środa, 13 grudnia 2017

Rozdział 25


Allan

Stopy zapadały się w miękkim mchu prawie do połowy łydki. Pod nim kryły się korzenie drzew, więc naprawdę musiał uważać, by się o jakiś nie potknąć. Z powykręcanych pni zwieszały się pnącza, brudne i cuchnące. Podmokły grunt wydzielał dość mocny fetor zaawansowanego rozkładu. Na początku mu przeszkadzał – nie mógł zmusić płuc do zaczerpnięcia kolejnego oddechu, zanosił się głośnym kaszlem, zdolnym do wykurzenia z kryjówki najgłębiej śpiącego nocnego drapieżnika. Nie miał pojęcia, co tu żyło, więc na razie się nie bał. A ciężkość powietrza w końcu była możliwa do przyzwyczajenia... Po pewnym czasie oddychał w miarę swobodnie.
Dzielnie posuwał się naprzód, krok za krokiem, chociaż Opatrzność uczyniła wszystko, by tylko mu tę drogę obrzydzić. Buty były już ciężkie od obklejającego je błota, co nie pomagało w unoszeniu bolących ze zmęczenia nóg. Między identycznymi niskimi drzewami snuły się kosmyki gęstej mgły, ograniczającej widoczność. Nawet jakby ktoś go śledził, nie dostrzegłby go. Drzewa rosły całkiem luźno i choć splatały nad jego głową gałęzie, nie panowała tu ciemność, tylko raczej bardzo przyjemny dla zmęczonych oczu półmrok. Podłoże z każdym krokiem robiło się bardziej podmokłe, wiedział, że niedługo ciężko będzie wytyczyć jakąkolwiek ścieżkę, nie zanurzając się po pas w cuchnącej, błotnistej wodzie. Raz już wpakował się w coś podobnego – marsz, podczas którego miecz i sakwy z prowiantem musiał nieść w rękach nad głową, nieźle odczuwał teraz w ramionach. Po raz setny żałował, że zamiast bryły hartowanej stali nie wziął lekkiej szabli.
Potrząsnął głową, odganiając od siebie wspomnienie dziwnej rozmowy, jaką przeprowadził z Aurelią, gdy złapała go na ulicy...

Wymknął się z domku z zamiarem jak najszybszego podjęcia podróży. Trop Marka był jeszcze świeży, ale kto wie, ile zajmie mu odnalezienie drogi? Musiał uwzględnić to, że zabłądzi pewnie nieraz, a przez to jego brat mógł drastycznie go wyprzedzić. Z każdą minutą szanse na dogonienie go malały. Chłopak nie miał w końcu po swojej stronie szybkości i sprawności wyverna – drogę, która uciekinierom zajęła parę dni, on mógł pokonać najszybciej w miesiąc. Jeśli ograniczyłby odpoczynki do minimum, a posiłki spożywał w marszu, skróciłby ten czas do paru tygodni. Mógł też polecieć jako ptak, ale wtedy co z bronią? Ta opcja odpadała. Nie widział nigdy wyverna, a znajomość wizerunku danego zwierzęcia jest niezbędna do zmienienia się w nie.
Tak rozmyślając, przemierzał żwawym krokiem szeroką, brukowaną uliczkę Lethen. Aurelia złapała go, gdy prawie przekroczył granicę miasteczka. Chwyciła jego ramię w szczupłe i długie palce jak w imadło, więc krzyknął z bólu i odwrócił się raptownie.
Czego chcesz? – warknął, masując ramię. Na pewno zostaną mu sińce.
Czego chcę? Raczej czego ty chcesz od nietykalnego?!
Chcę... Chcę się z nim spotkać.
Dlaczego?
Czemu chcesz to wiedzieć?
Taki mam kaprys.
Przykro mi, nie powiem ci. – Już miał się odwrócić, gdy pochwycił wyraz twarzy wyvernicy. Wyglądała zupełnie, jakby miała zamiar zrobić użytek z wielkiej kuszy, którą miała przewieszoną przez ramię. – Muszę z nim porozmawiać o sprawach rodzinnych. – Nie skłamał. Nie do końca.
Rodzinne, powiadasz? Co cię z nim łączy?
Jesteśmy braćmi, chyba już o tym wspominałem?
Skrzywiła się potwornie, w jej oczach było coś takiego, co kazało zastanowić się nad wszystkimi popełnionymi w ciągu życia grzechami.
Idź, dzieciaku. Ale nie radziłabym ci. Zmierzasz do naszych Świętych Gór. Pewnie i tak nie zdołasz pokonać magicznych barier. Poza tym... nie wpadnij przypadkiem na Myśliwego.
Zatrzymał się w półkroku.
Kto to?
Przewróciła oczami. Cudem powstrzymał się od stwierdzenia, że z gniewem jej do twarzy. Wiedział, co mogłaby z nim wtedy zrobić. A zamierzał pożyć jeszcze jakiś czas.
Myśliwy jest wyvernem, ale specyficznym. Łowca z nieco wyższymi ambicjami. Nikt do końca nie wie, ile on ma tak naprawdę lat. Może sto, może tysiąc. Może nawet jest jednym z Przedwiecznych, albo Pierwszych. W każdym razie śledzi cię od jakiegoś czasu.
Co proszę?!
Mówię niewyraźnie? Śledzi cię. A jak masz na ogonie tego psychola, nic nie jest oczywiste. Możliwe że nie zrobisz nawet kroku poza granicę miasta, a twoje ciałko zostanie pozbawione głowy...
Ale skąd ty wiesz, że on mnie śledzi?!
Zapach. Śmierdzisz złem na kilometr. Idź już. Mam tylko do ciebie proś... radę. Idź przez podmokły las, nie skręcaj zaraz na ścieżkę wiodącą w góry. Nadłożysz może trochę drogi, ale powinien zgubić twój trop. Bądź ostrożny, bo nie mogę ci tego obiecać.
A... można wiedzieć, jak on ma na imię?
Po co ci to? Nazywamy go po prostu Myśliwym.
Taki mam kaprys. Chcę wiedzieć.
Odeszła parę kroków. Zatrzymała się, rzuciła przez ramię, jak przekleństwo:
Javier. Nazywa się Javier.
Odeszła.

Teraz, pośrodku podmokłego lasu, którym poprowadziła jego ścieżkę, rozmowa tłukła się mu po głowie. W myślach tłoczyły się miliardy pytań, które powinien zadać Aurelii, póki miał jeszcze okazję. Wyvernica na pewno nie byłaby z tego zadowolona, ale lepiej rozeznałby się w sytuacji, w jakiej się znalazł. A ponoć była krytyczna...
Czy Myśliwy faktycznie zgubił jego trop? A może wcale nie i czai się na przykład gdzieś niedaleko? Podskakiwał, słysząc każdy najdrobniejszy szelest. Miał dość. Nogi powoli odmawiały posłuszeństwa. Nie czuł już stóp, przemarzniętych na kość. Wiedział doskonale, że jeśli tajemniczy Javier zapragnie zaatakować go właśnie teraz, nie natrafi na żaden opór...



Javier

Wiatr targał połami czarnego płaszcza, przewieszona przez ramię ogromna kusza zdawała się coraz cięższa. Stracił nadzieję na odnalezienie śladu chłopaka. Jak na złość tamten, nawet wyczerpany do granic możliwości i pod wpływem prostego zaklęcia dezorientującego, ani myślał ocierać się o pnie drzew, przez co pozostawiony zapach został zbyt mocno przytłoczony bagiennymi oparami. Nie czuł prawie nic, momentami się zastanawiał, czy przypadkiem ślad nie jest już urojony.
Zawęszył w powietrzu. Cholera, cały czas ten smród... Mocniejsze zaklęcie? Lekkie halucynacje? Mógł pomarzyć. Może i był niewyobrażalnie silny i śmiertelnie niebezpieczny w walce, ale nigdy nie miał wystarczająco dużo cierpliwości, by uczyć się magii. Wychodziły mu tylko najprostsze formułki, aż żałosne dla jego braci...
Aż nagle – nareszcie! – ślad. Wyraźny odcisk buta. W zagłębieniu zbierała się już woda. Przyklęknął, kosmyk włosów, który wyswobodził się z węzła, opadł mu na czoło. Odgarnął go zniecierpliwionym gestem. Przyłożył dwa palce do odcisku, umoczył w błocie, uniósł do nosa. Ten zapach... Uśmiechnął się krwiożerczo. Nie zgubił ofiary. Nieświadomie skrócił dzielący ich dystans.



Livia

Uderzyła wielką łapą w drzwi, te prawie wypadły z zawiasów. Shadya otworzyła stosunkowo szybko. Zastała w progu potwora – człekopodobne zwierzę gęsto porastała czarna sierść, w wilczej głowie tkwiły ewidentnie ludzkie oczy. Umięśnione ręce wyposażone były w ostre pazury, nogi bardziej przypominały wilcze łapy, choć stawy miały na miejscu. Ogon drżał niepewnie, wielkie uszy strzygły, nasłuchując.
Livio, ciebie tylko zostawić na moment...! – krzyknęła kobieta, wciągając wilkołaczycę do środka.
Livia ledwo zmieściła się w ciasnym przedsionku. Przewracając po drodze drewniany wieszak i prawie wybijając drzwiami dziurę w ścianie, wpadła do przedpokoju. Shadya tylko westchnęła, kręcąc powoli głową. Poprowadziła gościa do salonu. Tam dziewczyna przybrała z powrotem postać człowieka i usiadła na kanapie z cichym jękiem. Nadal była niemiłosiernie potargana, na jedwabnej nocnej koszuli miała wielki, zaschnięty ślad krwi. Za koronkowy pasek wepchnęła tak samo uwalany w czerwonej mazi bagnet.
Boże, Livio, co się stało?! – spytała kobieta, gdy już wreszcie rozpaliła ogień w kominku.
Dziewczyna milczała, wpatrując się w wiszący przed nią na ścianie obraz. Przedstawiał starszego mężczyznę o sumiastym wąsie, odzianego w upiornie kolorowy wams. Jaskrawa zieleń gryzła się z intensywną czerwienią i ognistym pomarańczem, obramowanym przyprawiającym o mdłości żółtym. Za pas miał zatknięte coś, co równie dobrze mogło być szablą, jak rapierem. Nie potrafiła tego określić, widząc jedynie rzeźbioną rękojeść. Człowiek patrzył srogo zimnymi oczami, jakby doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jest ważny.
Livio, odpowiedz, co się dzieje?
Godzę się z porażką. – Wilkołaczyca podkuliła nogi. – Prawie zabiłam jednego z tych skurwieli.
Proszę cię, to nie przystoi damie!
Podniosła nierozumiejący wzrok.
Mówi się: prawie zabiłam tego wielce irytującego człowieka.
Wampira.
Nie rzucaj słów na wiatr. Nigdy nie wiesz, czy jesteś całkiem sama.
Zapadło dłuższe milczenie, przerywane trzaskaniem ognia i gwizdem wiatru na zewnątrz. O szybę rozbijały się ogromne płatki śniegu, formując na ziemi wielkie zaspy. A raczej powiększając te, które już się uformowały. Można było być pewnym, że do rana miasto znowu będzie całkiem zasypane.
Czy wiesz w ogóle, jak powstała nasza rasa? – przerwała ciszę Shadya. Livia pokręciła głową, zaprzeczając. – Pierwszy wilkołak nie potrafił nawet przemienić się w wilka. To zwykły szaleniec z punktu widzenia ludzi. Był zupełnie normalnym, świetnym myśliwym, dopóki któregoś dnia nie natrafił podczas polowania na kryjówkę niedźwiedzia. Ten go zaatakował, prawie zabił. Nie wiadomo do dzisiaj, jak to się stało, ale życie uratowały mu wilki. Od tego momentu, widząc, że zwierzęta bronią go jak brata, zdecydował, że będzie żył pośród nich. Ludzie nagle wydali mu się egoistycznymi, nierozumiejącymi i koszmarnie nudnymi potworami, miał ich dość. Z czaszką niedźwiedzia na głowie, odziany w wilczą skórę, mając jako broń jedyne własne ręce i zęby, spędził te lata, które mu dano, w lesie, zbliżając się jedynie do swojej żony, która albo zrozumiała, dlaczego się zmienił, albo po prostu to zaakceptowała. Lecz jego potomkowie, których spłodził już po nawróceniu, wykazali dziwne zachowania. Żadne z nich nie znało ojca, ewentualnie jedynie z opowieści matki. Lecz każde z nich potrafiło rozmawiać z wilkami, całe watahy zbierały się u ich boku, jak tylko opuszczali obozowisko. Ich dzieci były dodatkowo nienaturalnie silne i obdarzone wyostrzonymi zmysłami. Następne pokolenie pokochało pełnie księżyca, podczas których nie potrafiło panować nad pragnieniem zadawania śmierci i zasmakowało w surowym mięsie. A potem stopniowo zaczęły się przemiany... i oto jesteśmy. Niezbyt zawiła historia, ale jakby nie patrzeć, jesteśmy jedną z najstarszych magicznych ras, kryjących się wśród ludzi. Starsze od nas są jedynie wyverny, i jeszcze magicy. Chociaż magików i czarownic raczej nie nazywa się odrębnymi rasami...
Kobieta umilkła raptownie, w salonie zapanowała cisza. Livia powoli uniosła głowę, z niewiadomego powodu bardzo nie chcąc, by ciszę zmącił choćby szelest materiału, z którego uszyto jej koszulę, i wyjrzała przez okno. Mała zaspa, utworzona na parapecie, zakrywała już kilka centymetrów szyby, co sprawiało, że wnętrze pokoju wydawało się miękkie i przytulne.
Chodź, dam ci jakieś ubranie – odezwała się wreszcie starsza wilkołaczyca, podnosząc z westchnięciem z wygodnej kanapy.
Dziewczyna, chcąc nie chcąc, ruszyła za nią. W dalszej części domu było wprost koszmarnie zimno, niektóre z gomółkowych okien pokrywał szron. Nawet sypialnia nadawała się na jedną ze słynnych sal tortur o ścianach wyłożonych lodem. Z tą tylko różnicą, że nawet jeśli tu zamiast muru znajdował się lód, był starannie ukryty pod beżową tapetą w czerwone różyczki. Kominek nie był nawet lekko ciepły, co oznaczało, że kobieta śpi w takim zimnie. Livia aż się obtrząsnęła widząc, że na łóżku nie ma dodatkowych koców. Drugi raz dostała dreszczy widząc, jak Shadya niesie w jej stronę nowe ubranie. Była to długa do kostek suknia w kolorze pudrowego różu, z pięknie marszczoną spódnicą i bogato haftowanym gorsetem, dodatkowo wyszywanym koralikami.
O nie, naprawdę nie trzeba, ja mogę przecież w każdej chwili wrócić do domu po jakieś ubrania...
Głupoty opowiadasz. Nie puszczę cię tak na dwór, rodzice dostaliby zawału, albo i czegoś gorszego. Poza tym nie wrócisz do domu, przynajmniej na razie, muszę mieć cię na oku. Zakładaj.
Krzywiąc usta z rezygnacją, wbiła się w cukierkową kreację. Przejrzała się w lustrze.
Wyglądam koszmarnie – oceniła, przygładzając obszerny materiał. Potwornie krępował ruchy, mało brakło, a upadłaby, potykając się o jedną z licznych koronek. Zeszła na dół, co trwało naprawdę długo ze względu na to, że każdy stopień musiała pokonać bokiem. Weszła do salonu tak wściekła, że mało brakło, a kopnęłaby rzeźbiony stolik, o który zawadziła. Nie pozwoliła jej na to kolejna falbanka. Zaklęła głośno, co sprawiło, że Shadya natychmiast podniosła karcący wzrok znad książki.
Kto cię nauczył tak przeklinać?!
Ojciec Anders – odpowiedziała zgodnie z prawdą.
W tym samym momencie drzwi się otworzyły, usłyszała ciche syknięcie zdenerwowanego wyverna.
Andersie, pozwól tu na chwilkę – zawołała Shadya tonem wyraźnie sugerującym, że odmowa karana będzie co najmniej obdzieraniem ze skóry.
Co się stało? – spytał nieśmiało Anders, wchodząc niechętnie do pokoju.
Ojcze...
Skrzywił się wyraźnie.
Shadyo, proszę cię, próbuję zacierać ślady, nie będę już zakonnikiem...
Co nie zmienia faktu, iż przyjąłeś święcenia, więc nazywać cię będę tak, jak mi się podoba. Usiądź.
Usiadł, nadal patrząc na nią, zupełnie jakby gotował się do ucieczki.
Powiedz mi, czego ty uczysz dzieci?
Co proszę?!
Livia dała mi właśnie piękny pokaz prostackiego słownictwa. Zapytana o to, kto ją tego nauczył, wskazała ciebie. Co mi teraz powiesz?
Uśmiechnął się tylko, błyskając ostrymi kłami. Kobieta przewróciła oczami.
Livio, proszę cię, mogłabyś teraz odejść? Dorośli chcą porozmawiać.
Wilkołaczyca, choć niezadowolona z tego, jak jest traktowana, czym prędzej wstała i popędziła na górę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz