Louis
– Jesteś pewien, że
o tę knajpę chodziło? – spytał z niepokojem Vladimir.
– Jak nigdy. –
Louis nie był jednak przekonujący. Również rozglądał się z
widocznym niepokojem.
Wnętrze było ciemne;
ukryte w żeliwnych żyrandolach świece rzucały na kamienne ściany
ponure cienie. Kamień na ścianach był szary, spomiędzy niego
wyciekała zaprawa. W rogu sali stały dwie gigantyczne beczki. Przy
masywnych stolikach siedziało stado lekko podpitych mężczyzn, co
jakiś czas wybuchających nieco zbyt głośnym śmiechem. Barman
cierpliwie polerował kieliszki, obserwując swoich klientów,
pilnując, czy aby któremuś nie trzeba dolać whisky. Lub mętnego
piwa, bo whisky pewnie mieli okropną. Zadymione powietrze było
słabo przejrzyste.
W rogu niezbyt dużej
sali, plecami opierając się o chłodne kamienie ściany, siedziała
samotna postać w czarnym płaszczu. Kaptur miała naciągnięty
głęboko na twarz, więc wampir nie mógł z całą pewnością
rozpoznać tajemniczego gościa. Obok jego łokcia jednak sterczała
rękojeść pozłacanej szabli, więc podszedł bliżej.
– Czy mam przyjemność
rozmawiać z Czarnym Orłem? – Ta ksywka od początku wydała mu
się nieco śmieszna, ale zachował powagę. „Czarny Orzeł” nie
wyglądał, jakby grzeszył poczuciem humoru.
Spod kaptura dobiegł
lekki śmiech. Człowiek był wysoki, wąski w ramionach, choć widać
było, że bardzo silny. Vladimir na razie nie podchodził bliżej.
Doświadczenia w walce z oszalałą wilkołaczycą nauczyły go, że
lepiej jest na razie trzymać przeciwnika na dystans. Najemnicy poza
tym słynęli ze zmienności. Najpierw byli oddanymi przyjaciółmi,
a za chwilę potrafili wbić ci ostrze szabli między żebra.
Louis usiadł, nachylił
się do rozmówcy.
– Chciałbyś poznać
szczegóły planu?
– Najpierw zapłata.
– Głos okazał się zaskakująco młody.
Wampir niechętnie
rzucił na blat wypchaną sakwę. Zakapturzony zważył ją w dłoni,
zajrzał do środka. Usatysfakcjonowany, wyprostował się, krzyżując
ręce na piersi.
– Słucham więc.
– Znasz Shadyę
Sullivan?
– Tę sympatyczną
wdowę? A kto jej nie zna?
– Dałbyś radę ją
sprzątnąć?
Najemnik ryknął
śmiechem.
– A co takiego
zrobiła ci ta kobieta?
– To chyba nie jest
ważne.
– Przykro mi, ale nie
zabijam niewinnych. Nie za prawie darmo.
Do stolika podszedł
barman. Louis zamówił whisky, widocznie nie bojąc się jej
przykrego zapachu, którym przesiąkło wnętrze, Vladimir zadowolił
się piwem bardzo kiepskiej jakości. Najemnik się nie odezwał.
Francuz, jak tylko mężczyzna, przyniósłszy zamówienia, odszedł,
nachylił się nad stolikiem i wyszeptał:
– Dam dwa razy tyle.
– Trzy.
– Zwariowałeś?!
Przecież ja nawet nie widziałem na oczy tylu pieniędzy naraz!
– Cztery tysiące to
moje ostatnie słowo. Chyba chcesz, by była martwa?
– Jasne, że chcę...
– Wampir prawie schował głowę w ramionach.
– Dla chcącego nic
trudnego. Cztery tysiące, albo będziesz musiał odwalać robotę
sam. – Rozłożył demonstracyjnie dłonie, pod kapturem pokazał
się delikatny uśmieszek. Bawił się nimi.
Louis jęknął. To był
praktycznie koniec – nie miał skąd wziąć tylu pieniędzy, a
gdyby się wycofał, najemnik na pewno zostawiłby sobie to wszystko,
co już mu zaoferował...
– Mogę dać trzy i
pół – wykrztusił.
Jego rozmówca ryknął
śmiechem, odrzucając głowę w tył. Wampira poraziły dwie rzeczy:
miał przed sobą chłopaka najwyżej dziewiętnastoletniego, o
szlachetnych rysach twarzy i głowie otoczonej aureolą cudacznych
czarnych loków. Poza tym ten dzieciak był jego niedoszłą ofiarą
sprzed niecałego miesiąca, ofiarą o nieprzyjemnym zapachu,
przywodzącym na myśl tłum. Ofiarą, która została uratowana
przez...
– Masz pecha.
Wilkołaki dały więcej – oznajmił Allan, uśmiechając się.
Płynnym ruchem dobył szabli i wbił ją prosto w serce Louisa.
Vladimir ryknął,
przewrócił stolik na chłopaka, gdy ten zaczął się zbliżać do
niego. Zmiennoskóry od niechcenia przeskoczył przeszkodę. Podpici
goście baru zawiwatowali ochryple, nie rozumiejąc jeszcze powagi
sytuacji. A to był koniec. Rumun wyobrażał go sobie zupełnie
inaczej: jako wspaniałą chwilę podczas walki, jak przeciwnik
przeszywa go mieczem, jednocześnie nadziewając się na jego broń...
A tu proszę. Umrze
nieuzbrojony, z ręki dzieciaka.
To było tak straszne,
że aż śmieszne.
Allan
Znowu siedział w tej
cholernej knajpie. Znowu opierał się plecami o zimną kamienną
ścianę, wdychał ciężkie od dymu świec powietrze, zaciskając
palce na rączce kufla. Owszem, doskonale wiedział o tym, co ojciec
zrobiłby, jakby zobaczył, że jego młodszy syn pije piwo, ale z
jakiegoś powodu marzył o tym, by robić mu na złość. Patrzył
więc na mętny złocisty płyn, starając się nie zauważać
wielkiej czerwonej plamy na drewnianej podłodze.
Cały fortel był
przezabawny. No bo udawać najemnika? I ktoś się na to nabrał?!
Fakty jednak mówiły same za siebie: zrobił to. Zabił wampira.
Wprawdzie nikt dookoła nie miał pojęcia o prawdziwej tożsamości
Louisa, a podpici goście pewnie nawet do końca nie rozumieli, czego
byli świadkami. Jedynie barman skrył się za ladą w obawie o
własne życie. Czując ostrze szabli przyciśnięte do gardła,
zgodził się dochować tajemnicy. Ale czy nie kłamał? To się
okaże...
– Wolne?
Allan powoli uniósł
głowę znad blatu. Stał nad nim tęgawy człowiek koło
czterdziestki, w jednej ręce trzymał wypełniony po brzegi kufel, a
w drugiej miskę wypełnioną parującą zupą. Pachniała smacznie,
ale jako że karczma nie miała dobrej reputacji, Allan wolał nie
wyobrażać sobie, co jest w środku.
Niechętnie skinął
głową. Natręt całym swoim ciężarem zwalił się na ławę
naprzeciwko, wzdychając ciężko. Śmierdział bezdomnym, ale
chłopak milczał. Niestety od tej woni zrobiło mu się niedobrze.
Facet okazał się być
jednym z takich, którzy natychmiast zaprzyjaźniają się ze
wszystkimi wokoło, ignorując, że niektórzy na znajomość mogą
nie mieć zwyczajnie ochoty.
– A ty co tak w tym
kapturze siedzisz? Ciemno jest przecież i ciepło, zdejmuj –
rozkazał, zanosząc się pijackim śmiechem.
Allan spojrzał na
niego poważnym wzrokiem. Jegomość, wyraźnie już podpity, klepnął
go z całej siły w ramię i zawołał potężnym basiorem,
zachrypniętym od nadmiaru spożytego alkoholu:
– No, to my koledzy,
co nie?
– Nie wydaje mi się.
– Chłopak wstał powoli, gotów przesiąść się do innego
stolika lub nawet opuścić salę.
– Ale czekaj, no! –
zawołał natręt, po chwili dodał ciszej: – Czekaj, zmennoskóry
dziwaku, albo zaciągnę cię na miejsce siłą... Mamy do pogadania.
Zatrzymał się w
półkroku. Z niedowierzaniem obejrzał na rozmówcę.
– Jak ty mnie
nazwałeś?
– Siadaj.
Usiadł powoli, nie
spuszczając wzroku z tajemniczego człowieka. Dopiero teraz zauważył
u niego siwawy zarost i długie włosy. Wyvern? Nie, przecież one są
nieśmiertelne, więc czemu ten wyglądałby tak staro? Poza tym kły
miał tępe, a oczy wodnistoniebieskie. Patrzył na niego już nie
ledwo przytomnym wzrokiem nałogowego pijaka, a poważnym spojrzeniem
kogoś, kto wie wszystko o wszystkim.
– Wiem, kim jesteś,
dzieciaku. Zabiłeś wampira. A tak się złożyło, że ty nie masz
do tego najmniejszego prawa. Ja tu jestem od likwidowania tych
ścierw, zrozumiano?
Nie odpowiedział.
Czekał, co ten człowiek zrobi w następnej chwili, w razie czego
zaciskając dłoń na rękojeści szabli. Był gotów potraktować go
w podobny sposób, jak zrobił to z Louisem, ale wolał najpierw się
wstrzymać, wypatrując prowokacji.
Ta nie nadeszła.
Mężczyzna, jakby nagle zmęczony, westchnął i odstawił kufel na
drewniany blat stołu.
– Nie słuchaj mnie.
Trochę mi odbija, odkąd... A, nieważne. Jestem... Byłem wyvernem.
Teraz nie mam prawa ingerować w wojny z krwiopijcami. Morduj se ich,
ile tylko zechcesz. Ale uważaj: moim niegdysiejszym braciom może
się to nie spodobać. Ja po prostu mam ten... instynkt terytorialny.
Z dawnych czasów. Ale na ojca Andersa ty lepiej miej baczenie.
Odgonił go gestem od
stolika. Chłopak niechętnie doszedł do drzwi, jeszcze obejrzał
się przez ramię. Upadły wyvern siedział zgarbiony, twarz prawie
maczając w pianie wylewającej się z kufla.
Zmiennoskóry nacisnął
klamkę, wyszedł na ulicę, po kolana zapadając się od razu w
zaspie. Śnieg, odbijając światło latarni, przybrał rdzawy kolor
ognia, skrzył się niczym bezchmurne nocne niebo. Stanął w nim,
unosząc twarz, pozwalając, by nieśmiało wirujące na wietrze
płatki śniegu opadały mu na czoło.
– Odnajdę cię,
Mark. Obiecuję – wyszeptał ledwo słyszalnie. Zabrzmiało to jak
groźba.
W zaciśniętej pięści
odezwał się skurcz. Powoli rozluźnił palce.
Pora rozpocząć
polowanie na najbardziej niebezpieczne zwierzę świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz