środa, 13 grudnia 2017

Rozdział 20


Mark

Ciągnij! – ryknął Bonawentura, z całej siły szarpiąc za linę. Stojący za nim Rion aż stęknął z wysiłku.
Jedzenie skończyło im się cztery dni temu. Próbowali za pomocą mapy odnaleźć najbliższe wyjście z jaskiń – bez skutku. Natrafiali na wiele korytarzy nieuwzględnionych na planie, lub po prostu nie znajdowali tych, w które powinni skręcić. Sieć grot wydrążonych w Świętych Górach zdawała się być labiryntem, który posiadał własny rozum i usiłował zwieść podróżników na wszelkie możliwe sposoby. W pewnym momencie, pewni, że jeśli nie to, czeka ich niechybny koniec, z głodu zdecydowali się na coś szalonego – polowanie na węże jaskiniowe. Założenie pętli na szyję jednego z nich było łatwizną, niestety wyciągnięcie go z wody było o wiele trudniejsze. Jego kilkutonowe cielsko zdawało się zbyt ciężkie nawet dla ich nadnaturalnie silnej gromadki. Zwierzę jeszcze dodatkowo utrudniało zadanie szarpiąc się, chlapiąc na nich lodowatą wodą i warcząc groźnie.
To nie ma sensu! – Po kolejnej nieudanej próbie rudy spoczął na kamieniu obok przyglądającego się Ryjisjaveeika i ukrył twarz w dłoniach.
Wilkołak zaśmiał się na siłę.
Wymiękasz?
Jestem zbyt głodny.
I nic tego nie zmieni, jeśli nie przestaniesz płakać i nie zabierzesz się do pomocy.
Podziałało. Wyvern uniósł głowę, groźnie patrząc łysemu w oczy.
Ja nie płaczę.
Nie, w ogóle.
Zamilcz!
Uważaj, bo się jeszcze przestraszę.
Wstał z kamienia, zacisnął na linie palce tak mocno, że pobielały mu kłykcie. Wywarczał pod nosem kilka obelżywych słów.
Na trzy! – krzyknął Ryjisjaveeik.
Nawet nie zaczął odliczania. Wąż szarpnął się gwałtownie, powodując, że wszyscy naraz runęli do przodu. Stojący najbliżej brzegu Mark z impetem wpadł do wody.
Przecież on nie umie pływać! – Rion skoczył do krawędzi, zajrzał w toń.
Mark rozgarnął wodę rękoma, chwycił nierówności w skale, podciągnął się wyżej, ku powietrzu. Wyszedł do połowy na brzeg, zapierając się dłońmi na śliskiej skale, odetchnął głęboko.
I wtedy na jego nodze zacisnęły się silne szczęki. Nawet nie zdążył jęknąć, gdy potwór z powrotem wciągnął go w zimne odmęty.
W wodzie było zaskakująco jasno, białe ściany odbijały padające z niewiadomego kierunku światło. Musiał mrużyć oczy, po tylu dniach spędzonych w ciemnych jaskiniach czuł się, jakby ktoś próbował mu je wydłubać.
Atak węża bardzo go zdenerwował – nie lubił być mokry dłużej, niż to konieczne. Poza tym kąpiel w ubraniu, którego nie można zmienić, choćby się chciało, ze względu na to, że nikt nie pomyślał o ubraniach na zmianę, była jeszcze gorsza. Kopnął w nos drapieżnika i wyciągnął z cholewy buta sztylet, zanurzył go po rękojeść w fioletowym oku napastnika. Wąż się szarpnął.
Nagle zrobiło mu się zimno. Nie tak, jak ma się to prawo dziać, gdy jest się zanurzonym w lodowatej wodzie. Było to zimno, jakiego doznaje się usłyszawszy coś okropnego, zimno, które może nawiedzić nawet w najgorętszy dzień lata. Błysnęło mu przed oczyma; zamiast wodnej toni, widział przed sobą białe światło. Zamarł. Jego przerwa w oddechu trwała zbyt krótko na to, by mógł już dostawać zwidów. To było coś innego...
Wizja.
Jasność powoli się rozpraszała, niczym mgła zalegająca na samym szczycie góry. Po chwili, choć była tak gęsta, nie pozostał po niej ani ślad. Ujrzał wilgotną od deszczu skałę, wysoką i potężną, popękaną w wielu miejscach. Odchodziły od niej delikatne srebrne łańcuszki, lśniące niczym bańki mydlane. Sprawiały wrażenie tak delikatnych, że można by było zerwać je gołą ręką, lecz to, co przykuto nimi do skały, zaprzeczało wrażeniu. Gigantyczny rudobrązowy wilk szarpał się w więzach, które boleśnie wrastały mu się w kark. Łańcuch wykuto zapewne, gdy był jeszcze szczenięciem, ponieważ był tak krótki, że nie pozwalał mu na rozprostowanie łap. Między szczęki miał wepchnięty skorodowany pręt. Sączyła się po nim krew i ropa, spływając z wilczego pyska kroplami na mech u jego łap.
Nazwy przychodziły same. Ściana zwała się Krzyk, łańcuch został wykonany z odgłosu stąpania kota, brody kobiety, strachu niedźwiedzia, korzeni skały, śliny ptaka i oddechu ryby. Wilk nie był w stanie się z niego uwolnić, a nikt nie podjąłby się jego ratunku, jako że według przepowiedni miał połknąć słońce.
Fenrir Wilk.
Fenrisulfr.
Cierpienie zwierzęcia było potworne, padł na kolana, porażony jego siłą. O ile można to zrobić lewitując w białej pustce.
Wtem wilk, do tej pory wyjący z bólu, podniósł na niego wzrok. Jego czerwone oczy wwiercały się w twarz Marka. Lekki wiatr poruszał półdługą sierścią na jego karku.
Tyś jest wybrany – usłyszał wyvern w głowie. Głos był zachrypnięty, jego właściciel mówił jakby z wysiłkiem.
Mark w pierwszym odruchu chciał się roześmiać. Zorientował się, że naprawdę wariuje. Gadał do niego właśnie widmowy wilk. Nie mógł zaczerpnąć powietrza, ale też nie potrzebował tego. Czyżby tak szybko od utraty przytomności się utopił? A może zwyczajnie umarł już jakiś czas temu na ławce przed barem w swoim rodzinnym miasteczku i to wszystko jest jego wyobraźnią, obrazami wywołanymi przez śmierć chemiczną mózgu, tak opiewaną w niszowych artykułach naukowych?
Wilk ponownie zawył. Echo głosu nie zdążyło jeszcze do końca przebrzmieć, gdy nastąpił kolejny błysk. Łeb potwora znalazł się tuż nad twarzą wyverna, z wyszczerzonych nienaturalnie długich kłów zwierzęcia kapała piana pomieszana z krwią i ropą, opadała na jego policzki. Po chwili widział już tylko jedno: czerwone wilcze ślepia.
Otworzył oczy. Znajdował się w wodzie, na dnie głębokiego źródła w jaskini. Ciśnienie boleśnie miażdżyło mu płuca, w prawej dłoni zaciskał grzebień na grzbiecie martwego węża, w lewej chłodną rękojeść sztyletu. Wypłynął bez wahania na powierzchnię, ciągnąc za sobą martwe zwierzę. W głowie czuł tępy ból, w myślach rozbrzmiewało mu wilcze wycie, szepty w nieznanym języku i coś, co można było pomylić z szumem deszczu. Było jednak minimalnie inne, dla niego wystarczająco, by zorientować się, że nie jest to deszcz. To brzmiało jak... kapanie krwi z rozciętej tętnicy szyjnej na kamienną posadzkę.
Zwalił trupa do stóp Ryjisjaveeika. Odszedł kilka kroków, uklęknął pod ścianą, opierając się o nią bokiem.
Chwała Bogu, myśleliśmy, że już po tobie! – zawołał Rion, wyrzucając ręce ku sklepieniu w żałosnym geście.
Nawet na niego nie spojrzał. Czuł ciepłe fale, ogniste dreszcze, przeszywające przyjemnie całe jego ciało. Czując, że powoli zatraca się w szeptach i szumie, uniósł głowę i zawył. Bonawentura podskoczył jak poparzony, wydając dźwięk przypominający skomlenie. Mark rzucił się naprzód do wilkołaka, w locie przybierając postać czarnego wilka. Półdługie futro doskonale ochroniło go przed lodowatym przeciągiem i kłami Bonawentury. Przewrócił wilkołaka, ustawił się przodem do tunelu, którym zmierzali. Szepty stawały się coraz bardziej natarczywe, gdy postępował kilka kroków w tamtą stronę, a milkły, jak wracał powoli do towarzyszy. Oprócz stukania ostrych pazurów jego kroki nie wydawały żadnych dźwięków, chociaż łapy miał długie, grube i bardzo umięśnione. Zęby były tak wielkie, że nie mógł domknąć do końca pyska. Nie pamiętał, by tak się działo, gdy przyjmował wilczą postać z własnej woli. Wilcze oczy o wiele lepiej radziły sobie z ciemnością, niż ludzkie, nawet takie, które były zaprawione magią wyvernów.
Jedzcie szybko. Wiem, jak się stąd wydostać – warknął do towarzyszy. Głód jakby wyparował, nawet nie zerknął na parujące mięso.
Zjedli naprawdę szybko. Przyrządzone za pomocą magii mięso smakowało wybornie, ale strach nie pozwalał delektować się smakiem. Bali się tego, w co zmienił się Mark. Bonawentura siedział zgnębiony z boku, spode łba patrząc co jakiś czas na wilka.
Wreszcie ruszyli. Mark orientował się perfekcyjnie, ledwo za nim nadążali. Parę razy zatrzymywał się, nasłuchując czegoś w skupieniu, podchodząc to do jednej odnogi tunelu, to do drugiej. Ale zmysł, którym się kierował, działał bez zarzutu – nie zabłądzili ani razu. W końcu ukazało się wyjście: przerażająco jasna plama światła na jednej ze skalnych ścian. Wilk podszedł do niej, wspiął się na tylne łapy, chwilę studiował wzrokiem coś na zewnątrz. Następnie odsunął się, patrząc wyczekująco na pozostałych. Rion odkopał przejście tak, by mogli się w nim zmieścić. Wilk popędził przodem.
Jego oczom ukazał się niecodzienny widok: gołe skały Świętych Gór gęsto pokrywała gruba na kilka metrów śnieżna czapa, z grani zwisały ostre jak sztylety sople, niektóre wycelowane prosto w nich. Wystarczyłby jeden nieostrożny ruch lub zbyt głośny dźwięk, i mogło się zrobić naprawdę niezbyt wesoło.
Gdzie my jesteśmy? – jęknął Rion. Wyszarpnął Ryjisjaveeikowi mapę, przyjrzał się jej dokładnie. Najwidoczniej jednak użyli przejścia, którego na niej nie uwzględniono, bo na próżno szukał.
Samo serce gór. Jak wiecie, w innych partiach może panować ujemna temperatura, ale śnieg nigdy nie pada. A tutaj... wieczny mróz – ocenił po chwili.
Wiedzieliśmy to i bez mapy – burknął Norweg, wyrywając rudemu papier.
Nie byłbym tego taki pewien – odezwało się za nimi.
Nie mówiłem o naszym położeniu, tylko o wiecznej zmarzlinie w tym miejscu – warknął Ryjiv, pewien, że kłóci się z Bonawenturą.
Odwrócił się dopiero gdy zauważył, że wargi Marka-wilka powoli się unoszą, ukazując ogromne kły. Wykonał piękny półobrót, zamiatając płaszczem.
Nad nimi, na jednej z oblodzonych grani, stał wysoki mężczyzna. Wyglądał jak wyvern; czarne włosy powiewały mu lekko na wietrze, łaskocząc w policzki. Nie wydawało się, by miało mu to jakoś bardzo przeszkadzać. Na plecach miał kołczan ze strzałami, w ręku trzymał wielki prosty łuk z jasnego drewna. Jego prawe oko zakrywała przepaska.
Gdy Mark, groźnie szczerząc kły, podszedł odrobinę bliżej, zauważył, że spod kurtki wędrowca coś wystaje. Miał na szyi zawiązany sznur o porządnym potrójnym węźle, nadającym się jedynie do rozcięcia, ponieważ niemożliwością było go zdjąć przez głowę lub rozwiązać. W ciele wilka nie odczuwał strachu, instynkt nie podpowiadał mu również, że mężczyzna może stanowić niebezpieczeństwo, nachylił więc ku niemu wielki łeb i obwąchał sznur. Może miał złe skojarzenia, ale według niego wyglądał zupełnie jak wisielcza pętla. Obcy również momentami sprawiał wrażenie kogoś, komu udało się urwać z szubienicy, lub przynajmniej zachowywał się jak szaleniec. Co chwilę odwracał głowę, jakby czegoś nasłuchując, bardzo długo patrzył na nich, nie odzywając się.
A ty to niby kto, że tak zachodzisz uczciwych ludzi od tyłu? – przerwał ciszę Rion.
Przechodzień roześmiał się, odrzucając głowę do tyłu. Mark zauważył, że skóra wokół sznura jest sina, zupełnie jakby już został powieszony, i to całkiem niedawno.
Co do ludzi, w dodatku uczciwych, miałbym pewne wątpliwości... i to chyba uzasadnione. Nikt normalny się tutaj nie zapuszcza. – Splunął w kupę śniegu. – A co do mnie... Jam jest Odyn, bóg powieszonych i uwięzionych, pan mędrców, Płonącooki, ojciec poległych, pan zwycięstw, niszczyciel, wyvern-pustelnik, uznany za wyrzutka przez wszystko, co myśli i czuje! – oznajmił, nadal się uśmiechając. W jego ustach błysnęły ostre kły.
Mark zamarł. Odyn? Ten Odyn?
Odyn, jeśli wierzyć mitologii, był jednym z najważniejszych bogów – o ile w ogóle nie najważniejszym – dla mieszkańców krajów nordyckich. Jeśli wierzyć podaniom wyvernów, był po prostu jednym z nich, nieśmiertelnych potworów, tylko że ludzie, świadomi mocy jego oraz jego braci i sióstr, zwyczajnie uznali całą gromadę za bogów. Wyverny również się wtedy takimi uważały, więc śmiało mieszały w życiu swoich poddanych. Świat stał przed nimi otworem. Aż nagle pojawili się Chrześcijanie, obalając wyverni kult, przeganiając ówczesnych władców, zaprowadzając własny porządek. Ponoć wszystkie wyverny z tamtych czasów nie żyły. A tu mieli przed sobą Odyna Szaleńca we własnej przerażającej osobie.
Zerwał się podmuch wiatru, który zatargał połami płaszcza najstarszego nieśmiertelnego. Odyn poprawił wisielczy sznur, podrażniający rany na jego gardle. Powiedział cicho, patrząc gdzieś ponad omglonymi szczytami gór:
Wiem, gdzie zmierzacie. I wiem, że ta mapa pokazuje jedynie szlaki, które istniały za czasów jej świetności, czyli ponad czterysta lat temu. Nie uwzględnia tego, że powstały nowe drogi, a niektóre ze starych zwyczajnie nie istnieją.
Ale dlaczego nam to mówisz? – wyrwał się Rion.
Tak się złożyło, że znam drogę, mogę was zaprowadzić.
A czemu to jesteś taki skory do pomocy? I skąd możesz wiedzieć, gdzie idziemy?
Odyn chwilę milczał.
Wiem sporo rzeczy. No i nudzi mi się. Wiecie, ile już tutaj siedzę? Znudziło mi się łażenie w tę i z powrotem po tych samych szlakach. Poza tym... – Nieufnie spojrzał na Marka. Zawahał się, jakby nie wiedząc, czy powinien kontynuować. – Również o niego mi chodzi.
Mark warknął, następnie stanął przed wyvernem w ludzkim wcieleniu.
A w czym ja jestem taki wyjątkowy? – wycedził.
Mam wrażenie, że jesteś wcieleniem Fenrisulfra.

Ryjisjaveeik

Wiatr owiewał ich lodowatymi podmuchami, zmuszał do zamykania oczu w ochronie przed drobnymi igiełkami lodu, które niósł ze sobą. Znad doliny nadciągnęła mgła tak gęsta, że dalszy marsz stał się niemożliwy. Po prostu nie widzieli ścieżki, a była na tyle stroma, że głupotą byłoby kontynuować podróż. Schowali się więc w głębokiej jaskini, skutecznie chroniąc przed kaprysami pogody. Niestety drewno, które uzbierali po drodze, było zupełnie mokre. Mark nie dał rady go rozpalić, a Odyn, po którym wszyscy spodziewali się cudów, wzruszył tylko obojętnie ramionami i pogardliwie splunął.
Nie jesteś wszechmogący przypadkiem? – spytał Ryjisjaveeik z przekąsem.
Nie jestem bogiem. – Tamten ponownie wzruszył ramionami w odpowiedzi, szczelniej otulając się płaszczem.
Taaak? Byłbym zapomniał – ziewnął rudy.
Ryjiv i Mark wymienili porozumiewawcze spojrzenia, Bonawentura ukrył twarz w rękawie kurtki, by zamaskować uśmiech, który nagle wypłynął na jego twarz.
Gdy ognisko wreszcie zapłonęło, i tak było wręcz rozpaczliwie małe. Trzaskało na wietrze, migotało, wyglądając, jakby zaraz miało zostać zduszone przez mocniejszy podmuch.
Norweg jednak pod płaszczykiem obojętności wprost umierał z nerwów. Oto ktoś, w kogo wierzył przez całe swoje życie, stał kilka metrów dalej i rozmawiał z nim jak równy z równym. Więcej: jako władcę wyvernów traktował go z czcią. Przede wszystkim, skoro wychował się pośród ludu wikińskiego, Odyn był dla niego szczególnie ważny. Ojciec miał ambicję wychować go na berserka, a praktycznie każde posunięcie tych niezwyciężonych wojowników było usprawiedliwione wolą Powieszonego Boga.
Uśmiechnął się pod nosem. Szkoda, że ojczulek nie widzi, co z niego wyrosło. Berserkowie są przy wyvernach potulni niczym baranki.
Naraz się odwrócił, słysząc kroki u wejścia do jaskini. Na kamieniu stanął niski mężczyzna, obrzucając ich władczym spojrzeniem. Uśmiechnął się, podpierając boki pięściami w grubych rękawicach. Spod kaptura wystawały mu kosmyki ogniście rudych włosów o jeszcze intensywniejszym, niż u Riona, wręcz czerwonym kolorze. Jak gdyby nigdy nic jął otupywać skórzane buty ze śniegu, gwiżdżąc przy tym pod nosem jakąś skoczną melodyjkę. Nie przestając fałszywie nucić refrenu, wszedł głębiej i usiadł przy ognisku, chciwie wyciągając czerwone od mrozu ręce w stronę ciepła. Wyglądał zupełnie jak człowiek wracający do domu po bardzo udanym dniu.
A ten to kto? – zainteresował się Rion.
Oto Loki, teoretycznie mój największy wróg, praktycznie najlepszy przyjaciel. Chociaż złośliwy i wygadany bardziej, niż wszyscy moi znajomi razem wzięci – objaśnił Odyn, uśmiechając się szeroko.
Ryjisjaveeik trącił Marka łokciem i syknął mu do ucha:
Mam do ciebie prośbę.
Mów – zainteresował się młody wyvern.
Ty jako jedyny masz szanse na powrót w jednym kawałku. Więc jakby coś się ze mną stało, przekaż ode mnie Tantalowi, że może sobie wsadzić wiadomo gdzie ten swój wiek.
Chwilę ciszy, która nastąpiła, przerwał Rion:
Nie rozumiem. Skoro relacje między bogami wyglądają zupełnie inaczej, niż wierzą ludzie, to czemu tego nie sprostujecie?
Odyn jedynie zaśmiał się i mrugnął konspiracyjnie.
Rion mocniej otulił się płaszczem, nie doczekawszy się innej odpowiedzi. Zimno z każdą minutą stawało się coraz bardziej przenikliwe, ale, jak widział, nikt z zebranych nie miał nic przeciwko. Odyn i Loki rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami, Ryjisjaveeik skupił się na rozumieniu ich, Bonawentura przysypiał w cieniu. Mark siedział u wyjścia z jaskini; podkuliwszy nogi pod brodę, obserwował wirujące płatki śniegu.
Uważasz, że niby kim jest?! – ryknął Loki, raptownie podrywając się z kamienia.
Wcieleniem Fenrisulfra – powtórzył cierpliwie Odyn. – Przecież było ich już wielu...
Ale żaden nie był nieśmiertelny! Wiesz, co to oznacza?!
To co w takim razie? Chyba go nie zabijemy?
Dlaczego nie?!
Loki, opanuj się! – Odyn złapał swojego przyjaciela za ramiona i mocno nim potrząsnął. – To przyjaciel. Wyverny nie zabijają się między sobą. Poza tym, zobacz – on idealnie się kontroluje.
Jeszcze. Jestem pewien, obiecuję ci to, że za kilka dni cię zeżre. A to zapoczątkuje koniec świata. Ale co mnie to zresztą obchodzi, mnie przecież nie ma w żadnej przepowiedni. To z tobą ma walczyć.
Owszem, jesteś w przepowiedni.
Ale jako rzekomy ojciec Fenrira, nie jego ofiara!
Nie o tej przepowiedni mówię. Chodzi mi o Wielką Przepowiednię. Bo tam...
Przerwało im basowe warknięcie i głos dochodzący od strony wejścia do jaskini:
Czy możecie łaskawie przestać się zachowywać tak, jakby mnie tu nie było? O jakiej przepowiedni mowa?
Tej mówiącej o Pożeraczu Światów – westchnął Ryjisjaveeik. – Część z niej znana jest ludziom jako Ragnarok. Całość opowiada o kimś, kto zyska niedostępną dla żadnej żyjącej istoty potęgę i obróci świat w ruinę. Nie tylko nasz świat, nawiasem mówiąc. To tak w dużym skrócie. Jest kilku, którzy uważają, że to ty jesteś Pożeraczem. – I kilku, którzy mają zupełną pewność – dodał w myślach.
Może i jestem głodny, ale żeby od razu świat cały...? – Niemiec skrzywił się, jakby już dostał niestrawności.
Tymczasem dysputa Lokiego i Odyna toczyła się w najlepsze.
Czy on wygląda ci na kogoś, kto nad sobą nie panuje? – syknął jednooki, wymownym gestem wskazując na skulonego Marka.
Niemiec uniósł głowę i zmiażdżył go nienawistnym wzrokiem.
Pokażę ci coś. – Rudy doskoczył do niego i podciągnął rękaw skórzanego płaszcza. Ramię młodego wyverna pokrywało gęste czarne, półdługie futro. – Patrz na to. Przemiana postępuje.
Po pierwsze: puszczaj moją rękę. Po drugie: zawsze byłem nadmiernie owłosiony. Po trzecie: już raz się przemieniłem. Więc wolałbym, byś łaskawie się odstosunkował – burknął Mark.
O bogowie, Loki, czy ty właściwie czytałeś kiedyś Wielką Przepowiednię?! – Odyn wyglądał, jakby miał się załamać. – Z fragmentem o Ragnaroku ma niewiele wspólnego. Pożeracz nie zmienia się w wilka, na litość!
Mamy coś do jedzenia? – przerwał Bonawentura, nie czekając, aż wyverny skoczą sobie do gardeł.
Ja nic nie mam. Wzięliście mnie z zaskoczenia, nie zdążyłem się przygotować. – Odyn uniósł dłonie w obronnym geście.
Ech... Mam jeszcze co nieco. – Loki otworzył torbę, wyjął z niej małe zawiniątko.
Marka zemdliło, gdy poczuł zapach chleba i wędzonki. Z jakiegoś powodu marzył o tym, by ktoś dał mu wielki ochłap surowego mięsa, jeszcze parujący i ociekający krwią...
Otrząsnął się.
To nie on – zaczął ponownie Loki. – Nie zachowuje się jak ci poprzedni. Pewnie to niewydarzony wilkołak, a ty jak zwykle coś pokręciłeś.
Ty nadal swoje?! Już ci się zmieniło?! Widziałem wilka na własne oczy! – ryknął Odyn. Wreszcie coś zdołało zmącić jego idealny spokój.
Oko chyba.
Nieważne! Chcesz, to zrobimy eksperyment.
Dobra. Proszę bardzo. – Rudy ostentacyjnie się wycofał.
O jakim eksperymencie mowa? – zainteresował się obiekt kłótni.
Jednooki spojrzał w jego stronę.
Prędzej czy później i tak musiałbyś przez to przejść. Kręci się tu sporo kozic. Dasz radę jedną wytropić i upolować gołymi rękami?
Wyvern zamarł.
To się okaże – jęknął.
Ryjisjaveeik miał niemiłe wrażenie, że to się nie skończy najlepiej.
O tak, wiedział doskonale, czym jest Mark. I to prawdopodobnie o wiele lepiej, niż pozostali.


Mark

Nie miał wyboru – poganiany przez towarzyszy, podniósł się z ziemi i odszedł od ogniska, zanurzając się w śnieżycy. Szedł powoli szlakiem, omijając ukryte pod śniegiem kamienie. Czuł się źle. Bardzo źle. Nie mógł rozprostować kręgosłupa, ostre miał już nie tylko kły, ale wszystkie zęby. Owłosienie faktycznie się podwoiło – gdy popatrzył na własne odbicie w metalowym ostrzu sztyletu zauważył, że nawet na twarzy rośnie mu czarny meszek. Jakby zarost się rozprzestrzenił... Paznokcie stały się długie i ostro zakończone. Zataczał się, potykał często, nawet na płaskich odcinkach drogi męczył się szybko. Oczy zalewał mu zimny pot, wiatr przenikało przez skórzany płaszcz, paraliżując go, sprawiając, że każdy kolejny krok zdawał się być męczarnią.
Tak było do czasu, gdy usłyszał lekkie parsknięcie kozicy niedaleko. Od razu skierował się w tamtą stronę, czując, że zimno i zmęczenie stopniowo ustępują na dalszy plan. Z każdym krokiem też złe samopoczucie zmieniało się w poczucie siły, jakiego nie doświadczył od dnia, w którym przemieniono go w wyverna.
Był silny, ścieżka, na której przed chwilą tracił oddech, w ogóle go nie męczyła, zwinnie skakał ze skały na skałę, co chwilę przyspieszając i zwalniając na zmianę, jakby testując nowe ciało, ciesząc się tym wrażeniem, jakby cały świat leżał u stóp, na wyciągnięcie ręki. Wystarczy tylko zacisnąć pięść.... Spiczaste uszy wychwytywały każdy dźwięk wokoło, zapachy mieszały ze sobą, przebijając przez mroźne powietrze, wzrok przecinał kłęby mgły i padającego śniegu. Myśli powoli stawały się klarowne, szum zelżał, przybierając bardzo przyjemną formę. Myślał i czuł jak wilk; odurzający zapach piżma kazał mu skierować się w stronę grani. Gdzieś tam czekała ofiara. Wspiąwszy się na półkę skalną, przykucnął, odrzucił głowę do tyłu i zawył. Na kamieniach tuż obok rozległ się stukot kopyt spłoszonej kozicy – zwierzę próbowało uciec jak najdalej od drapieżnika. Skoczył. Opadł na grzbiet ofiary, wczepił się w nią pazurami, zatopił kły w karku. Na języku poczuł metaliczny posmak krwi, który wydał mu się teraz bardzo przyjemny. Runął w śnieg razem z kozicą. Widział, jak powoli ucieka z niej życie. Zawarczał, patrząc na to głodnym wzrokiem. W przebłysku człowieczeństwa nachylił się nad zwierzęciem i położył dłoń na jeszcze ciepłej szyi.
Przepraszam – powiedział zachrypniętym głosem.
Gdy pomyślał dłużej, zorientował się, że to nie przebłysk człowieczeństwa, lecz jego wyverniej części. Ludzie zabijali zwierzęta bez mrugnięcia okiem. On, chociaż otumaniony i myślący nadal w sposób bardziej zbliżony do wilczego, żałował.
Skulił się, słysząc kroki tuż obok. Zawarczał gardłowo, zasłonił ofiarę.
Miałeś rację. Znowu – przyznał niechętnie Loki. Odyn uśmiechnął się z wyższością.
Mark – już bardziej wilk, niż człowiek – skoczył na starszego. Oba wyverny jednak wspólnymi siłami obaliły go w zaspę.
Nie chcemy ci przecież zabierać twojej cholernej kolacji, idioto!
Machnął ręką, pazurami trafiając w twarz Lokiego. Rudy odskoczył z sykiem.
Kontroluj wilka! Słyszysz?! Musisz się nauczyć go kontrolować. Inaczej, jeśli cię nie zabiję, przetrwasz sobie wieczność w ciele pół-człowieka, chyba że jakimś cudem zmienisz się całkowicie, ale wątpię. Do tego musisz nad sobą panować. Jak się nauczysz, nadal będziesz miał wybór: zostaniesz jednym z nas, lub spędzisz resztę życia wśród wilków. Ale jeśli nie zdołasz opanować zwierzęcia, skończysz jako maszynka do zabijania. Tego chcesz?!
Nie chciał się kontrolować. Nie chciał panować nad wilkiem. Nie chciał niczego. Może tylko żeby zostawili go w spokoju. Pragnął żyć tak już zawsze – już zawsze czuć się tak doskonale, nie przejmować się niczym oprócz tego, by znaleźć pożywienie i schronienie na noc. Pragnął już do końca świata siedzieć w zawieszeniu między człowiekiem a wilkiem, w tej upajającej mocy i potędze, które czuł. Mieć świadomość, że nic go nie dotyczy, że nic mu nie grozi... Chciał, żeby odeszli.
Wybór należy do ciebie. Ale uwierz mi, to nie będzie takie piękne, jak teraz ci się wydaje. – Jednooki wstał, otrzepał spodnie z oblepiającego je śniegu. Razem z Lokim ruszył z powrotem do jaskini.
Mark, nadal leżąc w zaspie, obserwował, jak odchodzą. Nadal wyglądał jak istota z koszmaru, ale był w pełni świadom. W pełni świadom tego, że nie chce wracać. Gdyby wrócił akurat teraz, prawdopodobnie zabiłby Odyna, by zapełnić jakoś pustkę, która nagle odezwała się w miejscu serca. Nie chciał tego robić, więc został na zimnie, przy truchle kozicy. Chwilę mierzył je wzrokiem. Pochylił się, mięso pachniało wspaniale.



Rion

Mark nie powrócił na noc. Chcieli na niego poczekać, lecz Odyn i Loki nie wiedzieć czemu opowiadali się za natychmiastowym wyruszeniem w dalszą drogę. Z jakiegoś powodu uparcie milczeli, ilekroć pytał ich o to, co stało się z Markiem. W końcu naszły go najgorsze przypuszczenia – zabili go. We dwóch na pewno daliby radę, nawet jeśli patrzeć na to, jak potężny był jego przyjaciel. Stanowił zagrożenie dla tej dwójki, a tak się złożyło, że żyli wystarczająco długo, by nabrać doświadczenia w walce z takimi jak on.
Dzień po wczorajszej klimatycznej masakrze był zaskakująco pogodny. Niebo było intensywnie niebieskie, miejscami upstrzone paroma idealnie białymi obłokami. Słońce, pomimo pory roku, prażyło niemiłosiernie. Rion ledwo szedł naprzód, czując, jak po plecach leją mu się strumyczki potu. Nie mógł zdjąć płaszcza, ręce miał zajęte przez torby z jedzeniem, a prowadzący Odyn narzucał mordercze tempo. Nie mógł się zatrzymywać. Poza tym okolica nie była bezpieczna. Trafili na legendarne miejsce: to tutaj hiporaumy zagnały ostatki hienodonów. Wielkie ssaki przypatrywały im się głodnym wzrokiem z każdej półki skalnej, śledziły każdy ruch. Niektóre nawet podchodziły bliżej, ale Loki odganiał je strzałami ze sfatygowanej kuszy Ryjisjaveeika, który, ze względu na kontuzję, nie dał rady jej naciągać.
Ale bełty musiały się kiedyś skończyć. Jeden z potworów zeskoczył na ścieżkę, całkowicie zagradzając im drogę. Loki zaklął, gdy w kołczanie odnalazł jedynie pustkę. Rion dobył miecza, reszta poszła w jego ślady. Przez myśl przemknęło mu, że to już koniec – oprócz tego, który zagrodził im przejście, zbliżających się hienodonów było ponad dwadzieścia. Nie mogli się przemienić i reszty drogi pokonać lotem, ponieważ psowate ssaki dopadłyby ich, zanim wzbiliby się w powietrze.
Nagle na hienodona naprzeciw skoczyło coś, warcząc dziko. Przewróciło drapieżnika, rozszarpując jego bok. Odwróciło się następnie do podróżników. Stworzenie w równym stopniu przypominało człowieka i wilka – miało wilczy łeb i ogon, a ręce i stopy ludzkie, lecz bardziej umięśnione i wyposażone w ostre pazury. Całe jego ciało porastała czarna sierść, szczególnie długa na karku. Było ubrane w spodnie i czarny skórzany płaszcz, na plecach nosiło długi miecz. Mark. Rion w razie czego wyciągnął broń w jego stronę, gdy zaczął się zbliżać. Z o wiele dłuższych od wilczych kłów kapała krew ofiary, lecz w czerwonych oczach nie czaiła się agresja. Mark tam był, w pełni świadom. Rudy wstrzymał oddech, gdy prawie rozerwał na pół kolejnego atakującego potwora.
Gigantyczne ssaki powoli się wycofały, straciwszy nadzieję na łatwy obiad. Jeden tylko zatrzymał się na moment i obrzucił podróżników głodnym wzrokiem, oblizując się wielkim różowym jęzorem. Wystarczyło, by Mark pokazał mu zęby, i uciekł w górę zbocza, podkulając ogon.
Na twarzy Odyna zaigrał złośliwy uśmieszek. Patrzył z dumą na wilkoluda, powtarzając co jakiś czas:
Będzie dobrze, Loki. Będzie dobrze. Jak zwykle, to ja mam rację.
Mark przez moment wyglądał, jakby zamierzał skoczyć mu do gardła.
Ryjisjaveeik uśmiechał się tajemniczo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz