środa, 13 grudnia 2017

Rozdział 26


Allan

Właściwie to wcześniej usłyszał niż zobaczył bełt, wbijający się w pień drzewa obok niego. Natychmiast, pamiętając o zasadach wbitych mu do głowy podczas wojskowego szkolenia, rzucił się na ziemię, płasko do niej przylgnął, ignorując dzielnie błotnisty mech, przylepiający mu się do twarzy. Zamknął oczy, tylko cudem powstrzymując się od modlitwy na głos. Starał się nie oddychać, pamiętając o niezwykle czułym słuchu wyverna. Dopiero po chwili świadomość poraziła go z całą mocą: myśliwy mnie znalazł. Wprawdzie Aurelia nie opowiedziała mu, co szaleniec zamierza z nim zrobić, ale i tak obawiał się najgorszego. Mając jednak w głowie małą nadzieję na szybką śmierć...
Wyłaź, gówniarzu, nie będę cię po krzakach szukał! – dobiegło z jego prawej strony.
Myśliwy był jeszcze całkiem daleko, głos był na tyle niewyraźny, że mógł nawet uważać to za pięćdziesiąt kroków, choć tutaj, we mgle, dźwięki niosły się zupełnie inaczej, więc nie sposób było określić dokładnie odległości. Powoli spojrzał za siebie. Bełt tkwił w pniu drzewa naprawdę głęboko, grot wyszedł po jego drugiej stronie. Nie może być tak daleko, chyba że ma naprawdę potężną kuszę...
Głuchy jesteś?! – ryknął wyvern, już znacznie bliżej.
Teraz, albo skończysz w piekarniku psychola – warknął chłopak w myślach. Poderwał się, skoczył w kierunku przeciwnym do tego, z którego dochodziły odgłosy. Trzask łamanej gałęzi podpowiedział mu, że prześladowca nie odpuszcza. Oprócz tej jednej wpadki, poruszał się zupełnie bezszelestnie, co tylko utwierdziło Allana w przekonaniu, że przeciwnik doskonale zna się na tropieniu i prawdopodobnie zabijaniu ofiar.
Podskoczył, przemienił się w wilka. Pas z mieczem przeszkadzał w biegu, lecz i tak był szybszy, niż w ludzkim wcieleniu. Przez moment pomyślał, czy może nie pozbyć się broni, lecz za chwilę przypomniał sobie, że jeśli ma umrzeć, to chociaż honorowo.
Usłyszał nad sobą świst powietrza, więc przeraził się, że myśliwy ponownie strzela. Niestety, było gorzej – wyvern nagle opadł na ziemię tuż za nim, przewracając go. Działał błyskawicznie – przemienił się w człowieka, dobył miecza i opuścił go na wroga z całej siły. Cios został zablokowany kolbą gigantycznej kuszy. Przez chwilę stali naprzeciw siebie, szukając w swych oczach chęci ataku. Nic z tego, obaj wzrok mieli zimny i niewyrażający żadnych emocji. W końcu jednak myśliwy wykonał ruch – szarpnął lekko prawym nadgarstkiem, kusza i miecz poleciały w błoto obok nich. Chłopak z początku był zaskoczony, lecz zorientował się, że przecież Javier ma jeszcze na pewno sztylet.
Nie pomylił się, po chwili miał ostrze przyciśnięte do gardła.
Poddaj się, dzieciaku – syknął wróg, mrużąc oczy.
W chwili śmierci wszystko widzi się wyraźniej. Kolory są bardziej jaskrawe, zapachy intensywniejsze. Czas jakby zwalnia, przeciągając tę chwilę w nieskończoność. Allan miał mnóstwo czasu na zapamiętanie szczegółów, by potem mieć o czym śnić do końca świata w krainie umarłych. Javier był wysoki, miał lekko skośne, czerwone oczy, chorobliwie wręcz bladą skórę i jasne włosy związane w ciasny węzeł, z którego wydostało się parę zlepionych potem kosmyków, opadających mu na czoło. Twarz miał pociągłą, na pierwszy rzut oka pozbawioną mimiki. Ubrany był w wytarty czarny płaszcz, jak prawie każdy wyvern. Blade usta miał ściągnięte w cienką kreskę. Otoczenie za to było identyczne, jak przed kilkoma godzinami – powykręcane drzewa o czarnych pniach, spowite mgłą, głęboki mech i błoto. Smród zgnilizny albo utrzymywał się na znośnym poziomie, albo nos przestał go już rejestrować.
Zwykle w takich ostatnich chwilach, choćbyś nie wiadomo jak zrezygnowany był przed momentem, pojawia się myśl: nie chcę umierać! Wtedy organizm walczy ze wszystkich sił, nawet jeśli jego właściciel tego nie chce. Allan szarpnął się, kopnął wyverna w żołądek. Ten jęknął, odskoczył, zdziwiony przejawem odwagi, lecz nie dając czasu na oddalenie się, wbił chłopakowi paznokcie w ramię. Pociekła krew, zmiennoskóry krzyknął. Chciał przemienić się w jakieś śmiercionośne zwierzę, lecz jego głowa jak na złość była zupełnie pusta. Odepchnął Javiera, lecz jego ręce były zbyt słabe. Wściekły Myśliwy wyszczerzył kły i kłapnął nimi, zupełnie jakby zamierzał wbić mu je w ciało. Chłopak znowu się szarpnął.
Nagle wyvern otworzył szerzej oczy, pociągnął go w przeciwną stronę. Allan nie zrozumiał, o co mogło mu chodzić, więc znowu skoczył w tył.
Nie ruszaj się! – ryknął Myśliwy.
Dlaczego? – Zmiennoskóry odważnie spojrzał na niego, unosząc jedną brew. Napastnik brutalnie chwycił go za kark i obrócił przodem do sporego kamienia. Na jego gładkiej, jasnoszarej powierzchni wykuto dawno temu coś na kształt krzywej spirali.
To krętodróg, dzieciaku. Jak wpadniemy w niego, nie pozbędziesz się mnie do końca życia...
Przekonajmy się! – Wiele nie myśląc, skoczył, ciągnąc za sobą Javiera.
Błysnęło, Allan wylądował na brzuchu w miękkiej trawie, Javier po chwili zwalił się na niego.
Chłopak jęknął, wstał powoli, coś boleśnie chrupnęło mu w kolanie. Powiódł wzrokiem dookoła, próbując poznać, gdzie jest. Niestety miejsca nie potrafił zakwalifikować do żadnego ze znanych.
Czy wpadanie w te krętodrogi zawsze jest takie gwałtowne? – spytał, niepewnie stawiając krok naprzód. Jego noga również tutaj zapadała się w mchu do kostki, lecz porost był tak soczyście zielony, że aż świecił, i suchy, nie mokry, obślizgły i śmierdzący.
Zwykle nie – jęknął Javier. Podniósł się, otrzepał spodnie z niewidzialnego pyłu, poprawił rzemień, którym związane miał włosy. Opuścił raptownie ręce, kiwnął się mocno do tyłu, potem w bok, jakby był pijany. Chwiejnie podszedł do Allana, znowu się zataczając, położył mu dłoń na ramieniu. Wzrok miał ledwo przytomny, źrenice maksymalnie zwężone pomimo panującego półmroku.
Co ci jest? – odezwał się nieśmiało zmiennoskóry.
Myśliwy wyglądał, jakby nie słyszał. Wydał nieartykułowane mruknięcie, co mogło znaczyć zarówno „nic”, jak i coś zupełnie innego. Wyraz jego twarzy się nie zmienił, nadal zdawał się nieobecny.
Gdzieś niedaleko usłyszał kilka podniesionych głosów. Parę osób wyraźnie się kłóciło, lecz nie potrafił rozpoznać słów z tej odległości. Javier jakby się obudził – podskoczył błyskawicznie, stanął przodem do miejsca, z którego dochodziły dźwięki, i sięgnął za pasek w poszukiwaniu rękojeści sztyletu. Natrafił jednak dłonią na pustą pochwę. Spojrzał na nią z niedowierzaniem, jakby nie poznając. Syknął, przewracając oczami, odwrócił się powoli, uśmiechając nienawistnie do Allana:
Teraz tam wróć i przynieś nam jakąś broń, bo ja mam tylko to. – Wyjął z kołczana bełt i pomachał mu nim przed nosem. Następnie go schował, przestąpił z nogi na nogę, wymruczał pod nosem coś niezrozumiałego i sadząc niemożliwie wielkie susy, pomknął w stronę prześwitu między drzewami.
Zmiennoskóry, wiele nie myśląc, ruszył za nim. Starannie unikał suchych gałęzi i innych pułapek, lecz i tak miał wrażenie, że jego kroki robią niemożliwie dużo hałasu. Czego nie można było powiedzieć o wyvernie, któremu pomimo takiego pędu towarzyszył jedynie szelest płaszcza.
Z impetem wpadli na polanę. Javier zahamował raptownie, prawie się przewracając.
Obok ruin niewielkiej warowni płonęło ognisko. Wokół niego na przyciągniętych z lasu pniach drzew, siedziało sześć postaci z których pięć z pewnością było wyvernami. Wstali powoli, błysnęła obnażona stal, zaterkotał dawno nieoliwiony mechanizm kuszy.
O nie – jęknął Allan, bezsilnie opuszczając ramiona.
Szóstka tkwiła tu na pewno od dłuższego czasu. Byli źli, zmęczeni i widocznie zniecierpliwieni swoim towarzystwem – poznał to po wielkim odcisku pięści na policzku jednego z dwóch rudych.
Javier syknął i rezygnując z pokojowego odwrotu, skoczył w stronę napotkanych. Drogę zagrodził mu najwyższy, czarnowłosy, ubrany w sięgający kolan skórzany, czarny płaszcz. Wielki krzyżacki miecz trzymał w jednej dłoni – lewej, wziął nim zamach znad głowy z taką łatwością, jakby ważył nie więcej, niż kij od szczotki...
Mark! – ryknął chłopak, machając ramionami.
Mark odwrócił do niego głowę, a wtedy Javier runął na niego całym swoim ciężarem. Odbił się od piersi Niemca i zwalił u jego stóp.
A ten to kto? – jęknął Niemiec, przyciskając go do ziemi sztychem miecza wycelowanym w gardło.
Javier, jaka niemiła niespodzianka! – roześmiał się jednooki.
Odyn! To ty jeszcze nie sczezłeś w piekle? – zdziwił się Myśliwy, wstając.
Nazwany Odynem podszedł bliżej, dłuższy czas kontemplował wzrokiem twarz znajomego. Zmarszczył brwi, widocznie czymś zdegustowany.
Nadal bierzesz te grzybki?
Odpowiedź nie nadeszła. Javier w mgnieniu oka wyrwał mu z wiszącej u pasa pochwy sztylet, chwycił Marka za ramię i przycisnął mu ostrze do gardła. Młody wyvern odruchowo chwycił go za poły płaszcza i dosłownie przerzucił nad głową, groźnie szczerząc kły. Napastnik obrócił się w powietrzu i wylądował na czworakach. Natychmiast ponowił atak, lecz Mark sparował cios, przyjmując go na przedramię, i chwycił wroga za gardło. Javier drapał, kopał, bił, ale nie dał rady się uwolnić. Allan był zaskoczony – w raczej szczupłych ramionach brata kryła się niewyobrażalna siła.
Udusisz go – zauważył uprzejmie jeden z rudych, ten bez siniaka.
Daj spokój, Rion, niech się młody wyżyje – roześmiał się blondyn, odciągając jednak wściekłego Marka od krztuszącego się Javiera. – Dobrze, a więc zaprzestańmy prób zabicia się nawzajem i usiądźmy przy ognisku, bo wygląda na to, że jednak spędzimy w swoim towarzystwie jakiś czas – wygłosił, uśmiechając się znacząco do Allana.
Chłopak westchnął, usiadł na pniaku. Ktoś wręczył mu patyk z nabitym kawałem nieznanego pochodzenia mięsa. Natychmiast poczuł kumulujący się w żołądku od kilku dni głód.



Mark

Tłuszcz padał w rozżarzone gałęzie, skwiercząc cicho. Dźwięk potwornie go irytował, chociaż wcześniej nawet nie przyszło mu do głowy, by zwrócić na niego uwagę. A nawet jeśli – był przyjemny. Cały czas popatrywał kątem oka na swojego brata, wbijającego wygłodniały wzrok w kawał mięsa, smażący się nad ogniskiem. Chłopak milczał, ignorował toczące się nad nim rozmowy. Jadł już wcześniej, lecz dokładką nie pogardził...
Mark! – usłyszał nad sobą. Uniósł raptownie głowę, rozejrzał się po twarzach towarzyszy, szukając tego, który go wołał.
Pytałem, czy może wreszcie się stąd ruszymy i sprawdzimy, co jest w środku tych ruin? – powtórzył Bonawentura. Słowo „ruiny” wymówił z wyraźnym jadem.
Cóż, jak tam chcesz, ja mogę iść. Ale coś mi się zdaje, że tam w piwnicy to ty miałeś pietra?
Wcale nie. Byłem tylko... ostrożny.
Dobra, to idziemy? – Rion wstał, zarzucając płaszcz.
Idziemy. A nie zapomnieliście przypadkiem o pieczęciach i innych pułapkach? – Niemiec uśmiechnął się z przekąsem.
Wpadliśmy w krętodróg, więc gorzej być nie może – burknął Odyn.
Wstali, zabrali broń, wygasili ognisko, zasypując je piaskiem. Ruszyli w stronę spróchniałych wrót, obrośniętych gęstą ścianą bluszczu. Allan chwilę patrzył za nimi, nie mogąc się zdecydować, lecz w końcu również się podniósł. Javier szedł trochę z boku, potykając się co jakiś czas. Ręce trzęsły mu się tak bardzo, że nie był w stanie utrzymać w nich pochodni. Początek głodu narkotykowego?
Ryjisjaveeik oparł obie dłonie na poczerniałym, niegdyś pięknie rzeźbionym drewnie, i przyłożył do niego ucho. Chwilę tak trwał, wreszcie westchnął i odsunął się powoli.
Nikogo nie ma. Ale wyraźnie czuję czyjąś obecność...
Duchy? – roześmiał się nerwowo Allan. Odyn zmiażdżył go wzrokiem.
Całkiem możliwe. Bardzo często, gdy opuszczano jakiś zamek, zabijano dowódcę jego straży, a ducha wiązano z murami pieczęcią, by nie opuścił ich do końca świata. Lub dopóki jakiś nekromanta nie zechce go ułaskawić... – Posłał znaczące spojrzenie Lokiemu. Rudy udał, że nie widzi, bezwiednie tylko pomasował dłonią siniak na policzku, prawdopodobnie odcisk pięści jednookiego.
Mark i Rion wspólnymi siłami wyważyli bramę. Chwilę szli wilgotnym i cuchnącym stęchlizną tunelem, co tylko obrazowało, jak grube są mury, następnie wyszli na dziedziniec.
Od środka warownia wydawała się o wiele większa, niż z zewnątrz. Między popękanymi płytami pod ich stopami zagnieździł się miech; po prawej stronie placu, w miejscu, gdzie stawał się półkolisty, rosła ogromna wierzba o pniu tak grubym, że nie objęliby go wszyscy razem. Z wiekowych murów zwieszały się pnącza, zasłaniając pozbawione szyb łukowate okna. Pośrodku przechylała się spora kamienna fontanna o misie pokrytej siatką drobnych pęknięć.
Ryjisjaveeik przyklęknął na jedno kolano, zamknął oczy. Skrzywił się, westchnął.
Coś tu jest nie tak. Tylko nie mam bladego pojęcia co...
Możliwe, że to tylko wrażenie? – spytał z nadzieją w głosie Javier. Co jak co, ale niezrozumiałych zjawisk magicznych nienawidził z całego serca.
Nie. Nigdy nie czułem niczego podobnego... – Upadły władca wstał płynnie, rozejrzał się, jakby czując, że ktoś ich obserwuje. Było jednak zupełnie pusto, wiatr tylko pędził po kamiennym podłożu garść suchych liści. A jednak nikt nie był spokojny, w powietrzu wisiało tajemnicze napięcie...
Wchodzimy do środka? – zwątpił Bonawentura.
A przed chwilą tak się tu pchałeś! – Rion dźgnął go po przyjacielsku łokciem między żebra. Wilkołak w odpowiedzi odsłonił ostre kły, z jego gardła wydobyło się nieludzkie warknięcie.
Oczywiście, że wchodzimy, a co myślałeś? Może zanim spenetrujemy piętro, sprawdźmy dokładnie, co dzieje się w tej piwnicy, bo jakoś mnie tam ciągnie. – Odyn puścił oko blademu Allanowi. Mark ryknął śmiechem, widząc przerażoną minę brata.
Podeszli do drugich drzwi piwnicznych – w przeciwieństwie do tych znajdujących się na zewnątrz, otworzyły się stosunkowo łatwo. Mark odważnie wszedł do środka, jeszcze szybciej wyszedł. A wręcz wybiegł, prawie przewracając towarzyszy. Zatrzymał się kilka metrów dalej z szeroko otwartymi z przerażenia oczami.
Co się stało? – Loki, zaciekawiony tą gwałtowną reakcją, zapalił pochodnię i ostrożnie zajrzał do piwnicy. Roześmiał się, zdejmując ze ściany ogromnego, prawie całkiem białego pająka. Niemiec odskoczył, gdy rudy udał, że rzuca stawonogiem w jego kierunku.
Gówniarzeria – ocenił Odyn, idąc przodem. Loki natychmiast się uspokoił i dumnym krokiem podążył za nim.
Schodzili dłużej niż uprzednio – pomieszczenie, do którego dążyli, znajdowało się poniżej poziomu skarbca. Od krętego korytarza odchodziło wiele ziejących czernią otworów, pozbawionych drzwi, lecz Odyn nie wybrał żadnego z nich – postanowił, że musi zobaczyć dno.
Ryjisjaveeik protestował, poczucie zagrożenia narastało w nim wraz z każdym pokonanym metrem, zaczynało mu blokować oddech. To coś było inne, niż magia chroniąca skarbiec, ta sama, która wrzuciła ich w krętodróg – to była obecność czegoś. Niekoniecznie żywego, ale też niezupełnie martwego. Obserwujący ich obcy był niezbyt zadowolony z niezapowiedzianej wizyty, lecz też cierpliwy. Czekał, aż popełnią jakiś fałszywy ruch. A gdyby tak się stało, natychmiast wkroczyłby do akcji...
Wreszcie schody się skończyły. Pochodnia zgasła, Odyn obrzucił ją wiązanką przekleństw. Jednak ruszył dalej, zbyt ciekawy tego, na co trafili. Mark chwycił za ramię ślepego tutaj brata i poprowadził go za przewodnikiem.
Sala była niemożliwie ogromna; panował w niej lekki przeciąg, przez co powietrze było rześkie. Wiatr gwizdał nad nimi w nierównościach sklepienia. Nie widzieli prawie nic, lecz wyverni zmysł orientacji pomagał mniej więcej rozeznać się w otoczeniu. Towarzyszący im stukot pazurów świadczył o tym, że Bonawentura zmienił się wilka – w tej postaci widział znacznie więcej.
Trafimy z powrotem do wyjścia? – jęknął Allan. Echo poniosło jego głos.
Oczywiście, że tak. – Odpowiedź zaaferowanego Odyna nie zabrzmiała jednak szczerze.
Coś błysnęło, Mark odruchowo zmrużył oczy. Zbliżała się do nich postać uformowana z fosforyzującej mgły miętowego koloru. Upiornie chudy człowiek w obcisłych spodniach i butach błazna, ze zbyt ciężkim mieczem w lewej dłoni i małą tarczą w prawej. Powgniatany hełm w kształcie kaptura miał naciągnięty aż na brodę, spod niego wystawały jasne, tłuste włosy. Postać poruszała się przygarbiona, z trudem. Allan zrobił krok do tyłu.
Czego tutaj szukacie, szlachetni podróżnicy? – rozbrzmiało w ich głowach. Nie sposób było określić, w jakim wieku jest posiadacz głosu, mógł mieć zarówno dwadzieścia, jak i sto lat.
My... eee... – zaciął się Odyn.
Ryjisjaveeik odepchnął go i oznajmił hardo:
Wyruszyliśmy w poszukiwaniu hełmu Hadesa, Strażniku, lecz nieprzewidziane komplikacje zaprowadziła nas tutaj. – Ukłonił się dwornie.
Hełm Hadesa? – Głos się zaśmiał. – Dobrze trafiliście... – Zjawa odwróciła się powoli i ruszyła w przeciwnym kierunku. Miecz, który ciągnęła za sobą, głośno szorował po kamiennym podłożu. – Wręcz zabawny zbieg okoliczności.
Rion i Loki wymienili skamieniałe ze zdziwienia spojrzenia. Ryjiv jednak machnął ręką, co oznaczało, że idą za duchem. Mark pociągnął opierającego się brata.
Strażnik siedział ze skrzyżowanymi nogami na szerokiej płycie grobowca, obok niego stał czarny, nabijany kolcami hełm o greckim kroju.
Oto, czego szukacie. – Niedbałym gestem wskazał na artefakt.
Ryjisjaveeik zdębiał.
Jak to...
Niech zgadnę: szliście, obierając drogę według tego świstka papieru? – Długi, kościsty palec wystrzelił w kierunku mapy, której róg wystawał z kieszeni Riona. – Błąd, moi drodzy. Mapa prowadzi w zupełnie inne miejsce, niż myślicie. To naprawdę niezwykłe, że trafiliście akurat tutaj.
Przy okazji wpadając w krętodróg – syknął pod nosem Loki.
Żaden problem, mogę was stąd wyprowadzić.
Ale jak to? Dasz nam ten hełm tak po prostu? – Mark zdawał się mile zaskoczony.
Oczywiście, że nie. Ma pewną cenę...
Jak wysoką? – Niemiec jakby oklapł.
Cóż, jest to próba. Próba waszej siły psychicznej. Oczywiście wcale nie musicie jej podejmować, możemy równie łatwo zapomnieć o całej sprawie. Wyprowadzę was...
Nie. Po to tu jesteśmy.
Duch powoli rozprostował nogi. Mark po raz kolejny zastanowił się, co ma symbolizować zasłonięta twarz. Poza tym, zjawy też potrzebują oczu...
Dobrze, jak chcecie, ale ostrzegam, że to nie będzie łatwe.
Ale czego konkretnie będą dotyczyły te próby? – Głos Allana delikatnie zadrżał.
Zakryta twarz bardzo powoli obróciła się w jego stronę.
Dowiesz się. Zaraz się dowiesz.
Zrobiło się zupełnie ciemno.




Rzeczy, które staną się prawdą,
Rzeczy, które mogą stać się, lecz nie musi dojść do tego,
Przyszłość, która czekałaby was, gdybyście obrali inną drogę,
I przeszłość, najstraszniejsza ze wszystkich wizji...

Bo przed nią się nie obronisz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz