środa, 13 grudnia 2017

Rozdział 8


Rion

To cholerstwo jest wyższe, niż to zapamiętałem – zauważył Rion, od dłuższego czasu przyglądając się górom.
Były one w całości popękanymi, rojącymi się od ostrych odłamków skałami, porośniętymi kosodrzewiną i karłowatymi świerkami. Przestrzeń pomiędzy nimi była mlecznobiała od mgły. Wił się tam też dość głęboki strumień, którego idealnie błękitne wody rzeźbiły wiekami w skale szeroki wąwóz, wytyczający ledwo widoczną ścieżkę. Jasnoszary kamień lśnił złociście w promieniach zachodzącego słońca, był wręcz zachęcający.
Ale to tylko pozory.
To Święte Góry. Tutaj nic nie jest takie, jak powinno. To miejsce rządzi się własnymi prawami, nieznanymi większości śmiałków, którzy odważyli się w nie zapuścić. Choć od zawsze było najważniejszą ostoją wyvernów, wielu z nich nie wróciło stamtąd. Zmieniały się cały czas, więc stworzenie dobrej mapy było wręcz niemożliwe, bo już następnego dnia mogła się okazać nieaktualną. Ponadto pozostawali jeszcze stali mieszkańcy i magiczne stworzenia...
Cicho. Idę przodem – warknął Mark. Podpierając się wielkim kijem, ruszył wyboistą, kamienistą ścieżką do podnóża gór.
Zauważyłem, że „cicho” stało się ostatnio twoim ulubionym słowem. – Rion ewidentnie miał ochotę na kłótnię.
Czemu tak sądzisz? – Odwrócił się, zaskoczony.
Bo podejrzanie często nas nim raczysz. Praktycznie co drugą wypowiedź tak komentujesz.
Naprawdę? Nie zauważyłem. W takim razie, skoro sobie to wyjaśniliśmy, może już ruszymy? Nie mam ochoty stać tutaj jeszcze dłużej, już wystarczająco dużo czasu straciliśmy na biwak.
No nie wiem, czy nie lepiej by było poczekać do rana – upierał się rudy. Z niepokojem patrzył w niebo za nimi, gdzie zebrało się potężne kłębowisko ciemnych chmur.
Idź, Rell. Jeśli nie dostaniemy się tam przed zmierzchem, wpadniemy w ręce pościgu – pogonił stojący trochę z tyłu Ryjisjaveeik. Wyglądał zupełnie, jakby próbował schować się w swoim czarnym płaszczu, spod kaptura widać było tylko kawałek podbródka i mieniące się czerwienią oczy. Kamuflaż był konieczny – zwolennicy zabitego przez niego Tallora za wszelką cenę usiłowali go znaleźć. W każdym miasteczku, które mijali, był pierwszy na liście poszukiwanych.

***

Wiatr przeraźliwie gwizdał w gałęziach karłowatych, powykręcanych sosen. Kłęby mgły wiły się dookoła, osadzając krople wody na długich włosach trzech wyvernów. Gdzieś z daleka słychać było głuche echa uderzeń piorunów, co jakiś czas otaczającą ich szarość rozświetlały purpurowe błyski.
A nie mówiłem? – powtarzał raz po raz Rion, z ciekawością wystawiając głowę z jaskini, którą jakimś cudem znaleźli.
Zamknij się – syknął Mark, nie chcąc prowokować Riona kolejnym „cicho”. Od jakiegoś czasu bezskutecznie próbował z Ryjisjaveeikiem rozpalić ognisko, lecz wilgotnego drewna nie imały się nawet najpotężniejsze zaklęcia magiczne, a co dopiero tradycyjne metody, do których przeszli teraz.
W końcu jednak uniósł się dym i sterta patyków rozjarzyła się czerwonawym blaskiem.
Mówcie mi „mistrzu” – uśmiechnął się złośliwie Mark. Od cebulek długich czarnych włosów, po sznurówki wojskowych butów zdawał się jednym wielkim objawieniem dumy.
Rion mocno zacisnął zęby. Kiedyś to on dawał sobie radę z każdym zaklęciem, któremu inni nie mogli podołać, to do niego nawet członkowie Rady zwracali się z szacunkiem, to on był najpotężniejszym z wyvernów. A teraz musiał odstąpić miejsce temu szczeniakowi. Za nic nie potrafił pogodzić się ze swoim końcem.

***

Z dworu dobiegał odgłos monotonnego szumu deszczu, jednym słowem – ulewa rozpętała się już na dobre.
Rion, siedząc po turecku, wpatrywał się natarczywie w tańczące w przeciągu płomyki ognia, jakby próbując coś z nich wyczytać, Ryjisjaveeik od niechcenia sunął osełką po ostrzu swojego miecza, a Mark strugał sztyletem w mokrym kawałku drewna, na cały głos śpiewając średniowieczną pieśń wojenną. A przynajmniej coś, co w dość optymistycznym założeniu miało nią być. Ogólnie nic ciekawego nie zamierzało się stać, ich wyprawa opóźniała się o kolejną trwającą w nieskończoność godzinę. A Rion przez cały ten czas zaciskał zęby z goryczy, obserwując młodego wyverna. Nie wierzył, by to mogło się tak rozegrać, by mógł zakończyć karierę zgnębiony przez... jakiegoś niepewnej tożsamości demona. Pożeracza Światów? Całkiem możliwe.
Co to? Strugasz obraz tego, co pozostało po przybiciu jednego człowieka do dziesięciu drzew? – spytał perfidnie.
Mark powoli uniósł głowę, zatrzymując lewą rękę w połowie ruchu.
Wiem, że nie mam zmysłu plastycznego, ale chyba aż tak źle nie jest? – wymówił powoli, groźnie mrużąc oczy. – Ten dowcip był wyjątkowo słaby...
Owszem, jest źle. Daj mi to.
Rudy wyrwał mu kawałek drewna, udał, że go ogląda, a następnie cisnął nim z całej siły w panującą poza jaskinią ciemność. Mina Marka nie zaliczała się do sympatycznych, a zaciśnięty w lewej ręce nóż myśliwski z pewnością nie wróżył Rionowi dobrze.
Du stirbst – wysyczał przez zaciśnięte zęby i rzucił mu się do gardła. Obaj, przemieniwszy się w wyverny, stoczyli się ze zbocza w wielkiej plątaninie zielonych i czarnych łusek, ogromnych skrzydeł, ogonów i ostrych kłów.
Dzieci. Jak dzieci – mruknął pod nosem Ryjisjaveeik, nawet na moment nie odrywając się od polerowania miecza.
Porażka była oczywista. Rion nie mógł w końcu tak po prostu zignorować wbijającego mu się w grzbiet kamienia, nawet gdyby nie był przywalony ciężarem przyciskającego go do ziemi Marka. Z wyszczerzonych kłów młodszego wyverna kapała piana, białka oczu nabiegły mu krwią. On też nie zamierzał oddać pozycji najpotężniejszego. Wprawdzie dopiero co ją uzyskał, ale w końcu do blasku chwały można się przyzwyczaić błyskawicznie. Co innego odzwyczaić...
Uspokójcie się!
Obaj gwałtownie oprzytomnieli i nadstawili badawczo uszu. Nad nimi stał Ryjisjaveeik w wyverniej postaci, jego złote łuski lśniły srebrzyście w świetle księżyca.
Ruszamy. Pogoń jest niedaleko. Widzę ją.
Rzeczywiście – w ciemności majaczyły delikatne ogniki pochodni.



Louis

Ogromny księżyc powoli krył się za dachem kamienicy. Zaraz pora wilkołaków minie, znowu to on stanie się niepodzielnym władcą miasta. Na razie jednak siedział na popękanych dachówkach, w jednej dłoni ściskając rzeźbioną laskę, a w drugiej rondo wysokiego kapelusza. Delikatny wiatr sprawiał, że mróz stawał się przeszkodą nie do pokonania dla nawet najgrubszego ubrania. A szkoda, bo wreszcie trafiła się urokliwa noc – z nieba opadały powoli pierwsze nieśmiałe płatki śniegu. Wampira to jednak teraz nie interesowało. Zaciskał z całej siły pięści, próbując bezskutecznie odgonić swe myśli od straszliwej porażki.
Jakim cudem oszołomiony i w dodatku poddany hipnozie chłopak zdołał mu się wymknąć? Przez tego bezczelnego dzieciaka stracił szansę na przyjemną kolację i przetrwanie uciążliwej dla jego gatunku nocy we względnym spokoju. Jak mógł do tego dopuścić? On, Louis Volantez, postrach tutejszych dzielnic?
Ciszę rozerwało tęskne wilcze wycie. Odruchowo cały się skulił. Cholerne wilkołaki... Ze złością wstał i wszedł do domu przez otwarte okno. Po raz pierwszy tej pechowej nocy przewinął się obok drzwi wejściowych... i zamarł – ten zapach...
Przykucnął i obejrzał dokładnie podłogę. Widniały na niej delikatne zadrapania, a unoszący się zapach piżma świadczył o niedawnej wizycie wilkołaka.
Wstał powoli. Już wiedział, jakim cudem jego kolacja zdołała się uwolnić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz