środa, 13 grudnia 2017

Rozdział 7


Livia

Livio, naprawdę uważam, że ten młodzieniec to świetny wybór dla panienki. Ojciec dobrze zrobił, biorąc pod uwagę szlachetnych von Lahmanów – trajkotała służąca, przeczesując gęste pukle czarnych włosów Liv.
Dziewczyna od jakiegoś czasu już jej nie słuchała – oparłszy łokcie na parapecie, wpatrywała się w zamyśleniu w oświetlone okna kamienicy naprzeciwko. Życie jej mieszkańców wydawało się takie proste, takie... idealne. Nikt ich do niczego nie zmuszał, codziennie zajmowali się swoimi zupełnie normalnymi sprawami i byli po prostu szczęśliwi.
Livio, czy ty mnie słuchasz?
Tak, tak, oczywiście – odparła śpiącym głosem.
Oj, a mi się wydaje, że nie.
Liv obróciła się na krześle, wcześniej z niepokojem zerkając w stronę wiszącego wysoko na niebie księżyca. Był ogromny. Wkrótce przemiana. Skóra ją zaświerzbiła, jak zawsze tego dnia, wyczekiwanego z uporem co miesiąc. Cudowna pełnia i cudowne dary, które ze sobą niosła.
Niestety najpierw była tu i teraz.
Zagryzła mocno wargi i powiedziała z niepokojem:
Nel, czy nie uważasz, że jestem zbyt młoda na małżeństwo?
Kobieta prychnęła, lekceważąco machając uzbrojoną w szczotkę do włosów ręką.
Młodsze od ciebie stają przed ołtarzem.
Mam piętnaście lat...
A twój wybranek ledwie cztery lata więcej. Czy to ważne?
Dziewczyna westchnęła i podniosła się. Ignorując nawoływania, zbiegła po szerokich schodach na parter, do sklepiku swojego wuja. Pomieszczenie to, o pomalowanych na nieokreślony kolor ścianach, było niezbyt duże; ponad połowę wolnej przestrzeni zajmowały schody prowadzące na wyższe piętra, zdobne i bogate ponad wszelką miarę. Za małą ladą stał wielki regał z malowanego drewna, obecnie pusty. Całą ścianę ozdabiały piękne witrażowe okna.
Poślizgnęła się na świeżo wypolerowanej posadzce i upadła do tyłu, boleśnie uderzając tyłem głowy o kant lady. Poczuła przeszywający ból w lewej łopatce. Zrobiła się niezdarna, ciało jakby nie należało do niej. Przemiana jest bliżej, niż mi się zdawało. Wyprostowała się z trudem, jednak paraliżujący ból kręgosłupa nie pozwolił jej pozostać w tej pozycji zbyt długo. Czyżby jednak dziś...?
Na schodach rozległy się kroki. Zanim zdążyła cokolwiek wymyślić, służącej udało się ją zauważyć.
Livio, proszę cię! – Zbierając podchodzące jej pod stopy fałdy koronkowej sukni, podbiegła do swojej wychowanki. – Nie garb się, przecież jak to wygląda?!
Klepnęła dziewczynę w plecy. Liv zawyła i skoczyła kobiecie do gardła, w locie przemieniając się w wielkiego wilka. Przewróciła ją i skoczyła w stronę okna. Wybiwszy szybę przednimi łapami, ze stukotem ostrych pazurów wylądowała na bruku. Ciepłe, przytłumione światło latarni delikatnie rozjaśniło jej czarne, lekko przedłużone futro. Zamykając oczy, skierowała łeb ku niebu, z lubością delektując się lejącymi strugami deszczu.
Wreszcie to czuła. Czuła, że może uciec. Miała dość udawania grzecznej dziewczynki, była wilkołakiem. Wilkołaki nie poddają się zwykłym śmiertelnikom i słuchają tylko i wyłącznie swego instynktu. Tylko on ma nad nimi władzę i właśnie on kazał Liv uciekać.
Ruszyła w górę ulicy, trzymając nos przy ziemi. Chłonęła jak oczarowana wszystkie zapachy. Robiła to nie pierwszy raz, ale z każdym zachwycało ją to coraz bardziej. Każdy z zapachów był zupełnie inny, zebrane razem tworzyły wręcz oszałamiającą mieszankę, można było odczytać z nich niewiarygodnie wiele o ludziach, którzy je pozostawili.
Dwudziestoletni mężczyzna. Ma dwójkę dzieci i żonę, świetną kucharkę. Czasami lubi zaglądać do kieliszka, chętnie również pali fajkę i czyta stare książki.
Starsza kobieta. Chodzi zgarbiona, każdą przestrzeń w jej domu zajmują stosy włóczki i kulek na mole. Nie wietrzy mieszkania, pewnie w obawie przed przeziębieniem się. Starsi ludzie zazwyczaj nie lubią przeciągów.
Mały chłopiec, mniej-więcej ośmioletni. Płakał, na nogach miał nowe buty ze skóry, w ręce trzymał jakąś drewnianą zabawkę.
Trzydziestoletnia kobieta w szeleszczącej jedwabnej sukni i grubym płaszczu ze skóry lisa. Zapach mocnych perfum nieprzyjemnie zakręcił w wilczym nosie.
Nad nią, trochę po prawej stronie, rozległ się niepokojący dźwięk. Zjeżyła sierść na ogonie i uniosła łeb bardzo powoli, jakby obawiając się ataku. Łapy miała cały czas napięte, w każdej chwili gotowe do ucieczki.
Przez okno kamienicy zauważyła Jego. Louis Volantez, dezerter z armii Napoleona, wysiedlony z rodzinnego kraju. Uniosła wargi, obnażając kły. Naprzeciwko wampira stał dość dobrze zbudowany chłopak o śmiesznie kręconych włosach. Od razu wydał jej się dziwnie znajomy, dopiero po chwili zorientowała się, że to Allan von Lahman. Co ten idiota robi?! – pomyślała ze złością, bezradnie się oblizując. Zaskomlała i podjęła decyzję. Wyciągnie go stamtąd. W końcu to jedyny sprawny syn von Lahmanów, a szkoda byłoby pozbawić tak sympatycznych ludzi dziedzica.
Zawahała się. A może by tak go zostawić? Uratowałaby się od tego przeklętego ślubu...
Głupota. Czasami aż sama dziwiła się, jak samolubna potrafi być.
Zaczęła wspinać się po kamiennych schodach najciszej, jak potrafiła. Następnie stanęła na tylnych łapach i pociągnęła zębami sznurek dzwonka. O dziwo, do otwarcia pofatygował się sam Louis. Od razu czuć było, że ma się do czynienia z kimś wysoko urodzonym – przejawiało się to zarówno w jego płynnych ruchach, jak i nienagannym ubiorze. Za pasek zatknięty miał czarnoprochowy pistolet z pozłacaną kolbą, rzeźbioną w przedziwne sceny bitew, zarówno ludzkich, jak i magicznych.
Tylko dlaczego nie ma służby? Przecież tu musi jeszcze ktoś być! Czuła zapach jeszcze co najmniej kilku osób i... zwierząt?
Wykorzystując to, że lokator wyszedł na klatkę schodową, by poszukać tego, kto śmiał zakłócić jego spokój, wilczyca delikatnie wślizgnęła się do mieszkania, pozostając niezauważoną. Od razu skierowała się do pomieszczenia, przez którego okno dostrzegła Allana.
Chłopak nie stał już odważny i pewny siebie, tylko leżał bezwładnie na kanapie z miną świadczącą o kompletnym braku zainteresowania otoczeniem. Liv nie przejęła się jego stanem, tu liczył się czas, a nie samopoczucie jakiegoś mazgającego się młodzika. Nawet jeśli dziwaczny zapach tłumu i lasu dobiegał właśnie z jego strony.
Szturchnęła go łapą w ramię. Gdy uniósł twarz, prawie krzyknął, widząc nad sobą wielki wilczy łeb. Warknęła i pokazała nosem na okno, usiłując na migi przekazać mu, czego od niego oczekuje. Nie wykazał nawet śladu zrozumienia, więc chwyciła kłami jego rękaw, zmuszona użyć siły. Uderzyła łapą w klamkę okna – wreszcie zrozumiał. Wspiął się na parapet i oparł nogę na wąskim gzymsie, cały czas popędzany przez mocno już zniecierpliwioną Liv. Skacz, idioto – warknęła w myślach. I pomyśleć, że mało brakło, by taka niedojda została jej mężem! Zwinnie zeskoczyła na ulicę, dzielnie ignorując ból w przeciążonych stawach. Chłopak też skoczył. Była pod wrażeniem – myślała, że tego nie zrobi – widocznie jednak zorientował się, że kilka złamanych kończyn jest bardziej przyszłościową alternatywą dla śmierci na stole jadalnianym wampira-szaleńca. Chłopak jednak powinien upaść ciężko, a wylądował na nogach bez żadnego wysiłku. W locie bardzo przypominał pikującego jastrzębia, ale Liv uznała to za złudzenie optyczne, spowodowane przez gęsty deszcz.
Dziwny zapach również zrzuciła ma karb pogody i ogólnego zmęczenia.
Otrzepał spodnie i podszedł do niej powoli. Jego mina nie wróżyła niczego dobrego. Wyciągnął ręce w jej stronę, zupełnie jakby miał zamiar skręcić wilczycy kark.
Czemu mi to robisz?! Czemu?! – ryknął, chwytając ją za futro na karku i ciągnąc z całej siły. Pisnęła z bólu, wyrwała się i przygwoździwszy go do ziemi, warknęła telepatycznie:
Ratuję ci życie, idioto!
Wyraz jego twarzy natychmiast się zmienił – teraz, zamiast wściekłości, malowało się na niej zmęczenie.
Pomyliłem cię z kimś – wydukał.
Uspokoiła się. Powiedziała tylko:
Idź za mną.
I ruszyła ulicą, rozchlapując na boki wodę z kałuż.



Allan

Jak to możliwe, że błahe rzeczy często wydają się trudniejsze w wykonaniu od tych praktycznie niemożliwych? Dlaczego zwykła ucieczka z domu przysporzyła mu o wiele więcej kłopotów, niż oszukanie ojca i wzgardzenie rozpaczą matki?
Noc była irytująco pogodna. Piękny księżyc w pełni oświetlał srebrzystym blaskiem wzgórze, na którego szczyt mozolnie się piął. Tam spotkał Jego – wysokiego mężczyznę z zawadiacko zakręconym wąsem i jasnymi włosami gładko zaczesanymi do tyłu. Nie zważając na protesty natrętnego głosu w swojej głowie, poszedł za tajemniczym człowiekiem, nawet nie pytając go o tożsamość. I miał za swoje – wampir, jak się okazało, zmusiwszy go do posłuszeństwa za pomocą hipnozy, w zaciszu swojego przytulnego mieszkanka próbował poderżnąć mu gardło. Zdążył już nawet pogodzić się ze śmiercią, ale ratunek nadszedł w najmniej spodziewanej formie.
I teraz biegł w deszczu w środku nocy za czarnym wilkiem, co chwilę potykając się o nierówności w bruku. Jedynym, o czym potrafił wtedy myśleć, oprócz przeraźliwego zmęczenia i bólu każdego kawałka ciała, był cytat z dramatu Szekspira: „Jestem igraszką losu”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz