środa, 13 grudnia 2017

Rozdział 22


Ryjisjaveeik

Co to jest? – jęknął Ryjisjaveeik, mrużąc z niedowierzaniem oczy.
Przed nimi rozpościerała się szeroka dolina. Na jej dnie, w cieniu górujących nad nimi skalistych szczytów gór, znajdowało się miasteczko. Jasno oświetlone okna domów i brukowane uliczki wprost zapraszały, by się do nich zbliżyć. W powietrzu unosił się dochodzący z jakiejś karczmy piękny aromat ciepłego jedzenia.
Nie obchodzi mnie co to, ale mam wielką potrzebę na chociaż krótkie spotkanie z nowoczesnością – odparł Bonawentura, natychmiast ruszając w dół zbocza.
Miasteczko było wprost bajkowe. Uliczki, tak wąskie, że nawet najmniejsza bryczka nie dałaby rady się w nich zmieścić, były jasno oświetlone, ciepłe i ciche. W witrynach sklepów i pracowni pyszniły się najlepsze towary, wystawione na sprzedaż. Zajrzawszy głębiej do jakiegoś warsztatu, Norweg zauważył dębowe biurko. Na jego lekko pochyłym blacie leżały kolorowe rysunki, jakby plany dużego budynku, obok nich małe okularki w drucianej oprawce.
Coś mi się tu nie podoba – zaczął Mark. Wyglądał już jak człowiek, ale zostało mu jeszcze parę nieco dziwnych zachowań. Teraz na przykład zawęszył w powietrzu i warknął, ukazując groźnie kły. Po chwili syknął: – Już wiem co.
No, oświeć nas – zirytował się Bonawentura.
Tu nie ma żywej duszy.
Przecież w tamtej bramie szczekał pies...
Chodzi mi o ludzi. Tu nikogo nie ma.
Ma rację. – Odyn rozejrzał się z niepokojem. Loki również zrobił się nerwowy, Ryjiv już jakiś czas temu zauważył, że Przedwiecznemu łatwo udzielają się nastroje innych.
A ten pies... cuchnął śmiercią, jakkolwiek to brzmi.
Szli już ostrożniej, nie spuszczając dłoni z rękojeści mieczy. Rion zaglądał w każdą bramę, z obawą patrzył w każde okno. Ryjisjaveeik szedł bokiem, co chwilę wyciągając błyszczącą w świetle latarni broń, jakby chcąc zadać cios czemuś lub komuś idącemu za nimi.
Ich oczom ukazał się wielki szyld, malowany na ciemnym, starym drewnie. Farba była tak rozmazana, że nie sposób było go odczytać. Wszyscy weszli do środka, przywabieni pysznym zapachem, który stamtąd dobiegał. Ryjiv zatrzymał się jeszcze na moment, dokładniej przyglądając farbie. Według niego miała kolor do złudzenia przypominający krew. Wzdrygnął się, przekraczając próg.
W środku również zadbano o oświetlenie. Kilka świec wisiało w małych ołowianych kloszach pod sufitem z grubo ciosanych belek, dając mocno przytłumione światło. Na relingu nad barkiem wisiały pęki ususzonych ziół. Tutaj też nie było nikogo.
Bonawentura, wyciągając pożyczony sztylet przed siebie, wszedł do kuchni. Na widok stojącego nad paleniskiem garnka gulaszu zawył:
Jestem w raju!
Z wielkiej szafy w rogu sali wyjął łyżkę, zanurzył ją w kotle, nabrał pełną i wsadził do ust. Westchnął z lubością, oblizując spływający po brodzie sos.
Dobrze z jednej strony, że nikogo tu nie ma, więcej dobra dla mnie! – zawołał.
Na twoim miejscu nie jadłbym tego – zaczął Norweg. Nie dokończył, bo wilkołak poderwał się z miejsca i stając mu groźnie naprzeciw, warknął:
Nie pij wody, nie jedz jedzenia. Dobra, jak chcesz, sadysto, zdechnę z głodu dla twojej dzikiej satysfakcji! Zadowolony?!
Posłuchaj mnie...
Nie zamierzam cię słuchać! Uszy mnie do tego bolą. Pogadamy jak skończę.
Na powrót zasiadł przed michą z gulaszem. Ryjisjaveeik zdusił w sobie natrętny głos, każący natychmiast obezwładnić Bonawenturę, a garnek wyrzucić za okno. Czemu niby tu stał? Dlaczego tajemniczy mieszkańcy miasta zostawili go na ich widoku?
Oczywiście, że jako przynętę. Nawet jeśli jedzenie nie było zatrute, istniało ryzyko, że spowolni ich na tyle, że zdążą jeszcze poznać tubylców. Raczej w niezbyt miłych okolicznościach, sądząc z formy powitania...
Drgnął, słysząc głośne uderzenie w izbie. Wpadł do niej, unosząc miecz, ale to tylko Odyn i Mark siłowali się na ręce. Młody najwyraźniej wygrał, uderzając dłonią Przedwiecznego o blat, ponieważ ten ze zbolałą miną tulił do piersi własną pięść. Niemiec uśmiechał się szeroko, zgarnął stertę złotych monet do skórzanego woreczka i z dumą odchylił się na ławie, opierając plecami o kamienną ścianę, ręce skrzyżował pod głową.
Ryjiv jęknął, zamknął oczy, dłonią pocierając skronie. Obecny od początku pobytu tutaj ból głowy drastycznie się nasilał z każdą chwilą. Zakręciło mu się przed oczami, ciężko opadł na ławę.
Co jest? Złamanie dokucza? – zainteresował się Loki.
Nie, to nie to... – jęknął. Złamany nadgarstek nadal pulsował – nie pozwolił osłabionemu Rionowi się wyleczyć, zaś ingerencji we własny organizm ze strony Marka zwyczajnie się obawiał – ale zupełnie przestał zwracać na niego uwagę jakiś czas temu.
To co jest?
Coś się szykuje. Coś złego. Mam takie niemiłe wrażenie, że ktoś na nas od dłuższego czasu poluje, a to miejsce jest tylko pułapką, do której zdołał nas zaprowadzić.
Domyślasz się, kto to?
Nie mam bladego pojęcia. Ale obawiam się, że zaraz się tego dowiemy...
Któryś z wyvernów ryknął głośnym śmiechem, reszta mu zawtórowała. Loki również zostawił rozmówcę samego. Norweg powoli gotował się od środka. Czy oni wszyscy są ślepi?!
Posłuchajcie mnie! – Wskoczył zwinnie na ławę, jedynie w tym upatrując możliwości zwrócenia na siebie uwagi, powiódł po twarzach towarzyszy wściekłym wzrokiem. – Nie dziwi was to?! Miasto jest zupełnie puste, zbyt idealne, szyld restauracji pokrywa dość świeża krew, a tu, w środku, jak gdyby nigdy nic czeka na nas kocioł gulaszu. Mi to się wydaje nieco podejrzane...
Wszyscy milczeli, patrząc na niego tak, jakby go nie poznawali. Wymienili między sobą parę porozumiewawczych spojrzeń. W końcu Rion, przymuszony do zabrania głosu podczas niemej walki na wzrok, zaczął:
Ryjiv, słuchaj, ja rozumiem, że jesteś zmęczony, ale na miłość boską, oślepłeś?
Zmarszczył brwi, nierozumiejącym wzrokiem wwiercając się w twarz przyjaciela.
O czym ty mówisz, Rionie? – zapytał, gdy wreszcie udało mu się wydobyć głos.
Przecież tu jest pełno ludzi! Siedzą dookoła przy stołach! Uspokój się, robisz z siebie pośmiewisko... Może chodź odpocząć...
Strzepnął z ramienia dłoń rudego.
Wiecie, co się dzieje? Bo mnie właśnie olśniło. Jesteście pod wpływem czaru wywołującego halucynacje. Miasto w rzeczywistości jest całkowicie puste. A ci, którzy nad wami teraz panują, mogą pojawić się lada moment...
Już tu są, gadzi pomiocie – odezwało się tuż za jego plecami.
Odwrócił się raptownie; zdrową ręką, w której trzymał nadal obnażony miecz, wziął zamach znad głowy, mogący przy pomyślnych wiatrach przeciąć przeciwnika na pół.
Za nim w drzwiach karczmy stało trzech zakapturzonych mężczyzn. Ich czarne płaszcze były tak długie, że szorowały po ziemi, całkowicie ukrywając stopy. Spięte były pasami wyposażonymi w pochwy ze świeżo ostrzonymi sztyletami. Byli nienaturalnie wysocy, pewnie równać się mogli jedynie z Markiem. Kaptury uniemożliwiały dostrzeżenie całych twarzy, widać było jedynie szerokie, głodne uśmiechy. Nie sięgali po broń, więc Norweg doszedł do wniosku, że muszą przypuszczać atak magiczny. Skupił się, gotów do odparcia ciosu.
Ten nie nadszedł.
Z kuchni za to wyszedł dumny z siebie Bonawentura. Otarł rękawem płaszcza lejący się po brodzie sos. Odetchnął, beknął i oznajmił:
Ale się obżarłem!
Przybysze po prostu zamarli.
Jak to? Miało być ich pięciu. Tylu hipnotyzowaliśmy... – szepnął jeden z nich niespokojnie do ucha drugiemu.
Mark oniemiał, Odyn przez chwilę próbował coś powiedzieć.
Ryjisjaveeik roześmiał się głośno.
Mam białą aurę, pod względem magicznym jestem niewidzialny.
Kopnął jednego z gości w szczękę; runął do wyjścia, bokiem taranując dwóch pozostałych. Reszta skoczyła za nim, prędko chwytając swoją broń.
Nie mogłeś tak od razu? Nie lubię biegać z pełnym żołądkiem – warknął Bonawentura. Umilkł, gdy dostał płazem miecza.
Daleko nam nie uciekniecie! – usłyszeli za sobą.
A idziesz o zakład, że tak? – warknął pod nosem Mark. Ciął mieczem w sznury podwieszające ogromny szyld nad ich głowami. Wielki kawał drewna zatarasował uliczkę, przez co mężczyźni w płaszczach musieli się gwałtownie zatrzymać.
Całkiem dobry pomysł – pochwalił Rion.
Za nimi rozległ się trzask rozrywanego łańcucha i szczekanie jakiegoś naprawdę wielkiego psa. Mark się roześmiał, Bonawentura poszedł w jego ślady.
Nie byłoby wam tak wesoło, gdybyście widzieli kiedyś, jak psy rozrywają na strzępy samotnego wilka – syknął Loki.
Nie pomógłbyś mi wtedy, ojczulku? – zarechotał Mark. Od jakiegoś czasu tak właśnie nazywał Przedwiecznego, naśmiewając się jawnie ze słów przepowiedni.
Szkoda, że nie znał jej całej...
Do stukotu pazurów ich prześladowcy dołączyło kolejnych trzech. Ryjivovi bardzo się ten dźwięk nie podobał – brzmiał, jakby zwierzęta biegły na sztywnych łapach.
Zahamował gwałtownie, prawie przewracając się na bruk, gdy zza kolejnego zakrętu, w który mieli właśnie wbiec, wyskoczył jeden z ich psich prześladowców. Zwierzę kształtem przypominało owczarka niemieckiego, lecz na jego ciele nie zachowało się dużo podpalanego futra. Odsłaniało ono w wielu miejscach płaty różowej, miejscami lekko zielonkawej skóry, poharatanej do żywego mięsa. W jednym miejscu na pysku psa brakowało mięśnia, który prawdopodobnie został wyrwany przez pobratymca, co odsłaniało piękne uzębienie w jakby wiecznym grymasie wściekłości. Spieniona ślina kapała na bruk, zwierzę ewidentnie zalatywało rozkładem
Co to, na męki Odyna, ma być?! – ryknął Ryjisjaveeik, odskakując raptownie. Wyuczone podczas krótkiego pobytu wśród berserków powiedzenie za bardzo wgryzło mu się w pamięć, by mógł tak szybko się go oduczyć, więc spojrzał tylko na Odyna, uśmiechając się przepraszająco.
Mark wyszedł naprzód, dobył miecza, ciął nim z całej siły w psa, który jednocześnie z nim zaatakował. Zwierzę opadło na bruk, ciekawie powąchało odciętą łapę. Młodemu wyvernowi zrobiło się autentycznie niedobrze, odwrócił wzrok.
Skoro nie czują bólu, przynajmniej sumienia będziemy mieć czyste – zauważył Odyn.
No nie wiem, czy w czymś nam to pomoże. – Bonawentura jęknął, widząc kolejne potwory. Powoli ich otaczały. – Mam wrażenie, że jeśli zaraz czegoś z tym nie zrobicie, staniemy się ich obiadem. Albo kolacją, zważywszy na porę dnia...
Ale niby co mamy robić? One są chyba niezniszczalne! – jęknął rudy Przedwieczny.
Ja myślałem cały czas, że ty masz plan, zoofilu – warknął Rion.
Loki chwycił go za kołnierz, podniósł nad ziemię.
Nie jestem zoofilem!
Nie? To czemu wszyscy tak myślą?
Kiedyś robiliśmy z Odynem zakłady, który zgarnie większą popularność. Ja puszczałem plotki, tylko on potraktował wyzwanie zbyt serio, wyłupując sobie oczko i wieszając się nad jakimś źródełkiem. Ja wymyślałem bajki. Nie jestem żadnym zoofilem! – Splunął, ledwo powstrzymując się od zrobienia tego w kierunku Riona.
Ale zaraz będziesz martwy! – ryknął Odyn, przewracając go na ziemię i przyciskając ostrze miecza do krtani przyjaciela.
Toście sobie znaleźli okazję do kłótni! – rzucił Ryjisjaveeik, odpychając kolejnego z wygłodzonych martwych psów.
Powyciągacie stare brudy jak znajdziemy jakieś urocze miejsce na nocleg. W tej chwili nie radzę – poparł Rion, sztychem miecza celując w łeb kolejnego psa. Drugą dłonią usiłował rozmasować zaczerwienione gardło.
Coś mi się zdaje, że powinniśmy uciekać – jęknął Bonawentura.
Od kiedy to uznajesz w ogóle taką opcję? – warknął na niego Mark z niedowierzaniem.
Dokładnie od teraz. – Skoczył ponad psem i puścił się biegiem w dół ulicy.
Reszta, widząc, że nie ma szans w walce z już martwym przeciwnikiem, poszła w jego ślady.



Vladimir

Zamek w Transylwanii.
Spędził w tych śmierdzących stęchlizną ruinach większość swojego długiego życia, stąd pewnie sentyment i dziwne podekscytowanie, gdy ponownie go zobaczył. Uczucie towarzyszyło mu przez całą drogę, teraz zastąpił je spokój i poczucie, że wszystko jest jakby na swoim miejscu.
Mury zdążyły pod jego nieobecność popękać i obrosnąć mchem, widać było, że czasy świetności mają już za sobą. I to dawno. Drewniana brama z bogato rzeźbionymi żelaznymi okuciami była porozsychana i popękana ze starości, w ogromnych szczelinach między deskami zalegały gęsto pajęczyny. Okucia oczywiście zardzewiały i powyginały się. Ze smutkiem zauważył, że okno w wieży, wychodzące z jego sypialni na dziedziniec, zostało potłuczone i zabite dechami. Sądząc po wyglądzie tego miejsca, mógłby przysiąc, że nie było w zamku nikogo od ponad stu lat. Wyczuwał jednak czyjąś obecność, słyszał przytłumione głosy kilku osób.
Poza tym – to tutaj przecież odbywają się zebrania wampirzej społeczności.
Położył rękę na omszałej desce, pchnął lekko. Jedynym efektem był czarno-zielony osad, który bogato ozdobił mu dłoń. Wampiry musiały korzystać z innego przejścia. Zawrócił na pięcie, sprężystym krokiem obszedł zamek dookoła.
Jest! Przejście dla służby. Drzwi były jak nowe – świeżo oliwione zawiasy nie wydały żadnego dźwięku. Czuł jednak od nich zapach krwi. Prowadziły bezpośrednio do zrujnowanej kuchni. Omijając walające się na ziemi zmurszałe belki i sterty gruzu, wyszedł na korytarz. Musiał przyznać: jego bracia i siostry doskonale zadbali o to, by zamek wyglądał na opuszczony. Środek był idealnie czysty, w zabytkowych kandelabrach płonęły świece. A z zewnątrz to wszystko wyglądało niczym czysty obraz nędzy i rozpaczy...
Określiwszy dokładnie kierunek, z którego dochodziły głosy, ruszył tam, nawet nie starając się być cicho.
Sala balowa. Przy drzwiach został zatrzymany przez jakiegoś łysego osiłka o cynamonowej skórze, czarnej brodzie i oczach przywodzących na myśl bryły węgla. Białka miał lekko szare, tęczówki tak ciemne, że zdawały się czarne. Miało to ukryć przed ciekawskimi spojrzeniami skośne źrenice... Kojarzył go – to on właśnie próbował zaprzyjaźnić się z wyvernem, ratując od śmierci Louisa. Vlad zamierzał odepchnąć go i przejść przez próg z dumnie uniesioną głową. Ale znał go. To był Gregor, słynny gorgon, który został wampirzym najemnikiem, wcześniej celowo pozbawiając się mocy. A zrobił to, ścinając węże, które niegdyś gęsto porastały jego głowę. Należałoby się trochę szacunku pupilkowi nieżyjącego Teobalda.
Czy mógłbyś zrobić mi miejsce? – spytał z uprzejmym uśmiechem, odsuwając palcem mierzące mu w gardło ostrze topora bojowego.
Mógłbym – odparł Arab, nie odsuwając się nawet o milimetr.
Na co czekasz?
Na oklaski. Wiesz, bardzo lubię aplauz...
Powiedziałeś, że zrobisz mi miejsce.
Powiedziałem, że mogę się odsunąć, a nie, że to zrobię. To robi dość sporą różnicę. Kluczową wręcz.
Wampir błyskawicznie chwycił go za koszulę i przysunął do twarzy.
Chyba mnie nie rozpoznajesz! – Miał już serdecznie dość tych nieśmiesznych żarcików.
Nazywasz się Vladimir Dracula, o czym każdy wie, i byłeś panem na tym zamku. Ale już nie jesteś. Przykro mi. – Wcale nie było mu przykro, szeroki uśmiech mówił zupełnie co innego.
Wiesz co, zmęczyłem się tym. – Odepchnął gorgona; zapach węża doprowadzał go do szału. – Masz mnie tam wpuścić, rozumiesz?
Rozumiem. Ale tego nie zrobię, bo dostałem rozkaz, by wszystkich ciekawskich zatrzymać przed drzwiami.
A co tam się takiego dzieje?
Oczy Gregora rozszerzyły się ze zdumienia.
Jak to? To ty nie wiesz? Krwiopijcy wybierają następcę Teobalda.
Zaraz jeden z tych krwiopijców otworzy drzwi twoją twarzą. Chyba że mnie uprzedzisz...
Gorgon nie bał się wampira, ale niechętnie otworzył drzwi. Wiedział, że najlepszą nauczką dla tego nieuprzejmego hrabiątka będzie, jak inne wampiry wspólnie uwezmą się, by wyprowadzić go na dziedziniec.
Vladimir wszedł do środka, powiódł wzrokiem po zebranych. Dziesięciu mężczyzn i dziesięć kobiet siedziało przy postawionych naprzeciw siebie ławach. Ich spojrzenia jak na komendę skierowały się w jego stronę i stały się ze zdziwionych zimne.
Co ty tu robisz? – spytał jakiś chudy dzieciak, wstając powoli z miejsca.
Jak to co? Kandyduję – odparł ze stoickim spokojem. Przyniósł sobie z rogu sali krzesło, dosunął się do stołu. Młodzik prawie się zachłysnął z oburzenia.
Jakim prawem...
Mam do tego prawo. Kandydować może każdy z nas.
Ale nie wyrzutek!
Nie jestem wyrzutkiem, tylko pustelnikiem – poprawił z godnością. – Zamieszkałem w Świętych Górach z własnej nieprzymuszonej woli.
Czyżby? To dlaczego wróciłeś akurat, gdy zmarł przywódca?
Bo mi się znudziło siedzenie po próżnicy. Tak się zdaje, że byłem świadkiem śmierci naszego przywódcy. Zabił go jakiś młody wyvern, Łowca. Nie zdziwiłbym się, gdyby gówniarz nie dosiadał hiporauma. Poza tym wyczułem od niego ogromny potencjał magiczny. I w tej sprawie też tu jestem. Kandyduję przy okazji.
Co masz nam ciekawego do powiedzenia o tym wyvernie?
Twarz Rumuna stężała.
Uważam, że najbezpieczniej będzie, jeśli go zabijemy. I to jak najszybciej. Ktoś tak potężny nie ma prawa istnieć, to wbrew prawom natury. Mutacja, albo wyverny złamały warunki paktu.
Raczej to drugie – odezwała się jedna z kobiet. – To Mark von Lahman. Legendarny Pożeracz Światów.
Jesteś pewna?
Jak nigdy. Zamienili w jednego z nich tego, kogo przyrzekli nie ruszać już ponad tysiąc lat temu. I mam niemiłe wrażenie, że zrobili to celowo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz