Allan
Właściwie to
wcześniej usłyszał niż zobaczył bełt, wbijający się w pień
drzewa obok niego. Natychmiast, pamiętając o zasadach wbitych mu do
głowy podczas wojskowego szkolenia, rzucił się na ziemię, płasko
do niej przylgnął, ignorując dzielnie błotnisty mech,
przylepiający mu się do twarzy. Zamknął oczy, tylko cudem
powstrzymując się od modlitwy na głos. Starał się nie oddychać,
pamiętając o niezwykle czułym słuchu wyverna. Dopiero po chwili
świadomość poraziła go z całą mocą: myśliwy mnie znalazł.
Wprawdzie Aurelia nie opowiedziała mu, co szaleniec zamierza z nim
zrobić, ale i tak obawiał się najgorszego. Mając jednak w głowie
małą nadzieję na szybką śmierć...
– Wyłaź, gówniarzu,
nie będę cię po krzakach szukał! – dobiegło z jego prawej
strony.
Myśliwy był jeszcze
całkiem daleko, głos był na tyle niewyraźny, że mógł nawet
uważać to za pięćdziesiąt kroków, choć tutaj, we mgle, dźwięki
niosły się zupełnie inaczej, więc nie sposób było określić
dokładnie odległości. Powoli spojrzał za siebie. Bełt tkwił w
pniu drzewa naprawdę głęboko, grot wyszedł po jego drugiej
stronie. Nie może być tak daleko, chyba że ma naprawdę potężną
kuszę...
– Głuchy jesteś?! –
ryknął wyvern, już znacznie bliżej.
Teraz, albo
skończysz w piekarniku psychola – warknął chłopak w
myślach. Poderwał się, skoczył w kierunku przeciwnym do tego, z
którego dochodziły odgłosy. Trzask łamanej gałęzi podpowiedział
mu, że prześladowca nie odpuszcza. Oprócz tej jednej wpadki,
poruszał się zupełnie bezszelestnie, co tylko utwierdziło Allana
w przekonaniu, że przeciwnik doskonale zna się na tropieniu i
prawdopodobnie zabijaniu ofiar.
Podskoczył, przemienił
się w wilka. Pas z mieczem przeszkadzał w biegu, lecz i tak był
szybszy, niż w ludzkim wcieleniu. Przez moment pomyślał, czy może
nie pozbyć się broni, lecz za chwilę przypomniał sobie, że jeśli
ma umrzeć, to chociaż honorowo.
Usłyszał nad sobą
świst powietrza, więc przeraził się, że myśliwy ponownie
strzela. Niestety, było gorzej – wyvern nagle opadł na ziemię
tuż za nim, przewracając go. Działał błyskawicznie –
przemienił się w człowieka, dobył miecza i opuścił go na wroga
z całej siły. Cios został zablokowany kolbą gigantycznej kuszy.
Przez chwilę stali naprzeciw siebie, szukając w swych oczach chęci
ataku. Nic z tego, obaj wzrok mieli zimny i niewyrażający żadnych
emocji. W końcu jednak myśliwy wykonał ruch – szarpnął lekko
prawym nadgarstkiem, kusza i miecz poleciały w błoto obok nich.
Chłopak z początku był zaskoczony, lecz zorientował się, że
przecież Javier ma jeszcze na pewno sztylet.
Nie pomylił się, po
chwili miał ostrze przyciśnięte do gardła.
– Poddaj się,
dzieciaku – syknął wróg, mrużąc oczy.
W chwili śmierci
wszystko widzi się wyraźniej. Kolory są bardziej jaskrawe, zapachy
intensywniejsze. Czas jakby zwalnia, przeciągając tę chwilę w
nieskończoność. Allan miał mnóstwo czasu na zapamiętanie
szczegółów, by potem mieć o czym śnić do końca świata w
krainie umarłych. Javier był wysoki, miał lekko skośne, czerwone
oczy, chorobliwie wręcz bladą skórę i jasne włosy związane w
ciasny węzeł, z którego wydostało się parę zlepionych potem
kosmyków, opadających mu na czoło. Twarz miał pociągłą, na
pierwszy rzut oka pozbawioną mimiki. Ubrany był w wytarty czarny
płaszcz, jak prawie każdy wyvern. Blade usta miał ściągnięte w
cienką kreskę. Otoczenie za to było identyczne, jak przed kilkoma
godzinami – powykręcane drzewa o czarnych pniach, spowite mgłą,
głęboki mech i błoto. Smród zgnilizny albo utrzymywał się na
znośnym poziomie, albo nos przestał go już rejestrować.
Zwykle w takich
ostatnich chwilach, choćbyś nie wiadomo jak zrezygnowany był przed
momentem, pojawia się myśl: nie chcę umierać! Wtedy
organizm walczy ze wszystkich sił, nawet jeśli jego właściciel
tego nie chce. Allan szarpnął się, kopnął wyverna w żołądek.
Ten jęknął, odskoczył, zdziwiony przejawem odwagi, lecz nie dając
czasu na oddalenie się, wbił chłopakowi paznokcie w ramię.
Pociekła krew, zmiennoskóry krzyknął. Chciał przemienić się w
jakieś śmiercionośne zwierzę, lecz jego głowa jak na złość
była zupełnie pusta. Odepchnął Javiera, lecz jego ręce były
zbyt słabe. Wściekły Myśliwy wyszczerzył kły i kłapnął nimi,
zupełnie jakby zamierzał wbić mu je w ciało. Chłopak znowu się
szarpnął.
Nagle wyvern otworzył
szerzej oczy, pociągnął go w przeciwną stronę. Allan nie
zrozumiał, o co mogło mu chodzić, więc znowu skoczył w tył.
– Nie ruszaj się! –
ryknął Myśliwy.
– Dlaczego? –
Zmiennoskóry odważnie spojrzał na niego, unosząc jedną brew.
Napastnik brutalnie chwycił go za kark i obrócił przodem do
sporego kamienia. Na jego gładkiej, jasnoszarej powierzchni wykuto
dawno temu coś na kształt krzywej spirali.
– To krętodróg,
dzieciaku. Jak wpadniemy w niego, nie pozbędziesz się mnie do końca
życia...
– Przekonajmy się! –
Wiele nie myśląc, skoczył, ciągnąc za sobą Javiera.
Błysnęło, Allan
wylądował na brzuchu w miękkiej trawie, Javier po chwili zwalił
się na niego.
Chłopak jęknął,
wstał powoli, coś boleśnie chrupnęło mu w kolanie. Powiódł
wzrokiem dookoła, próbując poznać, gdzie jest. Niestety miejsca
nie potrafił zakwalifikować do żadnego ze znanych.
– Czy wpadanie w te
krętodrogi zawsze jest takie gwałtowne? – spytał, niepewnie
stawiając krok naprzód. Jego noga również tutaj zapadała się w
mchu do kostki, lecz porost był tak soczyście zielony, że aż
świecił, i suchy, nie mokry, obślizgły i śmierdzący.
– Zwykle nie –
jęknął Javier. Podniósł się, otrzepał spodnie z niewidzialnego
pyłu, poprawił rzemień, którym związane miał włosy. Opuścił
raptownie ręce, kiwnął się mocno do tyłu, potem w bok, jakby był
pijany. Chwiejnie podszedł do Allana, znowu się zataczając,
położył mu dłoń na ramieniu. Wzrok miał ledwo przytomny,
źrenice maksymalnie zwężone pomimo panującego półmroku.
– Co ci jest? –
odezwał się nieśmiało zmiennoskóry.
Myśliwy wyglądał,
jakby nie słyszał. Wydał nieartykułowane mruknięcie, co mogło
znaczyć zarówno „nic”, jak i coś zupełnie innego. Wyraz jego
twarzy się nie zmienił, nadal zdawał się nieobecny.
Gdzieś niedaleko
usłyszał kilka podniesionych głosów. Parę osób wyraźnie się
kłóciło, lecz nie potrafił rozpoznać słów z tej odległości.
Javier jakby się obudził – podskoczył błyskawicznie, stanął
przodem do miejsca, z którego dochodziły dźwięki, i sięgnął za
pasek w poszukiwaniu rękojeści sztyletu. Natrafił jednak dłonią
na pustą pochwę. Spojrzał na nią z niedowierzaniem, jakby nie
poznając. Syknął, przewracając oczami, odwrócił się powoli,
uśmiechając nienawistnie do Allana:
– Teraz tam wróć i
przynieś nam jakąś broń, bo ja mam tylko to. – Wyjął z
kołczana bełt i pomachał mu nim przed nosem. Następnie go
schował, przestąpił z nogi na nogę, wymruczał pod nosem coś
niezrozumiałego i sadząc niemożliwie wielkie susy, pomknął w
stronę prześwitu między drzewami.
Zmiennoskóry, wiele
nie myśląc, ruszył za nim. Starannie unikał suchych gałęzi i
innych pułapek, lecz i tak miał wrażenie, że jego kroki robią
niemożliwie dużo hałasu. Czego nie można było powiedzieć o
wyvernie, któremu pomimo takiego pędu towarzyszył jedynie szelest
płaszcza.
Z impetem wpadli na
polanę. Javier zahamował raptownie, prawie się przewracając.
Obok ruin niewielkiej
warowni płonęło ognisko. Wokół niego na przyciągniętych z lasu
pniach drzew, siedziało sześć postaci z których pięć z
pewnością było wyvernami. Wstali powoli, błysnęła obnażona
stal, zaterkotał dawno nieoliwiony mechanizm kuszy.
– O nie – jęknął
Allan, bezsilnie opuszczając ramiona.
Szóstka tkwiła tu na
pewno od dłuższego czasu. Byli źli, zmęczeni i widocznie
zniecierpliwieni swoim towarzystwem – poznał to po wielkim odcisku
pięści na policzku jednego z dwóch rudych.
Javier syknął i
rezygnując z pokojowego odwrotu, skoczył w stronę napotkanych.
Drogę zagrodził mu najwyższy, czarnowłosy, ubrany w sięgający
kolan skórzany, czarny płaszcz. Wielki krzyżacki miecz trzymał w
jednej dłoni – lewej, wziął nim zamach znad głowy z taką
łatwością, jakby ważył nie więcej, niż kij od szczotki...
– Mark! – ryknął
chłopak, machając ramionami.
Mark odwrócił do
niego głowę, a wtedy Javier runął na niego całym swoim ciężarem.
Odbił się od piersi Niemca i zwalił u jego stóp.
– A ten to kto? –
jęknął Niemiec, przyciskając go do ziemi sztychem miecza
wycelowanym w gardło.
– Javier, jaka
niemiła niespodzianka! – roześmiał się jednooki.
– Odyn! To ty jeszcze
nie sczezłeś w piekle? – zdziwił się Myśliwy, wstając.
Nazwany Odynem podszedł
bliżej, dłuższy czas kontemplował wzrokiem twarz znajomego.
Zmarszczył brwi, widocznie czymś zdegustowany.
– Nadal bierzesz te
grzybki?
Odpowiedź nie
nadeszła. Javier w mgnieniu oka wyrwał mu z wiszącej u pasa pochwy
sztylet, chwycił Marka za ramię i przycisnął mu ostrze do gardła.
Młody wyvern odruchowo chwycił go za poły płaszcza i dosłownie
przerzucił nad głową, groźnie szczerząc kły. Napastnik obrócił
się w powietrzu i wylądował na czworakach. Natychmiast ponowił
atak, lecz Mark sparował cios, przyjmując go na przedramię, i
chwycił wroga za gardło. Javier drapał, kopał, bił, ale nie dał
rady się uwolnić. Allan był zaskoczony – w raczej szczupłych
ramionach brata kryła się niewyobrażalna siła.
– Udusisz go –
zauważył uprzejmie jeden z rudych, ten bez siniaka.
– Daj spokój, Rion,
niech się młody wyżyje – roześmiał się blondyn, odciągając
jednak wściekłego Marka od krztuszącego się Javiera. – Dobrze,
a więc zaprzestańmy prób zabicia się nawzajem i usiądźmy przy
ognisku, bo wygląda na to, że jednak spędzimy w swoim towarzystwie
jakiś czas – wygłosił, uśmiechając się znacząco do Allana.
Chłopak westchnął,
usiadł na pniaku. Ktoś wręczył mu patyk z nabitym kawałem
nieznanego pochodzenia mięsa. Natychmiast poczuł kumulujący się w
żołądku od kilku dni głód.
Mark
Tłuszcz padał w
rozżarzone gałęzie, skwiercząc cicho. Dźwięk potwornie go
irytował, chociaż wcześniej nawet nie przyszło mu do głowy, by
zwrócić na niego uwagę. A nawet jeśli – był przyjemny. Cały
czas popatrywał kątem oka na swojego brata, wbijającego
wygłodniały wzrok w kawał mięsa, smażący się nad ogniskiem.
Chłopak milczał, ignorował toczące się nad nim rozmowy. Jadł
już wcześniej, lecz dokładką nie pogardził...
– Mark! – usłyszał
nad sobą. Uniósł raptownie głowę, rozejrzał się po twarzach
towarzyszy, szukając tego, który go wołał.
– Pytałem, czy może
wreszcie się stąd ruszymy i sprawdzimy, co jest w środku tych
ruin? – powtórzył Bonawentura. Słowo „ruiny” wymówił z
wyraźnym jadem.
– Cóż, jak tam
chcesz, ja mogę iść. Ale coś mi się zdaje, że tam w piwnicy to
ty miałeś pietra?
– Wcale nie. Byłem
tylko... ostrożny.
– Dobra, to idziemy?
– Rion wstał, zarzucając płaszcz.
– Idziemy. A nie
zapomnieliście przypadkiem o pieczęciach i innych pułapkach? –
Niemiec uśmiechnął się z przekąsem.
– Wpadliśmy w
krętodróg, więc gorzej być nie może – burknął Odyn.
Wstali, zabrali broń,
wygasili ognisko, zasypując je piaskiem. Ruszyli w stronę
spróchniałych wrót, obrośniętych gęstą ścianą bluszczu.
Allan chwilę patrzył za nimi, nie mogąc się zdecydować, lecz w
końcu również się podniósł. Javier szedł trochę z boku,
potykając się co jakiś czas. Ręce trzęsły mu się tak bardzo,
że nie był w stanie utrzymać w nich pochodni. Początek głodu
narkotykowego?
Ryjisjaveeik oparł
obie dłonie na poczerniałym, niegdyś pięknie rzeźbionym drewnie,
i przyłożył do niego ucho. Chwilę tak trwał, wreszcie westchnął
i odsunął się powoli.
– Nikogo nie ma. Ale
wyraźnie czuję czyjąś obecność...
– Duchy? –
roześmiał się nerwowo Allan. Odyn zmiażdżył go wzrokiem.
– Całkiem możliwe.
Bardzo często, gdy opuszczano jakiś zamek, zabijano dowódcę jego
straży, a ducha wiązano z murami pieczęcią, by nie opuścił ich
do końca świata. Lub dopóki jakiś nekromanta nie zechce go
ułaskawić... – Posłał znaczące spojrzenie Lokiemu. Rudy udał,
że nie widzi, bezwiednie tylko pomasował dłonią siniak na
policzku, prawdopodobnie odcisk pięści jednookiego.
Mark i Rion wspólnymi
siłami wyważyli bramę. Chwilę szli wilgotnym i cuchnącym
stęchlizną tunelem, co tylko obrazowało, jak grube są mury,
następnie wyszli na dziedziniec.
Od środka warownia
wydawała się o wiele większa, niż z zewnątrz. Między popękanymi
płytami pod ich stopami zagnieździł się miech; po prawej stronie
placu, w miejscu, gdzie stawał się półkolisty, rosła ogromna
wierzba o pniu tak grubym, że nie objęliby go wszyscy razem. Z
wiekowych murów zwieszały się pnącza, zasłaniając pozbawione
szyb łukowate okna. Pośrodku przechylała się spora kamienna
fontanna o misie pokrytej siatką drobnych pęknięć.
Ryjisjaveeik
przyklęknął na jedno kolano, zamknął oczy. Skrzywił się,
westchnął.
– Coś tu jest nie
tak. Tylko nie mam bladego pojęcia co...
– Możliwe, że to
tylko wrażenie? – spytał z nadzieją w głosie Javier. Co jak co,
ale niezrozumiałych zjawisk magicznych nienawidził z całego serca.
– Nie. Nigdy nie
czułem niczego podobnego... – Upadły władca wstał płynnie,
rozejrzał się, jakby czując, że ktoś ich obserwuje. Było jednak
zupełnie pusto, wiatr tylko pędził po kamiennym podłożu garść
suchych liści. A jednak nikt nie był spokojny, w powietrzu wisiało
tajemnicze napięcie...
– Wchodzimy do
środka? – zwątpił Bonawentura.
– A przed chwilą tak
się tu pchałeś! – Rion dźgnął go po przyjacielsku łokciem
między żebra. Wilkołak w odpowiedzi odsłonił ostre kły, z jego
gardła wydobyło się nieludzkie warknięcie.
– Oczywiście, że
wchodzimy, a co myślałeś? Może zanim spenetrujemy piętro,
sprawdźmy dokładnie, co dzieje się w tej piwnicy, bo jakoś mnie
tam ciągnie. – Odyn puścił oko blademu Allanowi. Mark ryknął
śmiechem, widząc przerażoną minę brata.
Podeszli do drugich
drzwi piwnicznych – w przeciwieństwie do tych znajdujących się
na zewnątrz, otworzyły się stosunkowo łatwo. Mark odważnie
wszedł do środka, jeszcze szybciej wyszedł. A wręcz wybiegł,
prawie przewracając towarzyszy. Zatrzymał się kilka metrów dalej
z szeroko otwartymi z przerażenia oczami.
– Co się stało? –
Loki, zaciekawiony tą gwałtowną reakcją, zapalił pochodnię i
ostrożnie zajrzał do piwnicy. Roześmiał się, zdejmując ze
ściany ogromnego, prawie całkiem białego pająka. Niemiec
odskoczył, gdy rudy udał, że rzuca stawonogiem w jego kierunku.
– Gówniarzeria –
ocenił Odyn, idąc przodem. Loki natychmiast się uspokoił i dumnym
krokiem podążył za nim.
Schodzili dłużej niż
uprzednio – pomieszczenie, do którego dążyli, znajdowało się
poniżej poziomu skarbca. Od krętego korytarza odchodziło wiele
ziejących czernią otworów, pozbawionych drzwi, lecz Odyn nie
wybrał żadnego z nich – postanowił, że musi zobaczyć dno.
Ryjisjaveeik
protestował, poczucie zagrożenia narastało w nim wraz z każdym
pokonanym metrem, zaczynało mu blokować oddech. To coś było inne,
niż magia chroniąca skarbiec, ta sama, która wrzuciła ich w
krętodróg – to była obecność czegoś. Niekoniecznie
żywego, ale też niezupełnie martwego. Obserwujący ich obcy był
niezbyt zadowolony z niezapowiedzianej wizyty, lecz też cierpliwy.
Czekał, aż popełnią jakiś fałszywy ruch. A gdyby tak się
stało, natychmiast wkroczyłby do akcji...
Wreszcie schody się
skończyły. Pochodnia zgasła, Odyn obrzucił ją wiązanką
przekleństw. Jednak ruszył dalej, zbyt ciekawy tego, na co trafili.
Mark chwycił za ramię ślepego tutaj brata i poprowadził go za
przewodnikiem.
Sala była niemożliwie
ogromna; panował w niej lekki przeciąg, przez co powietrze było
rześkie. Wiatr gwizdał nad nimi w nierównościach sklepienia. Nie
widzieli prawie nic, lecz wyverni zmysł orientacji pomagał mniej
więcej rozeznać się w otoczeniu. Towarzyszący im stukot pazurów
świadczył o tym, że Bonawentura zmienił się wilka – w tej
postaci widział znacznie więcej.
– Trafimy z powrotem
do wyjścia? – jęknął Allan. Echo poniosło jego głos.
– Oczywiście, że
tak. – Odpowiedź zaaferowanego Odyna nie zabrzmiała jednak
szczerze.
Coś błysnęło, Mark
odruchowo zmrużył oczy. Zbliżała się do nich postać uformowana
z fosforyzującej mgły miętowego koloru. Upiornie chudy człowiek w
obcisłych spodniach i butach błazna, ze zbyt ciężkim mieczem w
lewej dłoni i małą tarczą w prawej. Powgniatany hełm w kształcie
kaptura miał naciągnięty aż na brodę, spod niego wystawały
jasne, tłuste włosy. Postać poruszała się przygarbiona, z
trudem. Allan zrobił krok do tyłu.
– Czego tutaj
szukacie, szlachetni podróżnicy? – rozbrzmiało w ich głowach.
Nie sposób było określić, w jakim wieku jest posiadacz głosu,
mógł mieć zarówno dwadzieścia, jak i sto lat.
– My... eee... –
zaciął się Odyn.
Ryjisjaveeik odepchnął
go i oznajmił hardo:
– Wyruszyliśmy w
poszukiwaniu hełmu Hadesa, Strażniku, lecz nieprzewidziane
komplikacje zaprowadziła nas tutaj. – Ukłonił się dwornie.
– Hełm Hadesa? –
Głos się zaśmiał. – Dobrze trafiliście... – Zjawa odwróciła
się powoli i ruszyła w przeciwnym kierunku. Miecz, który ciągnęła
za sobą, głośno szorował po kamiennym podłożu. – Wręcz
zabawny zbieg okoliczności.
Rion i Loki wymienili
skamieniałe ze zdziwienia spojrzenia. Ryjiv jednak machnął ręką,
co oznaczało, że idą za duchem. Mark pociągnął opierającego
się brata.
Strażnik siedział ze
skrzyżowanymi nogami na szerokiej płycie grobowca, obok niego stał
czarny, nabijany kolcami hełm o greckim kroju.
– Oto, czego
szukacie. – Niedbałym gestem wskazał na artefakt.
Ryjisjaveeik zdębiał.
– Jak to...
– Niech zgadnę:
szliście, obierając drogę według tego świstka papieru? –
Długi, kościsty palec wystrzelił w kierunku mapy, której róg
wystawał z kieszeni Riona. – Błąd, moi drodzy. Mapa prowadzi w
zupełnie inne miejsce, niż myślicie. To naprawdę niezwykłe, że
trafiliście akurat tutaj.
– Przy okazji
wpadając w krętodróg – syknął pod nosem Loki.
– Żaden problem,
mogę was stąd wyprowadzić.
– Ale jak to? Dasz
nam ten hełm tak po prostu? – Mark zdawał się mile zaskoczony.
– Oczywiście, że
nie. Ma pewną cenę...
– Jak wysoką? –
Niemiec jakby oklapł.
– Cóż, jest to
próba. Próba waszej siły psychicznej. Oczywiście wcale nie
musicie jej podejmować, możemy równie łatwo zapomnieć o całej
sprawie. Wyprowadzę was...
– Nie. Po to tu
jesteśmy.
Duch powoli
rozprostował nogi. Mark po raz kolejny zastanowił się, co ma
symbolizować zasłonięta twarz. Poza tym, zjawy też potrzebują
oczu...
– Dobrze, jak
chcecie, ale ostrzegam, że to nie będzie łatwe.
– Ale czego
konkretnie będą dotyczyły te próby? – Głos Allana delikatnie
zadrżał.
Zakryta twarz bardzo
powoli obróciła się w jego stronę.
– Dowiesz się. Zaraz
się dowiesz.
Zrobiło się zupełnie
ciemno.
Rzeczy, które staną
się prawdą,
Rzeczy, które mogą
stać się, lecz nie musi dojść do tego,
Przyszłość, która
czekałaby was, gdybyście obrali inną drogę,
I przeszłość,
najstraszniejsza ze wszystkich wizji...
Bo przed nią się nie
obronisz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz