Mark
Pogoń zgubili dopiero
następnego dnia rano. Przedzierali się przez las, prawie
nieprzytomni z powodu dręczącego ich głodu i braku snu. Zwyczajnie
było zbyt niebezpiecznie na to, by zatrzymać się choćby na
moment.
– Chyba coś widzę –
obwieścił Odyn, mrużąc oko.
– Tak? To miło. Bo
chyba w lustrze się nie odbijasz... – syknął Loki. Po ich
krótkiej sprzeczce w mieście obnosili się szorstko, doszło nawet
do tego, że rudy został zmuszony do niesienia bagażu swojego
jednookiego towarzysza.
Przedwieczny miał
rację: między soczyście zielonymi gałęziami drzew prześwitywało
słońce. Po chwili wyszli na niewielką polanę, pośrodku której
wznosiły się ruiny małego kamiennego zamku. Były gęsto
obrośnięte mchem i dzikim winem, ledwo widoczne. Tuż obok
zachowały się resztki sadu – kilka jabłoni nadal dawało owoce,
lecz większość starych drzew o grubych pniach miała konary
poczerniałe od ognia. Pozbawiona najwyższej kondygnacji wieża
niebezpiecznie przechylała się na jedną stronę, grożąc
upadkiem. Piękne liście na drzewach nie były wyjątkiem – tutaj
też zieleń była soczysta, nienaturalna wręcz. Delikatne promienie
słońca ogrzewały im twarze, dookoła unosił się lekki zapach
rozgrzanej trawy.
Mark podszedł powoli
do prawie że wrośniętych w ziemię drewnianych wrót. Odgarnął
zakrywające je częściowo pnącza. Szarpnął, pchnął – jedynym
efektem był suchy trzask umęczonego drewna. Odwrócił się ze
złością, usiadł na omszałym kamieniu.
– Zamknięte na
głucho – oznajmił. Dopiero teraz zauważył, że twarze jego
towarzyszy drastycznie się zmieniły. Wszyscy patrzyli na otoczenie
z wyrazem przerażenia w oczach, żaden z nich się nie ruszał.
– Co jest? – nie
wytrzymał.
– Perłowa Warownia.
Jedno z naszych świętych miejsc, świadectwo naszej potęgi –
szepnął Ryjisjaveeik.
– To chyba z naszą
potęgą nie jest najlepiej – powiedział Rion, siląc się na
żart. Nie wyszło, głos mu się załamał.
– To niemożliwe... –
Upadły władca opadł zrezygnowany obok Marka; niewidzącym wzrokiem
kontemplował ruiny, jakby nie chcąc uwierzyć w to, co ma przed
sobą.
– Ty nawet nie wiesz,
do jak potężnej wspólnoty należysz – powiedział cicho Odyn.
Markowi nie dane było jeszcze widzieć go tak poważnego.
– Fakt, nie wiem,
jestem wśród was dopiero niecały miesiąc. Może mi o tym
opowiedzcie?
Przedwieczny uśmiechnął
się kwaśno, jeszcze raz wbił wzrok w ruiny.
– Podejdź do muru,
oprzyj o niego czoło, zamknij oczy. Magia w tym miejscu jest tak
silna, że powinieneś mieć wizję – powiedział wreszcie dziwnie
zmęczonym głosem. Odwrócił się tak, by słońce oświetlało mu
twarz. Żeby nikt nie widział w niej słabości. Był legendą, po
której oczekiwano jedynie siły...
Mark powoli podszedł
do kamiennej ściany i oparł się o nią tak, jak kazał mu Odyn. Z
początku nic się nie działo, widział nadal ciemność i błyski
światła pod powiekami. Aż nagle...
Las oświetlony łuną
księżyca w pełni. Między drzewami biegnie blisko pięćdziesięciu
ludzi – roześmianych kobiet, szczęśliwych mężczyzn. Każde z
nich trzyma pochodnię, przemieszczają się w tym niesamowitym
świetle, w powietrzu wokół nich wirują drobinki fosforyzującego
pyłu, osiadają we włosach ludzi, na ich twarzach. A twarze są
idealne, zwłaszcza kobiece. Nawet te, które wyglądają na starsze,
nie posiadają ani jednej zmarszczki, nic nie kala ich pięknej
bladej skóry. Jest gładka, napięta. Staruszki w ciele
dwudziestolatek.
Ktoś krzyknął,
odpowiedziały mu gromkie śmiechy, inny zaśpiewał trochę
fałszywie coś, co mogło być bardzo starą pieśnią wojenną.
Wypadli spomiędzy
drzew na dziedziniec małego zameczku. Ale on też był inny. Dumny,
nienaruszony zębem czasu, otoczony pięknymi jabłoniami, zadbanymi,
rozłożystymi. Każda cegiełka, każdy kamień lśnił, jak
posypany brokatem, odbijał tysiącami refleksów zimne, księżycowe
światło, otulające polanę.
Błysk. Zamek się
pali, kilku ludzi stoi z boku, patrzy na to zimnym wzrokiem.
Wiedzieli, że nie mogą już nic zrobić, ale na ich twarzach
malowało się niedowierzanie, jakby nie chcieli dopuścić do siebie
tego, co właśnie widzą. Jeden z nich odwrócił się; pozostali
powoli, niechętnie, ruszyli za nim. Został tylko najwyższy –
ten, który trzymał się dumnie wyprostowany, jak władca. Bo może
i nim był.
Szkliste drobinki
lśniły w płonieniach o wiele bardziej dumnie i złowieszczo, niż
w promieniach światła księżyca. Zupełnie jakby pogorzelisko
mówiło: „zostaw mnie; cokolwiek by się stało, ja i tak
przetrwam wieki”.
Odsunął się od
kamienia. Słońce boleśnie poraziło go w oczy, widok ruin był
jeszcze bardziej przygnębiający, niż przed chwilą.
– Co widziałeś? –
spytał Odyn, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Młody wyvern odsunął
się, odszedł kilka kroków, stanął dokładnie w miejscu, z
którego przyglądali się pożarowi mężczyźni z wizji.
– Nic konkretnego –
odpowiedział po chwili wahania.
– Czy mógłbym
wiedzieć, jak to nic konkretnego wyglądało? – Loki, pomimo
usilnych starań, nie doczekał się odpowiedzi.
– To, co widziałem,
jest nieistotne – warknął Niemiec. – Nie dowiedziałem się
niczego nowego. Czy któryś z was mógłby mi normalnie rozjaśnić
sytuację? Najchętniej słowami?
– Może kiedyś –
westchnął Odyn.
Mark zdusił
przekleństwo, choć przez moment wyglądał, jakby zamierzał
skoczyć któremuś z towarzyszy do gardła.
– Chodźcie. Nie
możemy tu stać do końca życia i rozpaczać. Idziemy zobaczyć,
czy splądrowano piwnice – zarządził Ryjisjaveeik, podchodząc do
drzwi, które wcześniej odkrył Mark. Naparł z całej siły
ramieniem na drewno, stęknął z wysiłku.
– Może tak ktoś mi
pomoże? – warknął niezbyt uprzejmie.
Z pomocą Odyna udało
mu się przesunąć wrota. Nie trzymały się na przerdzewiałych
zawiasach, lecz stały wżarte w glebę, dlatego stawiały tak wielki
opór. Z piwnicy zionął na nich podmuch lodowatego powietrza,
przesiąkniętego zapachem spróchniałego drewna i mokrego starego
kamienia. Było ciemno, nawet ich niezwykły wzrok nie mógł
przeciąć czerni. Mrok był jakiś dziwny, co poczuli, jak tylko ich
otoczył. Zdawało się, że lepi się do skóry, otula ich szczelnym
kokonem. Powietrze aż migotało od nadmiaru magii.
– Zdaje się, że
nałożono tu dość sporo zaklęć ochronnych. I to nie przez jedną
osobę... – zaczął Rion.
– Jest gorzej.
Zaklęcia były nakładane przez magików, którzy nie mieli pojęcia
o sobie nawzajem. Formuły się ze sobą gryzą... A bezpieczne to
nie jest – ocenił Odyn, wąchając powietrze. Nie przekroczył
progu.
– A co nam się może
stać?
– W najlepszym
wypadku możemy wpaść w krętodróg. Ewentualnie ciśnienie nas
zmiażdży.
– Optymistyczny
scenariusz, nie powiem. – Bonawentura w razie czego odsunął się
od wejścia. Stanął w promieniach słońca, jakby mając nadzieję,
że go ochronią.
– Jest też jakaś
szansa, że wyjdziemy cali...
– I to mi wystarcza.
– Ryjisjaveeik odważnie ruszył naprzód. Zapalił wiszącą na
ścianie zapomnianą pochodnię, z niewiadomych przyczyn niepoddającą
się wilgoci. Mrok się odrobinę rozrzedził, lecz w powietrzu nadal
unosiło się coś, co kazało uciekać jak najdalej.
– Co to jest, ten
krętodróg? Zawsze interesowałem się magią, ale jeszcze nie
słyszałem o czymś takim – odezwał się Mark.
– Właśnie. Chociaż
przyjemnie nie brzmi... – poszedł w jego ślady wilkołak.
– Krętodróg... Nie
wiem, jak wam to wytłumaczyć. To właściwie coś, co nie istnieje.
Zakrzywienie czasoprzestrzeni lub jakiś rodzaj iluzji. Raczej to
pierwsze, ale drugiej opcji nie można wykluczać, bo możliwe, że
opiera się na obu tych czynnikach. W każdym razie więzi na małej
przestrzeni wszystko, co w niego wpadnie. To jakiś rodzaj pogańskiej
magii, nie znam się na niej zbyt dobrze.
– A jak można się w
to coś wpakować?
– Zupełnie przez
przypadek. Narysować krętodróg można wszędzie. Wyjść
teoretycznie się da, ale nie znam nikogo, kto miałby za sobą
podobne przygody. Poza tym wyjście może być jeszcze gorsze, bo
bardzo możliwe jest, że wpadnie się w inny krętodróg, zapętlony
ze sto lat wcześniej... a wtedy już się nie wyjdzie. Ale chodźmy
już, zaraz nasz czcigodny władca zniknie nam z oczu.
Z ciemności dobiegło
zirytowane prychnięcie Ryjisjaveeika. Ruszyli niechętnie za nim,
zostawiając ciepłą, nasłonecznioną polanę za sobą. Schodki
były bardzo strome i tak wąskie, jak to tylko możliwe, zupełnie
jakby ktoś zadbał o to, by dostać się do piwnicy było jak
najtrudniej. W dodatku były kręte i potwornie śliskie. Korytarz
zakręcał inaczej, niż to było w ludzkich zamkach – w prawo, a
nie lewo. Utrudniało to atak przeciwnikowi leworęcznemu, a taka
właśnie była zdecydowana większość wyvernów.
Loki potknął się,
upadając Markowi na plecy. Pochodnia cicho syczała, migała, jakby
miała zamiar zgasnąć w najmniej oczekiwanym momencie. Z takim
natężeniem zaklęć ochronnych w powietrzu nie mogli użyć magii
nawet do oświetlenia sobie drogi – to było zbyt niebezpieczne.
Odyn próbował rozpoznać, jaki rodzaj barier tu wykorzystano, czy
są możliwe do przejścia dla nich – niestety z jakiegoś powodu
jego intuicja zawodziła. Być może blokowały ją te właśnie
zaklęcia, które próbował rozpracować.
– Chyba robi się
coraz zimniej – zrzędził Bonawentura.
– Przestań
histeryzować. Musi być zimno, jesteśmy już pod ziemią – zgasił
go Ryjisjaveeik.
– Chyba do dna już
niedaleko – zauważył Mark.
– A ty skąd to
możesz wiedzieć? Idziesz prawie na końcu.
– Jest echo, a
wcześniej go nie było. To znaczy, że korytarz się rozszerza,
jakbyś nie wiedział – syknął młody wyvern.
Po chwili – tak, jak
obiecał – wyszli do ogromnej sali. Sam zamek, sądząc po
wielkości zawalonych fundamentów, nie mógł być tak ogromny –
sala ginęła w mroku wiele metrów od nich. Wokół piętrzyły się
wysokie pod sklepienie stosy monet i pięknej broni. Większość
rzeczy wykonano ze srebra. Skarb wyvernów, zapomniany pośrodku
jakiegoś bezimiennego lasu, wraz z ważnym niegdyś zamkiem.
– Koniec świata –
jęknął Rion.
Ryjisjaveeik padł na
kolana, zagłębił dłonie w stosie monet, pozwolił, by przesypały
mu się między palcami.
Odyn uniósł
pochodnię, z niepokojem węsząc w powietrzu. Czuł, że czas, który
mogą tu spędzić, jest mocno ograniczony. Energia kumulowała się,
jakby ich badając, przygotowywała się do wykurzenia tajemniczych
gości.
– Wiecie co, może
się stąd zwijajmy? Nie podoba mi się, że ta energia jakby żyje
własnym życiem – syknął.
– Co masz na myśli?
– Albo wyjdziemy po
dobroci, albo nas wyprowadzi siłą. Albo z czystej złośliwości
zamknie tu na zawsze. Z pieczęciami nałożonymi przez nieżyjących
już czarowników może się dziać wszystko.
– A konkretnie?
– Wszystko. Zaklęcia
po pewnym czasie mutują, obracają się przeciwko tym, kogo miały
chronić, zamiast przeganiać napastników, zapraszają ich do
środka, zsyłają wizje... Wymieniać mam dalej?
– Nie trzeba. Więc
jak? Zwijamy się? – Bonawentura już stał na schodach, czekając
z niecierpliwością na pozostałych.
Ryjiv niechętnie
wstał, posyłając jeszcze jedno tęskne spojrzenie stercie skarbów.
Te wszystkie przedmioty, oprócz tego, że były niezwykle cenne same
w sobie, stanowiły ogromną wartość dla wyvernów. Wielu traciło
życie, próbując je odszukać, więc wydawało mu się nie w
porządku, że weszli tu przez przypadek i niczego nie wynieśli.
Zdawał sobie jednak sprawę, że poruszenie czegoś może uruchomić
pułapkę. Nie mieli pojęcia, jaki rodzaj magii tu panuje.
Na schodach Odyn zrobił
się naprawdę nerwowy. Poganiał ich, biegł, przeskakując po kilka
stopni naraz. Drzwi na szczęście były otwarte; z niemałą ulgą
wyskoczył na zewnątrz. Syknął, mrużąc oko podrażnione ostrym
światłem, ale odetchnął świeżym powietrzem, próbując się
uspokoić. Runął na trawę z szeroko rozpostartymi ramionami.
– A teraz stąd
spadajmy, bo powoli mam dość – jęknął Mark, wchodząc między
soczyście zielone liście drzew. Po chwili wyszedł po drugiej
stronie polany. – Zaraz, co to ma być?! – ryknął, bezradnie
rozkładając ręce.
– No pięknie! –
Odyn wydawał się bliski płaczu, opadł bezwolnie na skałę.
– Co znowu? – Rion
podzielał jego nastrój.
– Krętodróg, a niby
co? – warknął Przedwieczny.
– Czyli że
zostaniemy tu na zawsze? – Wilkołak panikował.
– Niekoniecznie,
chociaż pewnie tak.
– Cudownie! –
Niemiec opadł na skałę obok starszego. Coś boleśnie wbiło mu
się między łopatki, odskoczył z wściekłym sykiem.
Była to rękojeść
miecza wbitego w skałę. Opuścił ręce, patrząc na nią z żalem.
– Patrzcie, jak ktoś
taką ładną broń zmarnował...
– Zaradź temu, królu
Arturze – roześmiał się Ryjisjaveeik.
– Zgłupiałeś
chyba. – Młody wyvern opadł z powrotem na kamień – Niech sobie
tam siedzi, szkoda psuć widoku...
– E tam, od razu
widok psuć. Może to coś ważnego. Wyciągaj.
– Sam sobie wyciągaj,
ja mam dosyć.
– Czego?
– Wszystkiego po
trochu.
Ryjiv wstał z miejsca,
obejrzał wbity miecz z każdej strony. Dla pewności trącił go
butem. Nawet nie drgnął, siedział bardzo głęboko. Pociągnął,
też nie pomogło.
– Ty niedojdo –
zgasił go Mark, śmiejąc się.
– No chodź, mądralo!
Podszedł do kamienia,
zaparł się o niego nogą, w obie dłonie chwycił rękojeść
miecza. Broń wyszła jak z kostki masła, cicho szorując po
szorstkiej powierzchni skały. Mark obejrzał w skupieniu prawie
nienaruszone ostrze.
– Brawo, mięśniaku
– zakpił Ryjisjaveeik, popatrując na chude przedramiona młodego
wyverna.
– Zamkniesz się? –
warknął obiekt kpin.
– Widzę, że jakiś
czas temu zrezygnowałeś ze swojego ulubionego „cicho”. – Rion
starał się nie roześmiać.
– Wyverny, zamknięte
na małej powierzchni, powoli zaczynają zwracać się przeciwko
sobie – powiedział Bonawentura poważnym głosem. Roześmiał się
tylko, gdy wszyscy jak na komendę spojrzeli na niego.
Atmosfera z czasem
jeszcze bardziej się pogorszyła. Wszyscy, niechętnie zabierając
się wcześniej za zbieranie drewna, podczas którego każdy uważał,
że drugi bardziej zasłużył na pracę, rozpalili ognisko i usiedli
w kręgu, milcząc. Nad polaną powoli zapadał zmrok.
Allan
– Lethen. – Zdawało
się, że Anders wymówił tę nazwę z dumą. – Ciekaw jestem, kto
wierzy w to, że bezduszni mordercy potrafią wybudować coś tak
pięknego?
Allan spojrzał na
niego z lekkim zdziwieniem, starając się wyglądać na mniej
zainteresowanego, niż był w rzeczywistości.
– Uważasz siebie i
swoich braci za bezdusznych morderców?
Zakonnik zmarszczył
brwi, nawet nie spoglądając w jego stronę.
– Nie, po prostu
staram się odtworzyć to, co myślą o nas inni.
– Dlaczego nie
pokażecie światu, jacy jesteście naprawdę?
– Tak jest dobrze.
Mamy mniej natrętów, którzy ubzdurali sobie, że nadają się na
jednego z nas. Chodź, pokażę ci dom, w którym będziesz mieszkał
przez te kilka dni.
Ruszyli pod górę
brukowaną uliczką. Miasteczko było bajkowe: Allan z zachwytem
oglądał wielkie drewniane domy, chłonąc wzrokiem kolorowe kopuły
wieżyczek. Żaden z budynków nie był nowy, ale dzięki temu każdy
miał to coś, czego brakowało nawet najpiękniejszej nowoczesnej
budowli. Niebieska, fioletowa i purpurowa roślinność przyciągała
wzrok, wyglądała, jak żywcem wyjęta z książek, które czytał z
taką pasją. Nie zauważył żadnej zieleni, ewentualnie małe
kropki, lekko przechodzące w ten kolor. Cały czas miał dziwne
uczucie, jakby nie znajdowali się na powietrzu, lecz w wielkiej
hali. Spytał raz Andersa, skąd to wrażenie, ale on tylko wzruszył
ramionami.
Wreszcie doszli do jego
tymczasowego zakwaterowania. Anders chwilę rozmawiał z wysoką
kobietą w dziwnym języku, więc Allan, nie mając nic innego do
roboty, przyjrzał się dokładniej budynkowi. Miał trzy piętra i
strych; z pokrytego metalowym gontem dachu sterczały małe, ponure
okienka. Dwie okazałe wieże zwieńczone zostały czerwonymi
kopułami. Okna miały różne kształty: dostrzegł kilka okrągłych
i ogromnych prostokątnych, zajmujących pewnie całą ścianę.
Każda kondygnacja została zbita z innego rodzaju desek, tą
najniższą obłożono szarym kamieniem. Było pięknie.
– Aurelia pokaże ci
twoje mieszkanie, ja niestety muszę już iść. Do zobaczenia. –
Anders uśmiechnął się, co pewnie byłoby bardzo sympatyczne,
gdyby niechcący nie pokazał przy tym ostrych kłów.
Allan powoli skinął
mu głową, odwrócił się do wyvernicy. Ta wyglądała mniej
drapieżnie od zakonnika, chociaż emanowała dziwną siłą. Na
pięknej sukni zamiast gorsetu miała napierśnik, u boku sztylet, a
na ramieniu nabijany kolcami karwasz. Wyglądała na taką, która
jest miła tylko do czasu, aż ktoś powie rzecz, która się jej nie
spodoba. Bo wtedy zwyczajnie wbije nóż pod żebra.
– Chodź, śmiało.
Ja nie gryzę – pogoniła go, gestem zapraszając do środka.
Starał się nie myśleć o tym, że ta słodka i pełna gracji
piękność mogłaby skręcić mu kark jedną ręką. Tak, Anders już
w razie czego opowiedział mu, jak najczęściej atakują wyverny.
Chłopak nieśmiało
wszedł do środka, nerwowo poprawiając przeszkadzającą pochwę z
mieczem, wiszącą na plecach. Musiał zamienić swoją ulubioną
szablę na tego potwora, żeby mniej rzucać się w oczy i mieć
choćby znikome szanse w walce.
W środku było widno,
wnętrza zostały bogato umeblowane, pachniało starym drewnem.
Podłoga przyjemnie skrzypiała pod puchatym dywanem.
– Rozgość się, dom
jest do twojej dyspozycji. – Aurelia puściła mu oko. Natychmiast
oblał się rumieńcem, nienawidził własnej twarzy za tą
tendencję.
– Wszystko to jest
moje? – spytał z niedowierzaniem, wodząc dłonią dookoła.
– Przez te kilka dni,
które tu spędzisz. Potem już oczywiście nie. – Znowu się
uśmiechnęła.
Eksplozja
słodyczy...
Postanowił skorzystać
i dowiedzieć się paru dręczących go rzeczy.
– Aurelio, powiedz
mi... słyszałaś może o Marku von Lahmanie?
– O nietykalnym? A
kto o nim nie słyszał?
– Nietykalny?
Zmarszczyła brwi.
– Chyba nie powinno
cię to interesować?
– Ale jednak mnie
interesuje, tak się zdaje, że go szukam. Więc co miałaś na
myśli, nazywając go nietykalnym?
– Chodzi o Wielką
Przepowiednię.
– Jaką
przepowiednię?
– Ty chyba naprawdę
nic nie wiesz?
Pokręcił głową.
Usiadła przy stole w
przestronnej kuchni, wbiła wzrok w widok za oknem, w leżące na
zboczu góry pomiędzy drzewami omszałe głazy. Przez chwilę w
milczeniu słuchała szumu dobiegającego ze strumienia obok.
W końcu jednak zaczęła
mówić.
– Raz na sto lat
zbiera się wielkie posiedzenie – najważniejsze z wampirów i
wyvernów przyrzekają przez te kilka godzin zapomnieć o toczonych
między sobą wojnach i siadają przy wspólnym stole, by na moment
wejrzeć w przyszłość. Na ostatnim takim spotkaniu odkryły, że
niedługo ponownie narodzi się obiekt słynnej Wielkiej
Przepowiedni, opowiadającej o tak zwanym Pożeraczu Światów. Po
samym jego tytule możesz się domyślić, czego w związku z nim się
tak obawiają. Miał posiąść wraz z narodzinami trzy dary – moc
czarnoksiężnika, zmiennokształtność i dziedzictwo Fenrira Wilka.
Pożeracz rodzi się od zawsze i nie ma w tym nic dziwnego. Od
tysięcy lat jest tą samą osobą w coraz nowszych ciałach. Podobno
nawet gdyby się postarał, zdołałby odzyskać swoje
najwcześniejsze wspomnienia. Wampiry i wyverny przyrzekły, że
żadne z nich nie spróbuje przeciągnąć na własną stronę tego
człowieka, choćby nie wiem co, choćby mieli złamać wszystkie
obowiązujące zasady. Bo Pożeracz nie może być nieśmiertelny.
Sam sobie wyobraź, co wtedy mogłoby się stać. Po prostu jest
nietykalny. Teraz rozumiesz?
– Nadal nie, ponieważ
Mark von Lahman został przemieniony w jednego z was jakiś czas
temu. I to podobno przez waszego Najwyższego Władcę.
Kobieta stała się
śmiertelnie blada.
– Jak to? Przecież
to niemożliwe, Ryjisjaveeik nie popełniłby takiego głupstwa...
– Najwyraźniej nie
wiedział.
– On miałby nie
wiedzieć? – Poderwała się, zbierając podchodzące pod nogi
fałdy sukni. – Prędzej uwierzę, że zrobił to specjalnie...
Poczekaj. Muszę porozmawiać z pewną osobą.
Wybiegła z domu, nie
odpowiadając na jego nawoływania. Musiała je słyszeć, w końcu
słuch wyverna był sławny nawet w kręgu miejskich magików.
Trzasnęły mocno
drzwi. Został sam, ponownie. A pytań miał coraz więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz