tego, który zagrodził im przejście, zbliżających się hienodonów
było ponad dwadzieścia. Nie mogli się przemienić i reszty drogi
pokonać lotem, ponieważ psowate ssaki dopadłyby ich, zanim
wzbiliby się w powietrze.
Nagle na hienodona
naprzeciw skoczyło coś, warcząc dziko. Przewróciło drapieżnika,
rozszarpując jego bok. Odwróciło się następnie do podróżników.
Stworzenie w równym stopniu przypominało człowieka i wilka –
miało wilczy łeb i ogon, a ręce i stopy ludzkie, lecz bardziej
umięśnione i wyposażone w ostre pazury. Całe jego ciało
porastała czarna sierść, szczególnie długa na karku. Było
ubrane w spodnie i czarny skórzany płaszcz, na plecach nosiło
długi miecz. Mark. Rion w razie czego wyciągnął broń w jego
stronę, gdy zaczął się zbliżać. Z o wiele dłuższych od
wilczych kłów kapała krew ofiary, lecz w czerwonych oczach nie
czaiła się agresja. Mark tam był, w pełni świadom. Rudy
wstrzymał oddech, gdy prawie rozerwał na pół kolejnego
atakującego potwora.
Gigantyczne ssaki
powoli się wycofały, straciwszy nadzieję na łatwy obiad. Jeden
tylko zatrzymał się na moment i obrzucił podróżników głodnym
wzrokiem, oblizując się wielkim różowym jęzorem. Wystarczyło,
by Mark pokazał mu zęby, i uciekł w górę zbocza, podkulając
ogon.
Na twarzy Odyna zaigrał
złośliwy uśmieszek. Patrzył z dumą na wilkoluda, powtarzając co
jakiś czas:
– Będzie dobrze,
Loki. Będzie dobrze. Jak zwykle, to ja mam rację.
Mark przez moment
wyglądał, jakby zamierzał skoczyć mu do gardła.
Ryjisjaveeik uśmiechał
się tajemniczo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz