środa, 13 grudnia 2017

Rozdział 23


Mark

Pogoń zgubili dopiero następnego dnia rano. Przedzierali się przez las, prawie nieprzytomni z powodu dręczącego ich głodu i braku snu. Zwyczajnie było zbyt niebezpiecznie na to, by zatrzymać się choćby na moment.
Chyba coś widzę – obwieścił Odyn, mrużąc oko.
Tak? To miło. Bo chyba w lustrze się nie odbijasz... – syknął Loki. Po ich krótkiej sprzeczce w mieście obnosili się szorstko, doszło nawet do tego, że rudy został zmuszony do niesienia bagażu swojego jednookiego towarzysza.
Przedwieczny miał rację: między soczyście zielonymi gałęziami drzew prześwitywało słońce. Po chwili wyszli na niewielką polanę, pośrodku której wznosiły się ruiny małego kamiennego zamku. Były gęsto obrośnięte mchem i dzikim winem, ledwo widoczne. Tuż obok zachowały się resztki sadu – kilka jabłoni nadal dawało owoce, lecz większość starych drzew o grubych pniach miała konary poczerniałe od ognia. Pozbawiona najwyższej kondygnacji wieża niebezpiecznie przechylała się na jedną stronę, grożąc upadkiem. Piękne liście na drzewach nie były wyjątkiem – tutaj też zieleń była soczysta, nienaturalna wręcz. Delikatne promienie słońca ogrzewały im twarze, dookoła unosił się lekki zapach rozgrzanej trawy.
Mark podszedł powoli do prawie że wrośniętych w ziemię drewnianych wrót. Odgarnął zakrywające je częściowo pnącza. Szarpnął, pchnął – jedynym efektem był suchy trzask umęczonego drewna. Odwrócił się ze złością, usiadł na omszałym kamieniu.
Zamknięte na głucho – oznajmił. Dopiero teraz zauważył, że twarze jego towarzyszy drastycznie się zmieniły. Wszyscy patrzyli na otoczenie z wyrazem przerażenia w oczach, żaden z nich się nie ruszał.
Co jest? – nie wytrzymał.
Perłowa Warownia. Jedno z naszych świętych miejsc, świadectwo naszej potęgi – szepnął Ryjisjaveeik.
To chyba z naszą potęgą nie jest najlepiej – powiedział Rion, siląc się na żart. Nie wyszło, głos mu się załamał.
To niemożliwe... – Upadły władca opadł zrezygnowany obok Marka; niewidzącym wzrokiem kontemplował ruiny, jakby nie chcąc uwierzyć w to, co ma przed sobą.
Ty nawet nie wiesz, do jak potężnej wspólnoty należysz – powiedział cicho Odyn. Markowi nie dane było jeszcze widzieć go tak poważnego.
Fakt, nie wiem, jestem wśród was dopiero niecały miesiąc. Może mi o tym opowiedzcie?
Przedwieczny uśmiechnął się kwaśno, jeszcze raz wbił wzrok w ruiny.
Podejdź do muru, oprzyj o niego czoło, zamknij oczy. Magia w tym miejscu jest tak silna, że powinieneś mieć wizję – powiedział wreszcie dziwnie zmęczonym głosem. Odwrócił się tak, by słońce oświetlało mu twarz. Żeby nikt nie widział w niej słabości. Był legendą, po której oczekiwano jedynie siły...
Mark powoli podszedł do kamiennej ściany i oparł się o nią tak, jak kazał mu Odyn. Z początku nic się nie działo, widział nadal ciemność i błyski światła pod powiekami. Aż nagle...


Las oświetlony łuną księżyca w pełni. Między drzewami biegnie blisko pięćdziesięciu ludzi – roześmianych kobiet, szczęśliwych mężczyzn. Każde z nich trzyma pochodnię, przemieszczają się w tym niesamowitym świetle, w powietrzu wokół nich wirują drobinki fosforyzującego pyłu, osiadają we włosach ludzi, na ich twarzach. A twarze są idealne, zwłaszcza kobiece. Nawet te, które wyglądają na starsze, nie posiadają ani jednej zmarszczki, nic nie kala ich pięknej bladej skóry. Jest gładka, napięta. Staruszki w ciele dwudziestolatek.
Ktoś krzyknął, odpowiedziały mu gromkie śmiechy, inny zaśpiewał trochę fałszywie coś, co mogło być bardzo starą pieśnią wojenną.
Wypadli spomiędzy drzew na dziedziniec małego zameczku. Ale on też był inny. Dumny, nienaruszony zębem czasu, otoczony pięknymi jabłoniami, zadbanymi, rozłożystymi. Każda cegiełka, każdy kamień lśnił, jak posypany brokatem, odbijał tysiącami refleksów zimne, księżycowe światło, otulające polanę.


Błysk. Zamek się pali, kilku ludzi stoi z boku, patrzy na to zimnym wzrokiem. Wiedzieli, że nie mogą już nic zrobić, ale na ich twarzach malowało się niedowierzanie, jakby nie chcieli dopuścić do siebie tego, co właśnie widzą. Jeden z nich odwrócił się; pozostali powoli, niechętnie, ruszyli za nim. Został tylko najwyższy – ten, który trzymał się dumnie wyprostowany, jak władca. Bo może i nim był.
Szkliste drobinki lśniły w płonieniach o wiele bardziej dumnie i złowieszczo, niż w promieniach światła księżyca. Zupełnie jakby pogorzelisko mówiło: „zostaw mnie; cokolwiek by się stało, ja i tak przetrwam wieki”.


Odsunął się od kamienia. Słońce boleśnie poraziło go w oczy, widok ruin był jeszcze bardziej przygnębiający, niż przed chwilą.
Co widziałeś? – spytał Odyn, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Młody wyvern odsunął się, odszedł kilka kroków, stanął dokładnie w miejscu, z którego przyglądali się pożarowi mężczyźni z wizji.
Nic konkretnego – odpowiedział po chwili wahania.
Czy mógłbym wiedzieć, jak to nic konkretnego wyglądało? – Loki, pomimo usilnych starań, nie doczekał się odpowiedzi.
To, co widziałem, jest nieistotne – warknął Niemiec. – Nie dowiedziałem się niczego nowego. Czy któryś z was mógłby mi normalnie rozjaśnić sytuację? Najchętniej słowami?
Może kiedyś – westchnął Odyn.
Mark zdusił przekleństwo, choć przez moment wyglądał, jakby zamierzał skoczyć któremuś z towarzyszy do gardła.
Chodźcie. Nie możemy tu stać do końca życia i rozpaczać. Idziemy zobaczyć, czy splądrowano piwnice – zarządził Ryjisjaveeik, podchodząc do drzwi, które wcześniej odkrył Mark. Naparł z całej siły ramieniem na drewno, stęknął z wysiłku.
Może tak ktoś mi pomoże? – warknął niezbyt uprzejmie.
Z pomocą Odyna udało mu się przesunąć wrota. Nie trzymały się na przerdzewiałych zawiasach, lecz stały wżarte w glebę, dlatego stawiały tak wielki opór. Z piwnicy zionął na nich podmuch lodowatego powietrza, przesiąkniętego zapachem spróchniałego drewna i mokrego starego kamienia. Było ciemno, nawet ich niezwykły wzrok nie mógł przeciąć czerni. Mrok był jakiś dziwny, co poczuli, jak tylko ich otoczył. Zdawało się, że lepi się do skóry, otula ich szczelnym kokonem. Powietrze aż migotało od nadmiaru magii.
Zdaje się, że nałożono tu dość sporo zaklęć ochronnych. I to nie przez jedną osobę... – zaczął Rion.
Jest gorzej. Zaklęcia były nakładane przez magików, którzy nie mieli pojęcia o sobie nawzajem. Formuły się ze sobą gryzą... A bezpieczne to nie jest – ocenił Odyn, wąchając powietrze. Nie przekroczył progu.
A co nam się może stać?
W najlepszym wypadku możemy wpaść w krętodróg. Ewentualnie ciśnienie nas zmiażdży.
Optymistyczny scenariusz, nie powiem. – Bonawentura w razie czego odsunął się od wejścia. Stanął w promieniach słońca, jakby mając nadzieję, że go ochronią.
Jest też jakaś szansa, że wyjdziemy cali...
I to mi wystarcza. – Ryjisjaveeik odważnie ruszył naprzód. Zapalił wiszącą na ścianie zapomnianą pochodnię, z niewiadomych przyczyn niepoddającą się wilgoci. Mrok się odrobinę rozrzedził, lecz w powietrzu nadal unosiło się coś, co kazało uciekać jak najdalej.
Co to jest, ten krętodróg? Zawsze interesowałem się magią, ale jeszcze nie słyszałem o czymś takim – odezwał się Mark.
Właśnie. Chociaż przyjemnie nie brzmi... – poszedł w jego ślady wilkołak.
Krętodróg... Nie wiem, jak wam to wytłumaczyć. To właściwie coś, co nie istnieje. Zakrzywienie czasoprzestrzeni lub jakiś rodzaj iluzji. Raczej to pierwsze, ale drugiej opcji nie można wykluczać, bo możliwe, że opiera się na obu tych czynnikach. W każdym razie więzi na małej przestrzeni wszystko, co w niego wpadnie. To jakiś rodzaj pogańskiej magii, nie znam się na niej zbyt dobrze.
A jak można się w to coś wpakować?
Zupełnie przez przypadek. Narysować krętodróg można wszędzie. Wyjść teoretycznie się da, ale nie znam nikogo, kto miałby za sobą podobne przygody. Poza tym wyjście może być jeszcze gorsze, bo bardzo możliwe jest, że wpadnie się w inny krętodróg, zapętlony ze sto lat wcześniej... a wtedy już się nie wyjdzie. Ale chodźmy już, zaraz nasz czcigodny władca zniknie nam z oczu.
Z ciemności dobiegło zirytowane prychnięcie Ryjisjaveeika. Ruszyli niechętnie za nim, zostawiając ciepłą, nasłonecznioną polanę za sobą. Schodki były bardzo strome i tak wąskie, jak to tylko możliwe, zupełnie jakby ktoś zadbał o to, by dostać się do piwnicy było jak najtrudniej. W dodatku były kręte i potwornie śliskie. Korytarz zakręcał inaczej, niż to było w ludzkich zamkach – w prawo, a nie lewo. Utrudniało to atak przeciwnikowi leworęcznemu, a taka właśnie była zdecydowana większość wyvernów.
Loki potknął się, upadając Markowi na plecy. Pochodnia cicho syczała, migała, jakby miała zamiar zgasnąć w najmniej oczekiwanym momencie. Z takim natężeniem zaklęć ochronnych w powietrzu nie mogli użyć magii nawet do oświetlenia sobie drogi – to było zbyt niebezpieczne. Odyn próbował rozpoznać, jaki rodzaj barier tu wykorzystano, czy są możliwe do przejścia dla nich – niestety z jakiegoś powodu jego intuicja zawodziła. Być może blokowały ją te właśnie zaklęcia, które próbował rozpracować.
Chyba robi się coraz zimniej – zrzędził Bonawentura.
Przestań histeryzować. Musi być zimno, jesteśmy już pod ziemią – zgasił go Ryjisjaveeik.
Chyba do dna już niedaleko – zauważył Mark.
A ty skąd to możesz wiedzieć? Idziesz prawie na końcu.
Jest echo, a wcześniej go nie było. To znaczy, że korytarz się rozszerza, jakbyś nie wiedział – syknął młody wyvern.
Po chwili – tak, jak obiecał – wyszli do ogromnej sali. Sam zamek, sądząc po wielkości zawalonych fundamentów, nie mógł być tak ogromny – sala ginęła w mroku wiele metrów od nich. Wokół piętrzyły się wysokie pod sklepienie stosy monet i pięknej broni. Większość rzeczy wykonano ze srebra. Skarb wyvernów, zapomniany pośrodku jakiegoś bezimiennego lasu, wraz z ważnym niegdyś zamkiem.
Koniec świata – jęknął Rion.
Ryjisjaveeik padł na kolana, zagłębił dłonie w stosie monet, pozwolił, by przesypały mu się między palcami.
Odyn uniósł pochodnię, z niepokojem węsząc w powietrzu. Czuł, że czas, który mogą tu spędzić, jest mocno ograniczony. Energia kumulowała się, jakby ich badając, przygotowywała się do wykurzenia tajemniczych gości.
Wiecie co, może się stąd zwijajmy? Nie podoba mi się, że ta energia jakby żyje własnym życiem – syknął.
Co masz na myśli?
Albo wyjdziemy po dobroci, albo nas wyprowadzi siłą. Albo z czystej złośliwości zamknie tu na zawsze. Z pieczęciami nałożonymi przez nieżyjących już czarowników może się dziać wszystko.
A konkretnie?
Wszystko. Zaklęcia po pewnym czasie mutują, obracają się przeciwko tym, kogo miały chronić, zamiast przeganiać napastników, zapraszają ich do środka, zsyłają wizje... Wymieniać mam dalej?
Nie trzeba. Więc jak? Zwijamy się? – Bonawentura już stał na schodach, czekając z niecierpliwością na pozostałych.
Ryjiv niechętnie wstał, posyłając jeszcze jedno tęskne spojrzenie stercie skarbów. Te wszystkie przedmioty, oprócz tego, że były niezwykle cenne same w sobie, stanowiły ogromną wartość dla wyvernów. Wielu traciło życie, próbując je odszukać, więc wydawało mu się nie w porządku, że weszli tu przez przypadek i niczego nie wynieśli. Zdawał sobie jednak sprawę, że poruszenie czegoś może uruchomić pułapkę. Nie mieli pojęcia, jaki rodzaj magii tu panuje.
Na schodach Odyn zrobił się naprawdę nerwowy. Poganiał ich, biegł, przeskakując po kilka stopni naraz. Drzwi na szczęście były otwarte; z niemałą ulgą wyskoczył na zewnątrz. Syknął, mrużąc oko podrażnione ostrym światłem, ale odetchnął świeżym powietrzem, próbując się uspokoić. Runął na trawę z szeroko rozpostartymi ramionami.
A teraz stąd spadajmy, bo powoli mam dość – jęknął Mark, wchodząc między soczyście zielone liście drzew. Po chwili wyszedł po drugiej stronie polany. – Zaraz, co to ma być?! – ryknął, bezradnie rozkładając ręce.
No pięknie! – Odyn wydawał się bliski płaczu, opadł bezwolnie na skałę.
Co znowu? – Rion podzielał jego nastrój.
Krętodróg, a niby co? – warknął Przedwieczny.
Czyli że zostaniemy tu na zawsze? – Wilkołak panikował.
Niekoniecznie, chociaż pewnie tak.
Cudownie! – Niemiec opadł na skałę obok starszego. Coś boleśnie wbiło mu się między łopatki, odskoczył z wściekłym sykiem.
Była to rękojeść miecza wbitego w skałę. Opuścił ręce, patrząc na nią z żalem.
Patrzcie, jak ktoś taką ładną broń zmarnował...
Zaradź temu, królu Arturze – roześmiał się Ryjisjaveeik.
Zgłupiałeś chyba. – Młody wyvern opadł z powrotem na kamień – Niech sobie tam siedzi, szkoda psuć widoku...
E tam, od razu widok psuć. Może to coś ważnego. Wyciągaj.
Sam sobie wyciągaj, ja mam dosyć.
Czego?
Wszystkiego po trochu.
Ryjiv wstał z miejsca, obejrzał wbity miecz z każdej strony. Dla pewności trącił go butem. Nawet nie drgnął, siedział bardzo głęboko. Pociągnął, też nie pomogło.
Ty niedojdo – zgasił go Mark, śmiejąc się.
No chodź, mądralo!
Podszedł do kamienia, zaparł się o niego nogą, w obie dłonie chwycił rękojeść miecza. Broń wyszła jak z kostki masła, cicho szorując po szorstkiej powierzchni skały. Mark obejrzał w skupieniu prawie nienaruszone ostrze.
Brawo, mięśniaku – zakpił Ryjisjaveeik, popatrując na chude przedramiona młodego wyverna.
Zamkniesz się? – warknął obiekt kpin.
Widzę, że jakiś czas temu zrezygnowałeś ze swojego ulubionego „cicho”. – Rion starał się nie roześmiać.
Wyverny, zamknięte na małej powierzchni, powoli zaczynają zwracać się przeciwko sobie – powiedział Bonawentura poważnym głosem. Roześmiał się tylko, gdy wszyscy jak na komendę spojrzeli na niego.
Atmosfera z czasem jeszcze bardziej się pogorszyła. Wszyscy, niechętnie zabierając się wcześniej za zbieranie drewna, podczas którego każdy uważał, że drugi bardziej zasłużył na pracę, rozpalili ognisko i usiedli w kręgu, milcząc. Nad polaną powoli zapadał zmrok.



Allan

Lethen. – Zdawało się, że Anders wymówił tę nazwę z dumą. – Ciekaw jestem, kto wierzy w to, że bezduszni mordercy potrafią wybudować coś tak pięknego?
Allan spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem, starając się wyglądać na mniej zainteresowanego, niż był w rzeczywistości.
Uważasz siebie i swoich braci za bezdusznych morderców?
Zakonnik zmarszczył brwi, nawet nie spoglądając w jego stronę.
Nie, po prostu staram się odtworzyć to, co myślą o nas inni.
Dlaczego nie pokażecie światu, jacy jesteście naprawdę?
Tak jest dobrze. Mamy mniej natrętów, którzy ubzdurali sobie, że nadają się na jednego z nas. Chodź, pokażę ci dom, w którym będziesz mieszkał przez te kilka dni.
Ruszyli pod górę brukowaną uliczką. Miasteczko było bajkowe: Allan z zachwytem oglądał wielkie drewniane domy, chłonąc wzrokiem kolorowe kopuły wieżyczek. Żaden z budynków nie był nowy, ale dzięki temu każdy miał to coś, czego brakowało nawet najpiękniejszej nowoczesnej budowli. Niebieska, fioletowa i purpurowa roślinność przyciągała wzrok, wyglądała, jak żywcem wyjęta z książek, które czytał z taką pasją. Nie zauważył żadnej zieleni, ewentualnie małe kropki, lekko przechodzące w ten kolor. Cały czas miał dziwne uczucie, jakby nie znajdowali się na powietrzu, lecz w wielkiej hali. Spytał raz Andersa, skąd to wrażenie, ale on tylko wzruszył ramionami.
Wreszcie doszli do jego tymczasowego zakwaterowania. Anders chwilę rozmawiał z wysoką kobietą w dziwnym języku, więc Allan, nie mając nic innego do roboty, przyjrzał się dokładniej budynkowi. Miał trzy piętra i strych; z pokrytego metalowym gontem dachu sterczały małe, ponure okienka. Dwie okazałe wieże zwieńczone zostały czerwonymi kopułami. Okna miały różne kształty: dostrzegł kilka okrągłych i ogromnych prostokątnych, zajmujących pewnie całą ścianę. Każda kondygnacja została zbita z innego rodzaju desek, tą najniższą obłożono szarym kamieniem. Było pięknie.
Aurelia pokaże ci twoje mieszkanie, ja niestety muszę już iść. Do zobaczenia. – Anders uśmiechnął się, co pewnie byłoby bardzo sympatyczne, gdyby niechcący nie pokazał przy tym ostrych kłów.
Allan powoli skinął mu głową, odwrócił się do wyvernicy. Ta wyglądała mniej drapieżnie od zakonnika, chociaż emanowała dziwną siłą. Na pięknej sukni zamiast gorsetu miała napierśnik, u boku sztylet, a na ramieniu nabijany kolcami karwasz. Wyglądała na taką, która jest miła tylko do czasu, aż ktoś powie rzecz, która się jej nie spodoba. Bo wtedy zwyczajnie wbije nóż pod żebra.
Chodź, śmiało. Ja nie gryzę – pogoniła go, gestem zapraszając do środka. Starał się nie myśleć o tym, że ta słodka i pełna gracji piękność mogłaby skręcić mu kark jedną ręką. Tak, Anders już w razie czego opowiedział mu, jak najczęściej atakują wyverny.
Chłopak nieśmiało wszedł do środka, nerwowo poprawiając przeszkadzającą pochwę z mieczem, wiszącą na plecach. Musiał zamienić swoją ulubioną szablę na tego potwora, żeby mniej rzucać się w oczy i mieć choćby znikome szanse w walce.
W środku było widno, wnętrza zostały bogato umeblowane, pachniało starym drewnem. Podłoga przyjemnie skrzypiała pod puchatym dywanem.
Rozgość się, dom jest do twojej dyspozycji. – Aurelia puściła mu oko. Natychmiast oblał się rumieńcem, nienawidził własnej twarzy za tą tendencję.
Wszystko to jest moje? – spytał z niedowierzaniem, wodząc dłonią dookoła.
Przez te kilka dni, które tu spędzisz. Potem już oczywiście nie. – Znowu się uśmiechnęła.
Eksplozja słodyczy...
Postanowił skorzystać i dowiedzieć się paru dręczących go rzeczy.
Aurelio, powiedz mi... słyszałaś może o Marku von Lahmanie?
O nietykalnym? A kto o nim nie słyszał?
Nietykalny?
Zmarszczyła brwi.
Chyba nie powinno cię to interesować?
Ale jednak mnie interesuje, tak się zdaje, że go szukam. Więc co miałaś na myśli, nazywając go nietykalnym?
Chodzi o Wielką Przepowiednię.
Jaką przepowiednię?
Ty chyba naprawdę nic nie wiesz?
Pokręcił głową.
Usiadła przy stole w przestronnej kuchni, wbiła wzrok w widok za oknem, w leżące na zboczu góry pomiędzy drzewami omszałe głazy. Przez chwilę w milczeniu słuchała szumu dobiegającego ze strumienia obok.
W końcu jednak zaczęła mówić.
Raz na sto lat zbiera się wielkie posiedzenie – najważniejsze z wampirów i wyvernów przyrzekają przez te kilka godzin zapomnieć o toczonych między sobą wojnach i siadają przy wspólnym stole, by na moment wejrzeć w przyszłość. Na ostatnim takim spotkaniu odkryły, że niedługo ponownie narodzi się obiekt słynnej Wielkiej Przepowiedni, opowiadającej o tak zwanym Pożeraczu Światów. Po samym jego tytule możesz się domyślić, czego w związku z nim się tak obawiają. Miał posiąść wraz z narodzinami trzy dary – moc czarnoksiężnika, zmiennokształtność i dziedzictwo Fenrira Wilka. Pożeracz rodzi się od zawsze i nie ma w tym nic dziwnego. Od tysięcy lat jest tą samą osobą w coraz nowszych ciałach. Podobno nawet gdyby się postarał, zdołałby odzyskać swoje najwcześniejsze wspomnienia. Wampiry i wyverny przyrzekły, że żadne z nich nie spróbuje przeciągnąć na własną stronę tego człowieka, choćby nie wiem co, choćby mieli złamać wszystkie obowiązujące zasady. Bo Pożeracz nie może być nieśmiertelny. Sam sobie wyobraź, co wtedy mogłoby się stać. Po prostu jest nietykalny. Teraz rozumiesz?
Nadal nie, ponieważ Mark von Lahman został przemieniony w jednego z was jakiś czas temu. I to podobno przez waszego Najwyższego Władcę.
Kobieta stała się śmiertelnie blada.
Jak to? Przecież to niemożliwe, Ryjisjaveeik nie popełniłby takiego głupstwa...
Najwyraźniej nie wiedział.
On miałby nie wiedzieć? – Poderwała się, zbierając podchodzące pod nogi fałdy sukni. – Prędzej uwierzę, że zrobił to specjalnie... Poczekaj. Muszę porozmawiać z pewną osobą.
Wybiegła z domu, nie odpowiadając na jego nawoływania. Musiała je słyszeć, w końcu słuch wyverna był sławny nawet w kręgu miejskich magików.
Trzasnęły mocno drzwi. Został sam, ponownie. A pytań miał coraz więcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz