środa, 13 grudnia 2017

Rozdział 21


Louis

Jesteś pewien, że o tę knajpę chodziło? – spytał z niepokojem Vladimir.
Jak nigdy. – Louis nie był jednak przekonujący. Również rozglądał się z widocznym niepokojem.
Wnętrze było ciemne; ukryte w żeliwnych żyrandolach świece rzucały na kamienne ściany ponure cienie. Kamień na ścianach był szary, spomiędzy niego wyciekała zaprawa. W rogu sali stały dwie gigantyczne beczki. Przy masywnych stolikach siedziało stado lekko podpitych mężczyzn, co jakiś czas wybuchających nieco zbyt głośnym śmiechem. Barman cierpliwie polerował kieliszki, obserwując swoich klientów, pilnując, czy aby któremuś nie trzeba dolać whisky. Lub mętnego piwa, bo whisky pewnie mieli okropną. Zadymione powietrze było słabo przejrzyste.
W rogu niezbyt dużej sali, plecami opierając się o chłodne kamienie ściany, siedziała samotna postać w czarnym płaszczu. Kaptur miała naciągnięty głęboko na twarz, więc wampir nie mógł z całą pewnością rozpoznać tajemniczego gościa. Obok jego łokcia jednak sterczała rękojeść pozłacanej szabli, więc podszedł bliżej.
Czy mam przyjemność rozmawiać z Czarnym Orłem? – Ta ksywka od początku wydała mu się nieco śmieszna, ale zachował powagę. „Czarny Orzeł” nie wyglądał, jakby grzeszył poczuciem humoru.
Spod kaptura dobiegł lekki śmiech. Człowiek był wysoki, wąski w ramionach, choć widać było, że bardzo silny. Vladimir na razie nie podchodził bliżej. Doświadczenia w walce z oszalałą wilkołaczycą nauczyły go, że lepiej jest na razie trzymać przeciwnika na dystans. Najemnicy poza tym słynęli ze zmienności. Najpierw byli oddanymi przyjaciółmi, a za chwilę potrafili wbić ci ostrze szabli między żebra.
Louis usiadł, nachylił się do rozmówcy.
Chciałbyś poznać szczegóły planu?
Najpierw zapłata. – Głos okazał się zaskakująco młody.
Wampir niechętnie rzucił na blat wypchaną sakwę. Zakapturzony zważył ją w dłoni, zajrzał do środka. Usatysfakcjonowany, wyprostował się, krzyżując ręce na piersi.
Słucham więc.
Znasz Shadyę Sullivan?
Tę sympatyczną wdowę? A kto jej nie zna?
Dałbyś radę ją sprzątnąć?
Najemnik ryknął śmiechem.
A co takiego zrobiła ci ta kobieta?
To chyba nie jest ważne.
Przykro mi, ale nie zabijam niewinnych. Nie za prawie darmo.
Do stolika podszedł barman. Louis zamówił whisky, widocznie nie bojąc się jej przykrego zapachu, którym przesiąkło wnętrze, Vladimir zadowolił się piwem bardzo kiepskiej jakości. Najemnik się nie odezwał. Francuz, jak tylko mężczyzna, przyniósłszy zamówienia, odszedł, nachylił się nad stolikiem i wyszeptał:
Dam dwa razy tyle.
Trzy.
Zwariowałeś?! Przecież ja nawet nie widziałem na oczy tylu pieniędzy naraz!
Cztery tysiące to moje ostatnie słowo. Chyba chcesz, by była martwa?
Jasne, że chcę... – Wampir prawie schował głowę w ramionach.
Dla chcącego nic trudnego. Cztery tysiące, albo będziesz musiał odwalać robotę sam. – Rozłożył demonstracyjnie dłonie, pod kapturem pokazał się delikatny uśmieszek. Bawił się nimi.
Louis jęknął. To był praktycznie koniec – nie miał skąd wziąć tylu pieniędzy, a gdyby się wycofał, najemnik na pewno zostawiłby sobie to wszystko, co już mu zaoferował...
Mogę dać trzy i pół – wykrztusił.
Jego rozmówca ryknął śmiechem, odrzucając głowę w tył. Wampira poraziły dwie rzeczy: miał przed sobą chłopaka najwyżej dziewiętnastoletniego, o szlachetnych rysach twarzy i głowie otoczonej aureolą cudacznych czarnych loków. Poza tym ten dzieciak był jego niedoszłą ofiarą sprzed niecałego miesiąca, ofiarą o nieprzyjemnym zapachu, przywodzącym na myśl tłum. Ofiarą, która została uratowana przez...
Masz pecha. Wilkołaki dały więcej – oznajmił Allan, uśmiechając się. Płynnym ruchem dobył szabli i wbił ją prosto w serce Louisa.
Vladimir ryknął, przewrócił stolik na chłopaka, gdy ten zaczął się zbliżać do niego. Zmiennoskóry od niechcenia przeskoczył przeszkodę. Podpici goście baru zawiwatowali ochryple, nie rozumiejąc jeszcze powagi sytuacji. A to był koniec. Rumun wyobrażał go sobie zupełnie inaczej: jako wspaniałą chwilę podczas walki, jak przeciwnik przeszywa go mieczem, jednocześnie nadziewając się na jego broń...
A tu proszę. Umrze nieuzbrojony, z ręki dzieciaka.
To było tak straszne, że aż śmieszne.



Allan

Znowu siedział w tej cholernej knajpie. Znowu opierał się plecami o zimną kamienną ścianę, wdychał ciężkie od dymu świec powietrze, zaciskając palce na rączce kufla. Owszem, doskonale wiedział o tym, co ojciec zrobiłby, jakby zobaczył, że jego młodszy syn pije piwo, ale z jakiegoś powodu marzył o tym, by robić mu na złość. Patrzył więc na mętny złocisty płyn, starając się nie zauważać wielkiej czerwonej plamy na drewnianej podłodze.
Cały fortel był przezabawny. No bo udawać najemnika? I ktoś się na to nabrał?! Fakty jednak mówiły same za siebie: zrobił to. Zabił wampira. Wprawdzie nikt dookoła nie miał pojęcia o prawdziwej tożsamości Louisa, a podpici goście pewnie nawet do końca nie rozumieli, czego byli świadkami. Jedynie barman skrył się za ladą w obawie o własne życie. Czując ostrze szabli przyciśnięte do gardła, zgodził się dochować tajemnicy. Ale czy nie kłamał? To się okaże...
Wolne?
Allan powoli uniósł głowę znad blatu. Stał nad nim tęgawy człowiek koło czterdziestki, w jednej ręce trzymał wypełniony po brzegi kufel, a w drugiej miskę wypełnioną parującą zupą. Pachniała smacznie, ale jako że karczma nie miała dobrej reputacji, Allan wolał nie wyobrażać sobie, co jest w środku.
Niechętnie skinął głową. Natręt całym swoim ciężarem zwalił się na ławę naprzeciwko, wzdychając ciężko. Śmierdział bezdomnym, ale chłopak milczał. Niestety od tej woni zrobiło mu się niedobrze.
Facet okazał się być jednym z takich, którzy natychmiast zaprzyjaźniają się ze wszystkimi wokoło, ignorując, że niektórzy na znajomość mogą nie mieć zwyczajnie ochoty.
A ty co tak w tym kapturze siedzisz? Ciemno jest przecież i ciepło, zdejmuj – rozkazał, zanosząc się pijackim śmiechem.
Allan spojrzał na niego poważnym wzrokiem. Jegomość, wyraźnie już podpity, klepnął go z całej siły w ramię i zawołał potężnym basiorem, zachrypniętym od nadmiaru spożytego alkoholu:
No, to my koledzy, co nie?
Nie wydaje mi się. – Chłopak wstał powoli, gotów przesiąść się do innego stolika lub nawet opuścić salę.
Ale czekaj, no! – zawołał natręt, po chwili dodał ciszej: – Czekaj, zmennoskóry dziwaku, albo zaciągnę cię na miejsce siłą... Mamy do pogadania.
Zatrzymał się w półkroku. Z niedowierzaniem obejrzał na rozmówcę.
Jak ty mnie nazwałeś?
Siadaj.
Usiadł powoli, nie spuszczając wzroku z tajemniczego człowieka. Dopiero teraz zauważył u niego siwawy zarost i długie włosy. Wyvern? Nie, przecież one są nieśmiertelne, więc czemu ten wyglądałby tak staro? Poza tym kły miał tępe, a oczy wodnistoniebieskie. Patrzył na niego już nie ledwo przytomnym wzrokiem nałogowego pijaka, a poważnym spojrzeniem kogoś, kto wie wszystko o wszystkim.
Wiem, kim jesteś, dzieciaku. Zabiłeś wampira. A tak się złożyło, że ty nie masz do tego najmniejszego prawa. Ja tu jestem od likwidowania tych ścierw, zrozumiano?
Nie odpowiedział. Czekał, co ten człowiek zrobi w następnej chwili, w razie czego zaciskając dłoń na rękojeści szabli. Był gotów potraktować go w podobny sposób, jak zrobił to z Louisem, ale wolał najpierw się wstrzymać, wypatrując prowokacji.
Ta nie nadeszła. Mężczyzna, jakby nagle zmęczony, westchnął i odstawił kufel na drewniany blat stołu.
Nie słuchaj mnie. Trochę mi odbija, odkąd... A, nieważne. Jestem... Byłem wyvernem. Teraz nie mam prawa ingerować w wojny z krwiopijcami. Morduj se ich, ile tylko zechcesz. Ale uważaj: moim niegdysiejszym braciom może się to nie spodobać. Ja po prostu mam ten... instynkt terytorialny. Z dawnych czasów. Ale na ojca Andersa ty lepiej miej baczenie.
Odgonił go gestem od stolika. Chłopak niechętnie doszedł do drzwi, jeszcze obejrzał się przez ramię. Upadły wyvern siedział zgarbiony, twarz prawie maczając w pianie wylewającej się z kufla.
Zmiennoskóry nacisnął klamkę, wyszedł na ulicę, po kolana zapadając się od razu w zaspie. Śnieg, odbijając światło latarni, przybrał rdzawy kolor ognia, skrzył się niczym bezchmurne nocne niebo. Stanął w nim, unosząc twarz, pozwalając, by nieśmiało wirujące na wietrze płatki śniegu opadały mu na czoło.
Odnajdę cię, Mark. Obiecuję – wyszeptał ledwo słyszalnie. Zabrzmiało to jak groźba.
W zaciśniętej pięści odezwał się skurcz. Powoli rozluźnił palce.
Pora rozpocząć polowanie na najbardziej niebezpieczne zwierzę świata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz