Mark
Obudził się zlany
potem. Ze zdziwieniem zauważył, że znajduje się w szerokim łożu
z baldachimem, nakryty drogą, barwną kapą. Pierwszym, co zobaczył,
był wiszący na ścianie portret mężczyzny o srogiej twarzy.
Namalowane oczy patrzyły tak przenikliwie, że zapragnął
natychmiast wstać i schować go do szafy. Podniósł się na
poduszkach, chcąc ubrać się i wybadać sytuację, lecz jedynym
skutkiem było to, że zwalił się z impetem na przykrytą miękkim
dywanem podłogę. Z przerażeniem zorientował się, że nogi nie
mogą utrzymać jego ciężaru. Zmówił cichą modlitwę i
wyszeptał:
– Boże, nie, tylko
nie rób mi tego, nie mów, że to był sen...
Podparł się rękoma i
rozejrzał, zbolały. Obok, oparte o ścianę, stały kule. Chwycił
jedną, wstał z wielkim trudem.
Nie znał tego pokoju,
więc odetchnął z ulgą. Widok za oknem podpowiedział, że to
jedna z drogich rezydencji na obrzeżach miasta, wystawiona na
sprzedaż jakiś czas temu. Ale, w takim razie, dlaczego...?
Pokuśtykał do drzwi, po drodze chwycił też drugą kulę. Był na
parterze, więc nie musiał katować się chodzeniem po schodach.
Stanął na środku korytarza, nasłuchując. Gdzieś niedaleko
słyszał odgłosy krzątania i słodki głos, nucący wesołą
piosenkę. Ruszył dalej, podążając za dźwiękami, i wszedł do
sporej kuchni. Stojąca przy blacie kobieta w niebieskiej sukience
odwróciła się powoli, odstawiając butelkę z mlekiem, przerzuciła
przez ramię kasztanowe włosy. Pokryta piegami twarz zarumieniła
się lekko.
– Margaret...! –
jęknął, widząc boleśnie znajomą twarz.
Dziewczyna mrugnęła
do niego figlarnie, uśmiechając się szeroko.
– Nie miałam serca
cię budzić, tak słodko spałeś...
– Ale... – Ugryzł
się w język. Duch, leśna warownia, wyprawa... Nie mógł się
zdradzić. To test. Może i trudny, ale przecież możliwy do
przejścia... Chyba.
Usiadł
na krześle pod oknem, krzywiąc się. Ból w rozszczepionym
kręgosłupie powrócił, zdążył już zapomnieć, jak silny był.
Zmiękłem – pomyślał
ze złością. Chciwie wbił zęby w podsuniętą mu kanapkę.
– Jak minęła ci
noc? – Dziewczyna się przysiadła.
– Hm... Spałem jak
zabity – palnął bez zastanowienia.
– Czyżby? Bo mi się
nie wydaje. Kto czytał książki do trzeciej nad ranem? Bo chyba nie
ja.
– Potrzebuję mało
snu. – Kłamstwo. Zawsze spał powyżej dwunastu godzin.
– Coś widzę, że
panu humor dopisuje z rana. – Roześmiała się.
Nagle coś huknęło
tak, że aż podskoczył. Ze schodów ktoś zbiegł, by po chwili,
wpadając z impetem do kuchni, okazać się chłopcem lat pięć,
odzianym w brudną piżamę.
Jezus Maria –
pomyślał Mark. Test podobał
mu się coraz mniej. Przez moment zastanowił się, czy może nie dać
sobie spokoju z tym magicznym artefaktem, ale szybko się zganił za
tę myśl. Jeśli reszta przeszłaby próby, nie darowaliby mu
przegranej.
– Tato, obiecałeś,
że dzisiaj pójdziemy polować! – ryknął dzieciak, uczepiając
się jego koszuli.
– Oczywiście
– wykrztusił. Jakim cudem dosiądę konia?!
– To idźcie. –
Margaret uśmiechnęła się słodko, odgarniając z czoła włosy.
Ledwo powstrzymał się
od zmiażdżenia jej wzrokiem. Wstał więc i poprowadził „syna”
do stajni. Z pomocą stajennego dosiadł karego rumaka, przywiązał
się do siodła i z wahaniem ujął wodze.
– Jak ja mam tym
kierować? – jęknął na tyle cicho, by nikt nie usłyszał.
Na szczęście ogier
reagował na każde, najsłabsze nawet szarpnięcie za wodze. Nie
musiał używać do prowadzenia go nóg, co i tak nie zmieniało
faktu, że czując się, jakby zamiast kręgosłupa miał rozgrzany
do białości pręt, nie mógł się do końca cieszyć jazdą.
Z naprzeciwka ktoś
jechał. Zmrużył oczy, sylwetka zdawała się dziwnie znajoma. To
był Allan, lecz mało brakło, a nie poznałby brata. Siedział w
siodle dumnie wyprostowany, urósł, i to bardzo, rysy twarzy miał
ostrzejsze, oczy poważniejsze. To nie był już ten dzieciak,
jakiego znał, tylko młody mężczyzna, żołnierz armii pruskiej.
– Mark, wszędzie cię
szukam! – krzyknął, stając w siodle. – Mamy problem...
Nie dokończył.
Przerwał mu świst cięciwy i strzała, wbijająca się w pierś;
spadł z konia. Ogier Marka stanął dęba, ściągnął wodze,
obracając się. Wiedział, że to tylko wizja, ale na śmierć
brata, nawet udawaną, nie mógł patrzeć. Przerażony „syn”
patrzył na niego wielkimi oczami.
– Podaj mi jego
szablę – rozkazał dzieciakowi. Ten się nie ruszył. – No, już!
Wujkowi nic nie będzie... – Wiedział, jak beznadziejnie to
brzmiało.
Kolejny strzał
dosięgnął dziecka.
Warknął, ułożył
bezwładne ciałko na końskim grzbiecie tak, by nie spadło, i
popędził wierzchowca do przyczajonego w cieniu napastnika. Ogier
wyraźnie został przeszkolony w wojsku, nauczono go kopać i stawać
dęba, doskonale odczytywał jego komunikaty. Strzelec wypadł z
zarośli, uciekając przed oszalałym zwierzęciem, lecz to jeźdźca
powinien się bać. Wyvern skupił się, poczuł gorące dreszcze.
Rozwiązał rzemienie, zsunął się na wroga, przybierając postać
wilkopodobnego potwora. Zatopił kły w miękkiej szyi mordercy,
zacisnął je mocno, czekając, aż kark chrupnie. Opuścił
bezwładne ciało na ziemię. Ono za to bardzo powoli przemieniło
się w Strażnika.
– Marku von
Lahmanie... pan nie zrozumiał mojego przesłania. Ale cóż... na
swój sposób poradziłeś sobie...
– Miałem patrzeć na
śmierć dziecka i brata, na tym polegała ta próba? Wolę już
pomęczyć się, zabijając ich mordercę – warknął, oblizując
chciwie ostre wilcze kły.
– Zaliczam ci to. Ale
pamiętaj, że jeśli kiedyś znajdziesz się w podobnej sytuacji,
ale pod pieczą mniej sympatycznego ducha, nie ujdzie ci to na
sucho... – Powoli zaczął się rozmywać.
– Poczekaj! Muszę...
– Spojrzał w stronę „syna”.
– Po co? To tylko
wytwór twojej wyobraźni. Chodź.
Pozwolił, by zjawa
wzięła jego kosmatą łapę w swoją kościstą dłoń.
Javier
Obudził się na środku
ulicy Lethen. Wstał, czując, jak obolałe kości niechętnie
wskakują na swoje miejsca. Syknął, spojrzał za siebie, spojrzał
przed siebie, w bok... I nic. Było spokojnie jak nigdy, nawet
żadnych przechodniów na ulicy...
Zaraz, wróć. Nie ma
przechodniów? To niemożliwe... chyba że coś się dzieje. Coś
niedobrego raczej. Ogranicz grzybki, Javier – zaburzają
koncentrację... Słowa Odyna nadal chodziły mu po głowie,
przez moment nawet zastanowił się, czy się do nich nie zastosować.
Dobył sztyletu, który okazał się jego jedyną bronią. Zawęszył
w powietrzu i dopiero wtedy to poczuł. Kwaśny odór zgniłego
mięsa, tak charakterystyczny dla jego największego wroga –
hienodona. Wzdrygnął się, gdy wspomnienie jak żywe stanęło mu
przed oczami. Złote, nabiegłe krwią oczy i wyszczerzone,
ociekające krwawą piana zębiska...
Podskoczył, tuż za
nim rozległ się głuchy warkot. Powoli się odwrócił...
– O nie – jęknął,
robiąc krok do tyłu. To on, ten sam, z jego bełtem sterczącym z
boku...
Nigdy, przenigdy Javier
Myśliwy nie zhańbił się ucieczką. Oprócz tej chwili. Zawył i
rzucił się w kierunku najbliższego domu. Właściciel na szczęście
nie pomyślał o czymś tak przyziemnym, jak zamknięcie drzwi, więc
wbiegł do środka bez problemu. Zastawił jedno skrzydło ciężką
drewnianą ławą, drugie na szczęście się nie otwierało. Wbiegł
na piętro. Tym razem mało brakło, a rozpłakałby się jak małe
dziecko. Poprzednim razem hienodon zapędził go właśnie tutaj...
Przezornie odsunął się od przeszklonej ściany... lecz potwór już
tu był. Wyważył drzwi jednym uderzeniem łapy i wbiegł po
schodach, zaskakująco zwinnie jak na swoje rozmiary. Zatrzymał się
naprzeciw myśliwego, jakby rozkoszując emanującym od niego
strachem. Następnie stanął na tylnych łapach, przednie
przygotowując do ciosu. Wyvern zamachnął się sztyletem, wbił go
w pierś zwierzęcia, lecz to go nie zatrzymało – został rzucony
w stronę okien. Szyby rozbiły się w drobny mak, a on zawisnął
głową poza krawędzią podłogi, tak że idealnie widział
strumień, do którego zostanie zepchnięty, i sterczące z niego
kamienie. Wielka łapa przygniotła go do podłoża, łamiąc żebra.
Zawył z bólu. Potwór spojrzał mu w oczy, prychnął, zawarczał i
pchnął na zewnątrz, prosto do strumienia...
Ryjisjaveeik
Spalony Las. O tym
miejscu krąży wiele legend, co jedna, to dziwniejsza. Występuje
nawet w niektórych podaniach świata ludzi, choć niekoniecznie w
takiej postaci, w jakiej istnieje naprawdę. A istnieje i ma się
świetnie, pomimo upływu tysięcy lat od swego „spalenia”. Nie
jest to bynajmniej kupka czarnej sadzy i kilka osmalonych kikutów
sterczących z ziemi, o nie – to całe pnie i gałęzie wysokich
sosen pokryte jednolicie białym popiołem, jak pomalowane farbą.
Wieczna zima, pomimo tego, że w krainie panuje wieczne lato. Miejsce
to stało się dla wielu ras miejscem kultu, stąd różności, jakie
można tu spotkać – na przykład malowidła. Zdarza się, że całe
drzewa pomalowane są na jednolicie niebieski kolor lub w koślawe
szlaczki, romby i inne figury geometryczne. A wszystko to utrzymane w
pastelowych odcieniach niebieskiego, fioletowego i żółtego.
Ryjisjaveeik pogonił
konia. Bułana klacz parsknęła i ruszyła stępa szerokim,
błotnistym traktem. Niemile uświadomił sobie, że do dzisiaj nie
miał pojęcia, jak nazywa się kult Spalonego Lasu.
– I jak, Ryjiv? –
dobiegło z tyłu.
Skrzywił się. Tallor.
Wizja wywołana przez Strażnika odnosiła się widocznie do
przeszłości, do czasu, gdy pałali jeszcze do siebie czymś na
kształt sympatii.
– Podpiszę ten
świstek papieru. Nie ma sensu obawiać się konsekwencji – odparł
swobodnie. Pamiętał rozmowę tak dobrze, jakby stoczył ją
zaledwie wczoraj, mógł ją odtworzyć bezbłędnie.
– Nie ma sensu,
mówisz? Atak zbrojny nie jest godny twej uwagi?
Zatrzymał konia,
spojrzał przyszłemu wrogowi w oczy.
– Tallorze... Jakie
oni niby posiadają wojsko? Na jednego ich człowieka przypada ponad
trzydziestu naszych. Nie zaatakują, obiecuję ci to. A teraz pozwól,
że udam się na spoczynek, dzisiejszy dzień szczególnie mnie
wykończył.
Zawrócił w stronę
znajdującej się niedaleko wioski. Westchnął ciężko. Gdyby tylko
mógł to teraz zrobić, nie narażając historii na zbyt wielkie
zmiany, nie podpisałby dokumentu. To był chyba jego największy
błąd w życiu. Poza tym nie powinien zapominać, że to nie
przeszłość – lecz jej odbicie, wizja uformowana na kształt
tamtych wydarzeń.
Zacisnął palce na
wodzach. Strażnicy dołączyli do niego, jak tylko przekroczył
granicę lasu. Straż dla władcy wyvernów była raczej czymś
symbolicznym – w końcu skoro jest się jednym z najpotężniejszych,
to po co mieć do własnej obrony o wiele słabszych od siebie?
Doskonale potrafił się sam obronić, ale wolał hołdować starym
zasadom – nie wiedzieć czemu, ale lud lubił tradycje. A on starał
się być jak najlepszy dla ludu – należał do odważnych i
spokojnych, lecz doskonale znał liczne historie o władcach, których
zamordowali niezadowoleni z rządów poddani. Więc czasem lepiej
jest powstrzymać się przed zbyt ostentacyjnym obchodzeniem z
władzą. Wyverny to w końcu najbardziej nieprzewidywalne i
niebezpieczne stworzenia na świecie, nawet dla siebie nawzajem.
Poprawił wbijającą
się w odsłonięte ramię cięciwę łuku. Nie rozstawał się z
bronią, zabierał ją nawet na salę tronową. Zwykle preferował
kusze, tak mocne, że nawet ze swoją niezwykłą siłą trudno mu
było naciągnąć je bez używania korby, lecz przy rozmowach z
obywatelami lepiej nie rzucać się w oczy. Nie wszyscy rozumieli, że
broń nie jest skierowana przeciwko nim.
Cóż, można mu było
sporo zarzucić: zanim wybił się na tą pozycję, był najgorszym
łajdakiem, jakiego świat widział – najemnik, płatny morderca,
czasem złodziej, gdy brakowało innych zajęć. Miał na rękach
krew niezliczonej ilości osób. Wiele razy w zaciszu nory, w której
wówczas mieszkał, usiłował wzbudzić w sobie poczucie winy.
Doskonale wiedział, że powinien coś czuć. Wielokrotnie odtwarzał
w głowie twarze swoich ofiar, wykrzywione panicznym strachem,
błaganie w ich oczach, gdy za wszelką cenę chciały przeżyć.
Wspominał wszystko, co wiedział o ich rodzinach – wyobrażał je
sobie pogrążone w żałobie, idące w szeregu za wozem zaprzężonym
w dwa czarne konie... lecz z jakiegoś powodu był na to znieczulony.
A może po prostu
wyverny są pozbawione sumienia?
Obrócił się w lewo,
gdy przejeżdżali wiejską drogą. Od razu w myślach wymierzył
sobie siarczysty policzek. Znowu ten sam błąd... Po lewej stronie
znajdowało się gospodarstwo – kryty strzechą dom, kilkanaście
metrów dalej duża obora. W cieniu wielkiej wierzby stał długi
stół, nakryty białym obrusem. Przy nim siedzieli ludzie –
roześmiani, szczęśliwi. Sam nie wiedział, dlaczego zwyczajna
scena poruszyła go tak mocno. Może właśnie z tego powodu, że
była zbyt zwyczajna? Świadomość, że nigdy w swoim cholernie
długim życiu nie będzie miał szansy na nic podobnego –
beztroskie siedzenie przy stole wraz z rodzicami i dziećmi, żoną...
bolała. Nigdy nie odczuwał potrzeby bycia normalnym – oprócz
tego jednego momentu.
Czy nieśmiertelność
jest zła? Na to pytanie nie da się odpowiedzieć. To zależy. Jeśli
jesteś samotnikiem, głodnym poznania świata, ciekawym tego, co
stanie się za tysiąc lat – nie możesz wyobrazić sobie czegoś
lepszego. Lecz jeśli twoim marzeniem jest założenie rodziny,
dzieci, dom – nieśmiertelność jest przekleństwem. Dlatego
wyverny wybierają swoich rekrutów w tak dokładny sposób...
Ryjisjaveeik
dzieciństwo miał ciężkie. Cholernie ciężkie, nawet jak na tamte
czasy. Jego ojciec był słynnym wikińskim wojownikiem, miał
szóstkę dzieci – dwóch synów i cztery córki. Starszy brat
Ryjisjaveeika, Anders, zawsze był ulubieńcem rodziców, a on stał
się niepotrzebny. Z początku miał być nawet poświęcony
czarownicom ze Ściany Trolli, jednak temu przeciwna była niania,
której imienia nawet już nie pamiętał. Rodzice w końcu mieli już
dziedzica, więc na co im słaby i chorowity dzieciak? Ot kolejny do
wykarmienia, który nic z siebie nie daje. Ojciec pewnego dnia
doszedł do wniosku, że pozbędzie się problemu w inny sposób –
dał syna na wychowanie do swojego największego wroga, wodza
berserków. Chudy, słaby i wiecznie przeziębiony Ryjiv został
zmuszony do wykonywania forsownych ćwiczeń, zdecydowanie
wykraczających poza jego znikomą sprawność fizyczną. Lecz po
kilku latach, chcąc nie chcąc, został berserkiem, człowiekiem o
umięśnieniu upodabniającym go do szafy trzydrzwiowej. Łupił i
walczył razem z berserkami, czcił Odyna, truł się wywarami z
grzybów, podobnymi do tych, które przyrządza sobie Javier. Miał
nową rodzinę, akceptującą go.
A potem stał się
wyvernem.
I nic już nie było
takie samo.
Skulił się, widząc
zmierzających w jego stronę rycerzy odzianych w nieznane barwy...
Odyn
Fale wzburzonego morza
obijały się o klif, ochlapując jego twarz drobinkami słonej wody.
Z lubością wciągnął w płuca znajome wilgotne powietrze, poczuł
gorzkawy posmak na języku.
Tak smakuje dom...
Rozłożył szeroko
ramiona, chcąc skoczyć i zanurzyć się w morzu. Nic przecież nie
może się stać, wiele razy tak czynił, gdy mieszkał tu ponad
pięćset lat temu...
– No nie, co ty
robisz?! – Ktoś błyskawicznie do niego doskoczył i chwycił za
ramię.
– To ty?! – ryknął,
widząc twarz Lokiego.
– Wepchnęli nas do
jednej wizji, czy jak?!
Odsunęli się od
siebie, warcząc. Byli przyjaciółmi w Europie, lecz Szwecja nigdy
jakoś nie działała pozytywnie na ich stosunki...
– Wypad mi stąd,
zamierzam teraz siedzieć w ciszy – warknął, machając na
Lokiego, jakby chciał odgonić natrętną muchę.
– Sam se rób wypad,
powieszony bogu – syknął rudy, odpychając jego dłoń.
– Jak żeś mnie
nazwał?! – „Powieszony bóg” chwycił go za poły płaszcza i
przycisnął do pnia najbliższego drzewa.
– Odyn szaleniec! –
ryknął mu w twarz. – Twoja stara po zasłonie odpowiada rzutem! –
Umilkł natychmiast, gdy kopniak w żołądek pozbawił go oddechu.
– Czy moglibyście
się uspokoić?! Czekamy na was od godziny!
Jednocześnie obrócili
się w stronę głosu. Thor, jasny blondyn o posturze zaprawionego w
bojach berserka, stał w niedbałej pozie, ręce trzymając w
kieszeniach; nad jego barkiem sterczała głownia młota bojowego.
– Yyy... dobra. To...
idziemy? – Loki otrzepał tunikę, udając, że spotkanie z dawno
zmarłym przyjacielem nie zrobiło na nim żadnego wrażenia.
Powoli ruszyli za nim
wąską ścieżką, schodzącą z klifu. Na plaży, wyciągnięty na
piasek, przechylał się lekko drakkar, wyglądający upiornie na tle
gęsto zasnutego chmurami nieba. Tyr, brat bliźniak Thora,
uszczelniał kadłub, trzymając w dłoni wiaderko smoły.
Może i byli
bliźniakami, ale zupełnie różnymi. Thor wydawał się opanowany,
lecz niezmiernie miłował wszelkie sztuki walki, potrafił władać
każdym rodzajem broni, jaki dano mu do ręki. Już dawno temu, gdy
jeszcze nikt nie wiedział, co kieruje prawami natury i nawet wyverny
przypisywały to bogom, zainteresował się kataklizmami i ich
powstawaniem. Obecnie jego magia skupiała się właśnie na tym:
pogodę mógł zmieniać pstryknięciem palców. Tyr za to był chudy
jak patyk i blady jak śnieg. Nerwowy, wybuchowy, często wręcz
agresywny. Walczył głównie mieczem i wszelkimi rodzajami noży,
walki uliczne cenił sobie bardziej, niż te zorganizowane i
rozgrywane na polach bitwy, lecz ze względu na geniusz strategiczny
ludzie uznali go za boga wojny. Lubił ten tytuł, choć raczej nie
oddawał on w pełni jego charakteru.
– Gotowi? – spytał,
odsłaniając w uśmiechu krzywe, ostre zęby.
– Jak najbardziej. –
Odyn rzucił swoją broń na dno łodzi.
Wspólnymi siłami
zepchnęli drakkar do wody. Wskoczyli do środka, chwycili za wiosła,
chcąc nabrać prędkości. Wiatru nie było, cisza morska trwała
ponoć od kilku dni, więc nikomu nawet nie chciało się proponować
rozkładania żagla.
– Gdzie konkretnie
płyniemy? – spytał Loki, prostując plecy.
– Przed siebie –
odparł spokojnie Tyr, lekko obracając sterem. Użył do tego prawej
ręki, której dłoń zastępowała żelazna rękawica.
Allan
Był w swoim domu. Od
razu zorientował się, że coś jest nie tak: pomieszczenia były
ciemne, zasłony w oknach zaciągnięte tak, by nie wpuścić do
środka choć odrobiny światła. Niepewnie stawiał kroki na
korytarzu. Zwykle soczyście czerwony chodnik musiał teraz być
pokryty sporą warstwą kurzu, którego kłęby dusiły i wyciskały
łzy z oczu, ilekroć się poruszył. Mało brakło, a rozkaszlałby
się na całego. Budynek sprawiał wrażenie opuszczonego, lecz
wyraźnie wyczuwał czyjąś obecność. Zszedł po schodach,
starannie omijając skrzypiące stopnie. Potknął się w pewnym
momencie i oparł o poręcz, by nie upaść. Ciemny lakier schodził
z drewna całymi płatami.
Już na parterze coś
usłyszał. Głos kobiety.
Płacz.
Wbiegł do salonu. Jego
matka – posiwiała, wychudzona, w brudnej sukni – siedziała w
bujanym fotelu, patrząc niewidzącym wzrokiem w dymiące popioły na
kominku. Jej twarz pokryta była gęstą siecią głębokich
zmarszczek, policzki umazane łzami. Szlochała histerycznie, z
całych sił ściskając w prawej dłoni jedwabną chustkę, a w
lewej trzy fotografie. Byli na nich Mark, Allan i ich ojciec.
Chciał ją zawołać,
podejść, lecz okazało się, że nie może się ruszyć, a z jego
gardła nie wydobywa się żaden dźwięk. Dłoń przeleciała na
wylot przez blat stolika, o który chciał się oprzeć, więc zdał
sobie sprawę z przerażającej rzeczy. Jestem duchem –
pomyślał. Nie mógł nic zrobić, coraz bardziej tym
przerażony.
A kobieta płakała
coraz głośniej...
Bonawentura
Biegł przez las. Lekko
przedłużone brunatne futro falowało delikatnie od pędu, lejąca
się z pyska krew ofiary kapała z cichymi puknięciami na ściółkę
leśną, na równi z potężnymi łapami. Pędził z zawrotną
prędkością, praktycznie bez celu, po prostu po to, by biec. Dyszał
już ze zmęczenia, lecz nie chciał przestawać – kochał to. Czuł
się wolny, odcięty od wszelkich zmartwień i trosk życia
powszedniego, spędzonego w ludzkim ciele. Żył jedynie tą chwilą.
Po prawej stronie
rozległ się szelest. Poruszył niedbale uchem, nawet nie
zwalniając. Nigdy się w tę stronę nie odwracał, polegając na
ostrym wilczym słuchu. Był ślepy na prawe oko praktycznie od
zawsze, więc kalectwo nie doskwierało mu tak bardzo, jak gdyby
zaznał wcześniej możliwości widzenia szerokokątnego.
Przyzwyczaił się, że wszystko jest płaskie, pozbawione wymiaru,
oddalone często mniej lub bardziej, niż mu się wydaje. Ale z
drugiej strony... po co tęsknić za tym, czego się nigdy nie miało?
Nie wpadał na drzewa, polował – oko do niczego nie było mu
potrzebne.
Zboczył z obranej
ścieżki, rzucając się na umykającego spod jego łap zająca.
Zatopił kły w karku zwierzątka, szarpnął, czekając na
charakterystyczne chrupnięcie pękających kości. Oblizał się,
gorąca krew przyjemnie paliła go w gardło. Uniósł łeb do nieba
i zawył.
Rion
Świątynia została
wybudowana na drzewie. Wprawdzie doskonale wiedział, że to
niemożliwie, ale przecież ją widział, był w środku. Chyba że
coś mi zaszkodziło... Ogromny klon miał pień o średnicy tak
wielkiej, że w środku można by z powodzeniem wydrążyć miasto.
Pięła się po nim kręta brukowana droga; na gałęziach, pośród
zielonych liści, znajdowały się kamienne platformy, na których,
klęcząc, trwali pogrążeni w modlitwie kapłani. Każdy z nich,
niezależnie od płci i wieku, odziany był w obszerną białą
szatę, całkowicie zakrywającą twarz. Każda z platform miała na
środku otwór o średnicy dłoni, w który wprawiona została
ołowiana ramka, splatająca się na kształt symetrycznego kwiatu.
Pewnie kiedyś pomiędzy konturami płatków znajdowały się
kolorowe szkiełka witraża, lecz teraz nie pozostał po nich nawet
ślad.
– Jak ja się tutaj
znalazłem? – zapytał sam siebie, nerwowo rozglądając dookoła.
– Chyba nie musisz
tego wiedzieć. To najmniej istotnie z twoich zmartwień. Ważne, że
ktoś chciał, abyś znalazł się tutaj akurat w tym momencie.
Odwrócił się. Stał
za nim jeden z kapłanów. Pomimo tego, że mężczyzna był
wyprostowany, nie dojrzał jego twarzy, ukrytej w przepastnym
kapturze.
– Dostałem się tu
przez przypadek... – jęknął.
– Nie ma przypadków,
synu – przerwał mu człowiek.
– Są. W takim
razie...
– Nie ma. Czy wiesz,
że większość wyvernów jest leworęczna?
– Yyy... Nie, ale...
– Jeśli to
przypadek, to wyjątkowo głupi, nieprawdaż? Nie lepiej pomyśleć,
że to może przez to, że leworęczni mają większy potencjał
magiczny?
– Może tak, ale...
– Chłopcze...
– Przestań mi
przerywać! – ryknął na całe gardło. Za głośno – wszyscy
powoli odwrócili się w ich stronę.
– Nie przerywam ci,
tłumaczę. Wysłuchaj mnie.
– Dobrze. –
Zrezygnowany, opadł na wielki kamień.
– Zadziwia mnie to,
że ktoś mający tyle lat, co ty, nie wierzy. Jesteś tu właśnie z
tego powodu. Pozwól, że coś ci pokażę.
Kapłan bardzo powoli
przysunął się i dotknął pokrytą starczymi plamami dłonią jego
czoła. Wolno i płynnie, jakby obcował z dzikim zwierzęciem,
gotowym go zaatakować. Rion westchnął. Był raczej zrezygnowany,
niż zły. Podskoczył, gdy to, co widział, zaczęło się zmieniać.
Siedział teraz na długiej leśnej polanie, po której obu stronach
stały... nie, unosiły się na sznurkach lampiony w kształcie
odwróconego ostrosłupa.
– Jak... –
wykrztusił tylko.
– Wierzysz w to, co
widzisz? – spytał kapłan.
– Oczywiście, że
nie. To niemożliwe, by one... – Głos mu się załamał. –
Wierzę tylko w to, czego da się dotknąć.
– To podejdź,
dotknij ich. Są tak samo prawdziwe, jak ja, czy ty.
– Co do ciebie, to
mam spore wątpliwości... – syknął pod nosem.
Podszedł bliżej.
Biały materiał był gruby, lecz jednocześnie bardzo delikatny.
Pojedyncze nitki mieniły się lekko od migającej w środku świecy.
– Musisz uwierzyć –
usłyszał jeszcze za sobą, zanim zorientował się, że spada.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz