Rion
– To cholerstwo jest
wyższe, niż to zapamiętałem – zauważył Rion, od dłuższego
czasu przyglądając się górom.
Były one w całości
popękanymi, rojącymi się od ostrych odłamków skałami,
porośniętymi kosodrzewiną i karłowatymi świerkami. Przestrzeń
pomiędzy nimi była mlecznobiała od mgły. Wił się tam też dość
głęboki strumień, którego idealnie błękitne wody rzeźbiły
wiekami w skale szeroki wąwóz, wytyczający ledwo widoczną
ścieżkę. Jasnoszary kamień lśnił złociście w promieniach
zachodzącego słońca, był wręcz zachęcający.
Ale to tylko pozory.
To Święte Góry.
Tutaj nic nie jest takie, jak powinno. To miejsce rządzi się
własnymi prawami, nieznanymi większości śmiałków, którzy
odważyli się w nie zapuścić. Choć od zawsze było najważniejszą
ostoją wyvernów, wielu z nich nie wróciło stamtąd. Zmieniały
się cały czas, więc stworzenie dobrej mapy było wręcz
niemożliwe, bo już następnego dnia mogła się okazać
nieaktualną. Ponadto pozostawali jeszcze stali mieszkańcy i
magiczne stworzenia...
– Cicho. Idę przodem
– warknął Mark. Podpierając się wielkim kijem, ruszył
wyboistą, kamienistą ścieżką do podnóża gór.
– Zauważyłem, że
„cicho” stało się ostatnio twoim ulubionym słowem. – Rion
ewidentnie miał ochotę na kłótnię.
– Czemu tak sądzisz?
– Odwrócił się, zaskoczony.
– Bo podejrzanie
często nas nim raczysz. Praktycznie co drugą wypowiedź tak
komentujesz.
– Naprawdę? Nie
zauważyłem. W takim razie, skoro sobie to wyjaśniliśmy, może już
ruszymy? Nie mam ochoty stać tutaj jeszcze dłużej, już
wystarczająco dużo czasu straciliśmy na biwak.
– No nie wiem, czy
nie lepiej by było poczekać do rana – upierał się rudy. Z
niepokojem patrzył w niebo za nimi, gdzie zebrało się potężne
kłębowisko ciemnych chmur.
– Idź, Rell. Jeśli
nie dostaniemy się tam przed zmierzchem, wpadniemy w ręce pościgu
– pogonił stojący trochę z tyłu Ryjisjaveeik. Wyglądał
zupełnie, jakby próbował schować się w swoim czarnym płaszczu,
spod kaptura widać było tylko kawałek podbródka i mieniące się
czerwienią oczy. Kamuflaż był konieczny – zwolennicy zabitego
przez niego Tallora za wszelką cenę usiłowali go znaleźć. W
każdym miasteczku, które mijali, był pierwszy na liście
poszukiwanych.
***
Wiatr przeraźliwie
gwizdał w gałęziach karłowatych, powykręcanych sosen. Kłęby
mgły wiły się dookoła, osadzając krople wody na długich włosach
trzech wyvernów. Gdzieś z daleka słychać było głuche echa
uderzeń piorunów, co jakiś czas otaczającą ich szarość
rozświetlały purpurowe błyski.
– A nie mówiłem? –
powtarzał raz po raz Rion, z ciekawością wystawiając głowę z
jaskini, którą jakimś cudem znaleźli.
– Zamknij się –
syknął Mark, nie chcąc prowokować Riona kolejnym „cicho”. Od
jakiegoś czasu bezskutecznie próbował z Ryjisjaveeikiem rozpalić
ognisko, lecz wilgotnego drewna nie imały się nawet najpotężniejsze
zaklęcia magiczne, a co dopiero tradycyjne metody, do których
przeszli teraz.
W końcu jednak uniósł
się dym i sterta patyków rozjarzyła się czerwonawym blaskiem.
– Mówcie mi
„mistrzu” – uśmiechnął się złośliwie Mark. Od cebulek
długich czarnych włosów, po sznurówki wojskowych butów zdawał
się jednym wielkim objawieniem dumy.
Rion mocno zacisnął
zęby. Kiedyś to on dawał sobie radę z każdym zaklęciem, któremu
inni nie mogli podołać, to do niego nawet członkowie Rady zwracali
się z szacunkiem, to on był najpotężniejszym z wyvernów. A teraz
musiał odstąpić miejsce temu szczeniakowi. Za nic nie potrafił
pogodzić się ze swoim końcem.
***
Z dworu dobiegał
odgłos monotonnego szumu deszczu, jednym słowem – ulewa rozpętała
się już na dobre.
Rion, siedząc po
turecku, wpatrywał się natarczywie w tańczące w przeciągu
płomyki ognia, jakby próbując coś z nich wyczytać, Ryjisjaveeik
od niechcenia sunął osełką po ostrzu swojego miecza, a Mark
strugał sztyletem w mokrym kawałku drewna, na cały głos śpiewając
średniowieczną pieśń wojenną. A przynajmniej coś, co w dość
optymistycznym założeniu miało nią być. Ogólnie nic ciekawego
nie zamierzało się stać, ich wyprawa opóźniała się o kolejną
trwającą w nieskończoność godzinę. A Rion przez cały ten czas
zaciskał zęby z goryczy, obserwując młodego wyverna. Nie wierzył,
by to mogło się tak rozegrać, by mógł zakończyć karierę
zgnębiony przez... jakiegoś niepewnej tożsamości demona.
Pożeracza Światów? Całkiem możliwe.
– Co to? Strugasz
obraz tego, co pozostało po przybiciu jednego człowieka do
dziesięciu drzew? – spytał perfidnie.
Mark powoli uniósł
głowę, zatrzymując lewą rękę w połowie ruchu.
– Wiem, że nie mam
zmysłu plastycznego, ale chyba aż tak źle nie jest? – wymówił
powoli, groźnie mrużąc oczy. – Ten dowcip był wyjątkowo
słaby...
– Owszem, jest źle.
Daj mi to.
Rudy wyrwał mu kawałek
drewna, udał, że go ogląda, a następnie cisnął nim z całej
siły w panującą poza jaskinią ciemność. Mina Marka nie
zaliczała się do sympatycznych, a zaciśnięty w lewej ręce nóż
myśliwski z pewnością nie wróżył Rionowi dobrze.
– Du stirbst –
wysyczał przez zaciśnięte zęby i rzucił mu się do gardła.
Obaj, przemieniwszy się w wyverny, stoczyli się ze zbocza w
wielkiej plątaninie zielonych i czarnych łusek, ogromnych skrzydeł,
ogonów i ostrych kłów.
– Dzieci. Jak dzieci
– mruknął pod nosem Ryjisjaveeik, nawet na moment nie odrywając
się od polerowania miecza.
Porażka była
oczywista. Rion nie mógł w końcu tak po prostu zignorować
wbijającego mu się w grzbiet kamienia, nawet gdyby nie był
przywalony ciężarem przyciskającego go do ziemi Marka. Z
wyszczerzonych kłów młodszego wyverna kapała piana, białka oczu
nabiegły mu krwią. On też nie zamierzał oddać pozycji
najpotężniejszego. Wprawdzie dopiero co ją uzyskał, ale w końcu
do blasku chwały można się przyzwyczaić błyskawicznie. Co innego
odzwyczaić...
– Uspokójcie się!
Obaj gwałtownie
oprzytomnieli i nadstawili badawczo uszu. Nad nimi stał Ryjisjaveeik
w wyverniej postaci, jego złote łuski lśniły srebrzyście w
świetle księżyca.
– Ruszamy. Pogoń
jest niedaleko. Widzę ją.
Rzeczywiście – w
ciemności majaczyły delikatne ogniki pochodni.
Louis
Ogromny księżyc
powoli krył się za dachem kamienicy. Zaraz pora wilkołaków minie,
znowu to on stanie się niepodzielnym władcą miasta. Na razie
jednak siedział na popękanych dachówkach, w jednej dłoni
ściskając rzeźbioną laskę, a w drugiej rondo wysokiego
kapelusza. Delikatny wiatr sprawiał, że mróz stawał się
przeszkodą nie do pokonania dla nawet najgrubszego ubrania. A
szkoda, bo wreszcie trafiła się urokliwa noc – z nieba opadały
powoli pierwsze nieśmiałe płatki śniegu. Wampira to jednak teraz
nie interesowało. Zaciskał z całej siły pięści, próbując
bezskutecznie odgonić swe myśli od straszliwej porażki.
Jakim cudem oszołomiony
i w dodatku poddany hipnozie chłopak zdołał mu się wymknąć?
Przez tego bezczelnego dzieciaka stracił szansę na przyjemną
kolację i przetrwanie uciążliwej dla jego gatunku nocy we
względnym spokoju. Jak mógł do tego dopuścić? On, Louis
Volantez, postrach tutejszych dzielnic?
Ciszę rozerwało
tęskne wilcze wycie. Odruchowo cały się skulił. Cholerne
wilkołaki... Ze złością wstał i wszedł do domu przez otwarte
okno. Po raz pierwszy tej pechowej nocy przewinął się obok drzwi
wejściowych... i zamarł – ten zapach...
Przykucnął i obejrzał
dokładnie podłogę. Widniały na niej delikatne zadrapania, a
unoszący się zapach piżma świadczył o niedawnej wizycie
wilkołaka.
Wstał powoli. Już
wiedział, jakim cudem jego kolacja zdołała się uwolnić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz