środa, 13 grudnia 2017

Rozdział 27


Mark

Obudził się zlany potem. Ze zdziwieniem zauważył, że znajduje się w szerokim łożu z baldachimem, nakryty drogą, barwną kapą. Pierwszym, co zobaczył, był wiszący na ścianie portret mężczyzny o srogiej twarzy. Namalowane oczy patrzyły tak przenikliwie, że zapragnął natychmiast wstać i schować go do szafy. Podniósł się na poduszkach, chcąc ubrać się i wybadać sytuację, lecz jedynym skutkiem było to, że zwalił się z impetem na przykrytą miękkim dywanem podłogę. Z przerażeniem zorientował się, że nogi nie mogą utrzymać jego ciężaru. Zmówił cichą modlitwę i wyszeptał:
Boże, nie, tylko nie rób mi tego, nie mów, że to był sen...
Podparł się rękoma i rozejrzał, zbolały. Obok, oparte o ścianę, stały kule. Chwycił jedną, wstał z wielkim trudem.
Nie znał tego pokoju, więc odetchnął z ulgą. Widok za oknem podpowiedział, że to jedna z drogich rezydencji na obrzeżach miasta, wystawiona na sprzedaż jakiś czas temu. Ale, w takim razie, dlaczego...? Pokuśtykał do drzwi, po drodze chwycił też drugą kulę. Był na parterze, więc nie musiał katować się chodzeniem po schodach. Stanął na środku korytarza, nasłuchując. Gdzieś niedaleko słyszał odgłosy krzątania i słodki głos, nucący wesołą piosenkę. Ruszył dalej, podążając za dźwiękami, i wszedł do sporej kuchni. Stojąca przy blacie kobieta w niebieskiej sukience odwróciła się powoli, odstawiając butelkę z mlekiem, przerzuciła przez ramię kasztanowe włosy. Pokryta piegami twarz zarumieniła się lekko.
Margaret...! – jęknął, widząc boleśnie znajomą twarz.
Dziewczyna mrugnęła do niego figlarnie, uśmiechając się szeroko.
Nie miałam serca cię budzić, tak słodko spałeś...
Ale... – Ugryzł się w język. Duch, leśna warownia, wyprawa... Nie mógł się zdradzić. To test. Może i trudny, ale przecież możliwy do przejścia... Chyba.
Usiadł na krześle pod oknem, krzywiąc się. Ból w rozszczepionym kręgosłupie powrócił, zdążył już zapomnieć, jak silny był. Zmiękłem – pomyślał ze złością. Chciwie wbił zęby w podsuniętą mu kanapkę.
Jak minęła ci noc? – Dziewczyna się przysiadła.
Hm... Spałem jak zabity – palnął bez zastanowienia.
Czyżby? Bo mi się nie wydaje. Kto czytał książki do trzeciej nad ranem? Bo chyba nie ja.
Potrzebuję mało snu. – Kłamstwo. Zawsze spał powyżej dwunastu godzin.
Coś widzę, że panu humor dopisuje z rana. – Roześmiała się.
Nagle coś huknęło tak, że aż podskoczył. Ze schodów ktoś zbiegł, by po chwili, wpadając z impetem do kuchni, okazać się chłopcem lat pięć, odzianym w brudną piżamę.
Jezus Maria – pomyślał Mark. Test podobał mu się coraz mniej. Przez moment zastanowił się, czy może nie dać sobie spokoju z tym magicznym artefaktem, ale szybko się zganił za tę myśl. Jeśli reszta przeszłaby próby, nie darowaliby mu przegranej.
Tato, obiecałeś, że dzisiaj pójdziemy polować! – ryknął dzieciak, uczepiając się jego koszuli.
Oczywiście – wykrztusił. Jakim cudem dosiądę konia?!
To idźcie. – Margaret uśmiechnęła się słodko, odgarniając z czoła włosy.
Ledwo powstrzymał się od zmiażdżenia jej wzrokiem. Wstał więc i poprowadził „syna” do stajni. Z pomocą stajennego dosiadł karego rumaka, przywiązał się do siodła i z wahaniem ujął wodze.
Jak ja mam tym kierować? – jęknął na tyle cicho, by nikt nie usłyszał.
Na szczęście ogier reagował na każde, najsłabsze nawet szarpnięcie za wodze. Nie musiał używać do prowadzenia go nóg, co i tak nie zmieniało faktu, że czując się, jakby zamiast kręgosłupa miał rozgrzany do białości pręt, nie mógł się do końca cieszyć jazdą.
Z naprzeciwka ktoś jechał. Zmrużył oczy, sylwetka zdawała się dziwnie znajoma. To był Allan, lecz mało brakło, a nie poznałby brata. Siedział w siodle dumnie wyprostowany, urósł, i to bardzo, rysy twarzy miał ostrzejsze, oczy poważniejsze. To nie był już ten dzieciak, jakiego znał, tylko młody mężczyzna, żołnierz armii pruskiej.
Mark, wszędzie cię szukam! – krzyknął, stając w siodle. – Mamy problem...
Nie dokończył. Przerwał mu świst cięciwy i strzała, wbijająca się w pierś; spadł z konia. Ogier Marka stanął dęba, ściągnął wodze, obracając się. Wiedział, że to tylko wizja, ale na śmierć brata, nawet udawaną, nie mógł patrzeć. Przerażony „syn” patrzył na niego wielkimi oczami.
Podaj mi jego szablę – rozkazał dzieciakowi. Ten się nie ruszył. – No, już! Wujkowi nic nie będzie... – Wiedział, jak beznadziejnie to brzmiało.
Kolejny strzał dosięgnął dziecka.
Warknął, ułożył bezwładne ciałko na końskim grzbiecie tak, by nie spadło, i popędził wierzchowca do przyczajonego w cieniu napastnika. Ogier wyraźnie został przeszkolony w wojsku, nauczono go kopać i stawać dęba, doskonale odczytywał jego komunikaty. Strzelec wypadł z zarośli, uciekając przed oszalałym zwierzęciem, lecz to jeźdźca powinien się bać. Wyvern skupił się, poczuł gorące dreszcze. Rozwiązał rzemienie, zsunął się na wroga, przybierając postać wilkopodobnego potwora. Zatopił kły w miękkiej szyi mordercy, zacisnął je mocno, czekając, aż kark chrupnie. Opuścił bezwładne ciało na ziemię. Ono za to bardzo powoli przemieniło się w Strażnika.
Marku von Lahmanie... pan nie zrozumiał mojego przesłania. Ale cóż... na swój sposób poradziłeś sobie...
Miałem patrzeć na śmierć dziecka i brata, na tym polegała ta próba? Wolę już pomęczyć się, zabijając ich mordercę – warknął, oblizując chciwie ostre wilcze kły.
Zaliczam ci to. Ale pamiętaj, że jeśli kiedyś znajdziesz się w podobnej sytuacji, ale pod pieczą mniej sympatycznego ducha, nie ujdzie ci to na sucho... – Powoli zaczął się rozmywać.
Poczekaj! Muszę... – Spojrzał w stronę „syna”.
Po co? To tylko wytwór twojej wyobraźni. Chodź.
Pozwolił, by zjawa wzięła jego kosmatą łapę w swoją kościstą dłoń.



Javier

Obudził się na środku ulicy Lethen. Wstał, czując, jak obolałe kości niechętnie wskakują na swoje miejsca. Syknął, spojrzał za siebie, spojrzał przed siebie, w bok... I nic. Było spokojnie jak nigdy, nawet żadnych przechodniów na ulicy...
Zaraz, wróć. Nie ma przechodniów? To niemożliwe... chyba że coś się dzieje. Coś niedobrego raczej. Ogranicz grzybki, Javier – zaburzają koncentrację... Słowa Odyna nadal chodziły mu po głowie, przez moment nawet zastanowił się, czy się do nich nie zastosować. Dobył sztyletu, który okazał się jego jedyną bronią. Zawęszył w powietrzu i dopiero wtedy to poczuł. Kwaśny odór zgniłego mięsa, tak charakterystyczny dla jego największego wroga – hienodona. Wzdrygnął się, gdy wspomnienie jak żywe stanęło mu przed oczami. Złote, nabiegłe krwią oczy i wyszczerzone, ociekające krwawą piana zębiska...
Podskoczył, tuż za nim rozległ się głuchy warkot. Powoli się odwrócił...
O nie – jęknął, robiąc krok do tyłu. To on, ten sam, z jego bełtem sterczącym z boku...
Nigdy, przenigdy Javier Myśliwy nie zhańbił się ucieczką. Oprócz tej chwili. Zawył i rzucił się w kierunku najbliższego domu. Właściciel na szczęście nie pomyślał o czymś tak przyziemnym, jak zamknięcie drzwi, więc wbiegł do środka bez problemu. Zastawił jedno skrzydło ciężką drewnianą ławą, drugie na szczęście się nie otwierało. Wbiegł na piętro. Tym razem mało brakło, a rozpłakałby się jak małe dziecko. Poprzednim razem hienodon zapędził go właśnie tutaj... Przezornie odsunął się od przeszklonej ściany... lecz potwór już tu był. Wyważył drzwi jednym uderzeniem łapy i wbiegł po schodach, zaskakująco zwinnie jak na swoje rozmiary. Zatrzymał się naprzeciw myśliwego, jakby rozkoszując emanującym od niego strachem. Następnie stanął na tylnych łapach, przednie przygotowując do ciosu. Wyvern zamachnął się sztyletem, wbił go w pierś zwierzęcia, lecz to go nie zatrzymało – został rzucony w stronę okien. Szyby rozbiły się w drobny mak, a on zawisnął głową poza krawędzią podłogi, tak że idealnie widział strumień, do którego zostanie zepchnięty, i sterczące z niego kamienie. Wielka łapa przygniotła go do podłoża, łamiąc żebra. Zawył z bólu. Potwór spojrzał mu w oczy, prychnął, zawarczał i pchnął na zewnątrz, prosto do strumienia...



Ryjisjaveeik

Spalony Las. O tym miejscu krąży wiele legend, co jedna, to dziwniejsza. Występuje nawet w niektórych podaniach świata ludzi, choć niekoniecznie w takiej postaci, w jakiej istnieje naprawdę. A istnieje i ma się świetnie, pomimo upływu tysięcy lat od swego „spalenia”. Nie jest to bynajmniej kupka czarnej sadzy i kilka osmalonych kikutów sterczących z ziemi, o nie – to całe pnie i gałęzie wysokich sosen pokryte jednolicie białym popiołem, jak pomalowane farbą. Wieczna zima, pomimo tego, że w krainie panuje wieczne lato. Miejsce to stało się dla wielu ras miejscem kultu, stąd różności, jakie można tu spotkać – na przykład malowidła. Zdarza się, że całe drzewa pomalowane są na jednolicie niebieski kolor lub w koślawe szlaczki, romby i inne figury geometryczne. A wszystko to utrzymane w pastelowych odcieniach niebieskiego, fioletowego i żółtego.
Ryjisjaveeik pogonił konia. Bułana klacz parsknęła i ruszyła stępa szerokim, błotnistym traktem. Niemile uświadomił sobie, że do dzisiaj nie miał pojęcia, jak nazywa się kult Spalonego Lasu.
I jak, Ryjiv? – dobiegło z tyłu.
Skrzywił się. Tallor. Wizja wywołana przez Strażnika odnosiła się widocznie do przeszłości, do czasu, gdy pałali jeszcze do siebie czymś na kształt sympatii.
Podpiszę ten świstek papieru. Nie ma sensu obawiać się konsekwencji – odparł swobodnie. Pamiętał rozmowę tak dobrze, jakby stoczył ją zaledwie wczoraj, mógł ją odtworzyć bezbłędnie.
Nie ma sensu, mówisz? Atak zbrojny nie jest godny twej uwagi?
Zatrzymał konia, spojrzał przyszłemu wrogowi w oczy.
Tallorze... Jakie oni niby posiadają wojsko? Na jednego ich człowieka przypada ponad trzydziestu naszych. Nie zaatakują, obiecuję ci to. A teraz pozwól, że udam się na spoczynek, dzisiejszy dzień szczególnie mnie wykończył.
Zawrócił w stronę znajdującej się niedaleko wioski. Westchnął ciężko. Gdyby tylko mógł to teraz zrobić, nie narażając historii na zbyt wielkie zmiany, nie podpisałby dokumentu. To był chyba jego największy błąd w życiu. Poza tym nie powinien zapominać, że to nie przeszłość – lecz jej odbicie, wizja uformowana na kształt tamtych wydarzeń.
Zacisnął palce na wodzach. Strażnicy dołączyli do niego, jak tylko przekroczył granicę lasu. Straż dla władcy wyvernów była raczej czymś symbolicznym – w końcu skoro jest się jednym z najpotężniejszych, to po co mieć do własnej obrony o wiele słabszych od siebie? Doskonale potrafił się sam obronić, ale wolał hołdować starym zasadom – nie wiedzieć czemu, ale lud lubił tradycje. A on starał się być jak najlepszy dla ludu – należał do odważnych i spokojnych, lecz doskonale znał liczne historie o władcach, których zamordowali niezadowoleni z rządów poddani. Więc czasem lepiej jest powstrzymać się przed zbyt ostentacyjnym obchodzeniem z władzą. Wyverny to w końcu najbardziej nieprzewidywalne i niebezpieczne stworzenia na świecie, nawet dla siebie nawzajem.
Poprawił wbijającą się w odsłonięte ramię cięciwę łuku. Nie rozstawał się z bronią, zabierał ją nawet na salę tronową. Zwykle preferował kusze, tak mocne, że nawet ze swoją niezwykłą siłą trudno mu było naciągnąć je bez używania korby, lecz przy rozmowach z obywatelami lepiej nie rzucać się w oczy. Nie wszyscy rozumieli, że broń nie jest skierowana przeciwko nim.
Cóż, można mu było sporo zarzucić: zanim wybił się na tą pozycję, był najgorszym łajdakiem, jakiego świat widział – najemnik, płatny morderca, czasem złodziej, gdy brakowało innych zajęć. Miał na rękach krew niezliczonej ilości osób. Wiele razy w zaciszu nory, w której wówczas mieszkał, usiłował wzbudzić w sobie poczucie winy. Doskonale wiedział, że powinien coś czuć. Wielokrotnie odtwarzał w głowie twarze swoich ofiar, wykrzywione panicznym strachem, błaganie w ich oczach, gdy za wszelką cenę chciały przeżyć. Wspominał wszystko, co wiedział o ich rodzinach – wyobrażał je sobie pogrążone w żałobie, idące w szeregu za wozem zaprzężonym w dwa czarne konie... lecz z jakiegoś powodu był na to znieczulony.
A może po prostu wyverny są pozbawione sumienia?
Obrócił się w lewo, gdy przejeżdżali wiejską drogą. Od razu w myślach wymierzył sobie siarczysty policzek. Znowu ten sam błąd... Po lewej stronie znajdowało się gospodarstwo – kryty strzechą dom, kilkanaście metrów dalej duża obora. W cieniu wielkiej wierzby stał długi stół, nakryty białym obrusem. Przy nim siedzieli ludzie – roześmiani, szczęśliwi. Sam nie wiedział, dlaczego zwyczajna scena poruszyła go tak mocno. Może właśnie z tego powodu, że była zbyt zwyczajna? Świadomość, że nigdy w swoim cholernie długim życiu nie będzie miał szansy na nic podobnego – beztroskie siedzenie przy stole wraz z rodzicami i dziećmi, żoną... bolała. Nigdy nie odczuwał potrzeby bycia normalnym – oprócz tego jednego momentu.
Czy nieśmiertelność jest zła? Na to pytanie nie da się odpowiedzieć. To zależy. Jeśli jesteś samotnikiem, głodnym poznania świata, ciekawym tego, co stanie się za tysiąc lat – nie możesz wyobrazić sobie czegoś lepszego. Lecz jeśli twoim marzeniem jest założenie rodziny, dzieci, dom – nieśmiertelność jest przekleństwem. Dlatego wyverny wybierają swoich rekrutów w tak dokładny sposób...
Ryjisjaveeik dzieciństwo miał ciężkie. Cholernie ciężkie, nawet jak na tamte czasy. Jego ojciec był słynnym wikińskim wojownikiem, miał szóstkę dzieci – dwóch synów i cztery córki. Starszy brat Ryjisjaveeika, Anders, zawsze był ulubieńcem rodziców, a on stał się niepotrzebny. Z początku miał być nawet poświęcony czarownicom ze Ściany Trolli, jednak temu przeciwna była niania, której imienia nawet już nie pamiętał. Rodzice w końcu mieli już dziedzica, więc na co im słaby i chorowity dzieciak? Ot kolejny do wykarmienia, który nic z siebie nie daje. Ojciec pewnego dnia doszedł do wniosku, że pozbędzie się problemu w inny sposób – dał syna na wychowanie do swojego największego wroga, wodza berserków. Chudy, słaby i wiecznie przeziębiony Ryjiv został zmuszony do wykonywania forsownych ćwiczeń, zdecydowanie wykraczających poza jego znikomą sprawność fizyczną. Lecz po kilku latach, chcąc nie chcąc, został berserkiem, człowiekiem o umięśnieniu upodabniającym go do szafy trzydrzwiowej. Łupił i walczył razem z berserkami, czcił Odyna, truł się wywarami z grzybów, podobnymi do tych, które przyrządza sobie Javier. Miał nową rodzinę, akceptującą go.
A potem stał się wyvernem.
I nic już nie było takie samo.
Skulił się, widząc zmierzających w jego stronę rycerzy odzianych w nieznane barwy...



Odyn

Fale wzburzonego morza obijały się o klif, ochlapując jego twarz drobinkami słonej wody. Z lubością wciągnął w płuca znajome wilgotne powietrze, poczuł gorzkawy posmak na języku.
Tak smakuje dom...
Rozłożył szeroko ramiona, chcąc skoczyć i zanurzyć się w morzu. Nic przecież nie może się stać, wiele razy tak czynił, gdy mieszkał tu ponad pięćset lat temu...
No nie, co ty robisz?! – Ktoś błyskawicznie do niego doskoczył i chwycił za ramię.
To ty?! – ryknął, widząc twarz Lokiego.
Wepchnęli nas do jednej wizji, czy jak?!
Odsunęli się od siebie, warcząc. Byli przyjaciółmi w Europie, lecz Szwecja nigdy jakoś nie działała pozytywnie na ich stosunki...
Wypad mi stąd, zamierzam teraz siedzieć w ciszy – warknął, machając na Lokiego, jakby chciał odgonić natrętną muchę.
Sam se rób wypad, powieszony bogu – syknął rudy, odpychając jego dłoń.
Jak żeś mnie nazwał?! – „Powieszony bóg” chwycił go za poły płaszcza i przycisnął do pnia najbliższego drzewa.
Odyn szaleniec! – ryknął mu w twarz. – Twoja stara po zasłonie odpowiada rzutem! – Umilkł natychmiast, gdy kopniak w żołądek pozbawił go oddechu.
Czy moglibyście się uspokoić?! Czekamy na was od godziny!
Jednocześnie obrócili się w stronę głosu. Thor, jasny blondyn o posturze zaprawionego w bojach berserka, stał w niedbałej pozie, ręce trzymając w kieszeniach; nad jego barkiem sterczała głownia młota bojowego.
Yyy... dobra. To... idziemy? – Loki otrzepał tunikę, udając, że spotkanie z dawno zmarłym przyjacielem nie zrobiło na nim żadnego wrażenia.
Powoli ruszyli za nim wąską ścieżką, schodzącą z klifu. Na plaży, wyciągnięty na piasek, przechylał się lekko drakkar, wyglądający upiornie na tle gęsto zasnutego chmurami nieba. Tyr, brat bliźniak Thora, uszczelniał kadłub, trzymając w dłoni wiaderko smoły.
Może i byli bliźniakami, ale zupełnie różnymi. Thor wydawał się opanowany, lecz niezmiernie miłował wszelkie sztuki walki, potrafił władać każdym rodzajem broni, jaki dano mu do ręki. Już dawno temu, gdy jeszcze nikt nie wiedział, co kieruje prawami natury i nawet wyverny przypisywały to bogom, zainteresował się kataklizmami i ich powstawaniem. Obecnie jego magia skupiała się właśnie na tym: pogodę mógł zmieniać pstryknięciem palców. Tyr za to był chudy jak patyk i blady jak śnieg. Nerwowy, wybuchowy, często wręcz agresywny. Walczył głównie mieczem i wszelkimi rodzajami noży, walki uliczne cenił sobie bardziej, niż te zorganizowane i rozgrywane na polach bitwy, lecz ze względu na geniusz strategiczny ludzie uznali go za boga wojny. Lubił ten tytuł, choć raczej nie oddawał on w pełni jego charakteru.
Gotowi? – spytał, odsłaniając w uśmiechu krzywe, ostre zęby.
Jak najbardziej. – Odyn rzucił swoją broń na dno łodzi.
Wspólnymi siłami zepchnęli drakkar do wody. Wskoczyli do środka, chwycili za wiosła, chcąc nabrać prędkości. Wiatru nie było, cisza morska trwała ponoć od kilku dni, więc nikomu nawet nie chciało się proponować rozkładania żagla.
Gdzie konkretnie płyniemy? – spytał Loki, prostując plecy.
Przed siebie – odparł spokojnie Tyr, lekko obracając sterem. Użył do tego prawej ręki, której dłoń zastępowała żelazna rękawica.



Allan

Był w swoim domu. Od razu zorientował się, że coś jest nie tak: pomieszczenia były ciemne, zasłony w oknach zaciągnięte tak, by nie wpuścić do środka choć odrobiny światła. Niepewnie stawiał kroki na korytarzu. Zwykle soczyście czerwony chodnik musiał teraz być pokryty sporą warstwą kurzu, którego kłęby dusiły i wyciskały łzy z oczu, ilekroć się poruszył. Mało brakło, a rozkaszlałby się na całego. Budynek sprawiał wrażenie opuszczonego, lecz wyraźnie wyczuwał czyjąś obecność. Zszedł po schodach, starannie omijając skrzypiące stopnie. Potknął się w pewnym momencie i oparł o poręcz, by nie upaść. Ciemny lakier schodził z drewna całymi płatami.
Już na parterze coś usłyszał. Głos kobiety.
Płacz.
Wbiegł do salonu. Jego matka – posiwiała, wychudzona, w brudnej sukni – siedziała w bujanym fotelu, patrząc niewidzącym wzrokiem w dymiące popioły na kominku. Jej twarz pokryta była gęstą siecią głębokich zmarszczek, policzki umazane łzami. Szlochała histerycznie, z całych sił ściskając w prawej dłoni jedwabną chustkę, a w lewej trzy fotografie. Byli na nich Mark, Allan i ich ojciec.
Chciał ją zawołać, podejść, lecz okazało się, że nie może się ruszyć, a z jego gardła nie wydobywa się żaden dźwięk. Dłoń przeleciała na wylot przez blat stolika, o który chciał się oprzeć, więc zdał sobie sprawę z przerażającej rzeczy. Jestem duchem – pomyślał. Nie mógł nic zrobić, coraz bardziej tym przerażony.
A kobieta płakała coraz głośniej...



Bonawentura

Biegł przez las. Lekko przedłużone brunatne futro falowało delikatnie od pędu, lejąca się z pyska krew ofiary kapała z cichymi puknięciami na ściółkę leśną, na równi z potężnymi łapami. Pędził z zawrotną prędkością, praktycznie bez celu, po prostu po to, by biec. Dyszał już ze zmęczenia, lecz nie chciał przestawać – kochał to. Czuł się wolny, odcięty od wszelkich zmartwień i trosk życia powszedniego, spędzonego w ludzkim ciele. Żył jedynie tą chwilą.
Po prawej stronie rozległ się szelest. Poruszył niedbale uchem, nawet nie zwalniając. Nigdy się w tę stronę nie odwracał, polegając na ostrym wilczym słuchu. Był ślepy na prawe oko praktycznie od zawsze, więc kalectwo nie doskwierało mu tak bardzo, jak gdyby zaznał wcześniej możliwości widzenia szerokokątnego. Przyzwyczaił się, że wszystko jest płaskie, pozbawione wymiaru, oddalone często mniej lub bardziej, niż mu się wydaje. Ale z drugiej strony... po co tęsknić za tym, czego się nigdy nie miało? Nie wpadał na drzewa, polował – oko do niczego nie było mu potrzebne.
Zboczył z obranej ścieżki, rzucając się na umykającego spod jego łap zająca. Zatopił kły w karku zwierzątka, szarpnął, czekając na charakterystyczne chrupnięcie pękających kości. Oblizał się, gorąca krew przyjemnie paliła go w gardło. Uniósł łeb do nieba i zawył.



Rion

Świątynia została wybudowana na drzewie. Wprawdzie doskonale wiedział, że to niemożliwie, ale przecież ją widział, był w środku. Chyba że coś mi zaszkodziło... Ogromny klon miał pień o średnicy tak wielkiej, że w środku można by z powodzeniem wydrążyć miasto. Pięła się po nim kręta brukowana droga; na gałęziach, pośród zielonych liści, znajdowały się kamienne platformy, na których, klęcząc, trwali pogrążeni w modlitwie kapłani. Każdy z nich, niezależnie od płci i wieku, odziany był w obszerną białą szatę, całkowicie zakrywającą twarz. Każda z platform miała na środku otwór o średnicy dłoni, w który wprawiona została ołowiana ramka, splatająca się na kształt symetrycznego kwiatu. Pewnie kiedyś pomiędzy konturami płatków znajdowały się kolorowe szkiełka witraża, lecz teraz nie pozostał po nich nawet ślad.
Jak ja się tutaj znalazłem? – zapytał sam siebie, nerwowo rozglądając dookoła.
Chyba nie musisz tego wiedzieć. To najmniej istotnie z twoich zmartwień. Ważne, że ktoś chciał, abyś znalazł się tutaj akurat w tym momencie.
Odwrócił się. Stał za nim jeden z kapłanów. Pomimo tego, że mężczyzna był wyprostowany, nie dojrzał jego twarzy, ukrytej w przepastnym kapturze.
Dostałem się tu przez przypadek... – jęknął.
Nie ma przypadków, synu – przerwał mu człowiek.
Są. W takim razie...
Nie ma. Czy wiesz, że większość wyvernów jest leworęczna?
Yyy... Nie, ale...
Jeśli to przypadek, to wyjątkowo głupi, nieprawdaż? Nie lepiej pomyśleć, że to może przez to, że leworęczni mają większy potencjał magiczny?
Może tak, ale...
Chłopcze...
Przestań mi przerywać! – ryknął na całe gardło. Za głośno – wszyscy powoli odwrócili się w ich stronę.
Nie przerywam ci, tłumaczę. Wysłuchaj mnie.
Dobrze. – Zrezygnowany, opadł na wielki kamień.
Zadziwia mnie to, że ktoś mający tyle lat, co ty, nie wierzy. Jesteś tu właśnie z tego powodu. Pozwól, że coś ci pokażę.
Kapłan bardzo powoli przysunął się i dotknął pokrytą starczymi plamami dłonią jego czoła. Wolno i płynnie, jakby obcował z dzikim zwierzęciem, gotowym go zaatakować. Rion westchnął. Był raczej zrezygnowany, niż zły. Podskoczył, gdy to, co widział, zaczęło się zmieniać. Siedział teraz na długiej leśnej polanie, po której obu stronach stały... nie, unosiły się na sznurkach lampiony w kształcie odwróconego ostrosłupa.
Jak... – wykrztusił tylko.
Wierzysz w to, co widzisz? – spytał kapłan.
Oczywiście, że nie. To niemożliwe, by one... – Głos mu się załamał. – Wierzę tylko w to, czego da się dotknąć.
To podejdź, dotknij ich. Są tak samo prawdziwe, jak ja, czy ty.
Co do ciebie, to mam spore wątpliwości... – syknął pod nosem.
Podszedł bliżej. Biały materiał był gruby, lecz jednocześnie bardzo delikatny. Pojedyncze nitki mieniły się lekko od migającej w środku świecy.
Musisz uwierzyć – usłyszał jeszcze za sobą, zanim zorientował się, że spada.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz