Shadya
Znowu nawiedziło ją
to przeklęte uczucie.
Odrętwienie minęło.
Pustka została zapełniona milionem rozmaitych emocji. Zobojętnienie
zniknęło bezpowrotnie.
Stała w oknie, w
milczeniu wyglądając na wirujące płatki śniegu i starając się
nie myśleć. Czuła, że zaraz coś się wydarzy.
Coś się zbliżało.
Opanował ją paraliżujący pierwotny strach, którego źródła nie
mogła z całą pewnością określić. Był dziwnie przytłumiony,
jakby dotyczył raczej kogoś innego, z kim była połączona
umysłem, co raczej nie było możliwe, ponieważ połączenia tego
typu nie zbudowała od wielu lat. Czekała więc, spięta, aż powód
niepokoju się pojawi, lecz jak na złość nie dawał znaku życia.
Panowała dziwna atmosfera, powietrze zdawało się gęste, ludzie
nie wychodzili z domów w obawie przed tym czymś. Nie miała
pojęcia, w jaki sposób zwykli śmiertelnicy wyczuwają obecność
złego, ale była pewna, że podświadomie o niej wiedzą.
Niebo pomimo wczesnej
pory przybrało fioletowy kolor, wzmagający się wiatr gwizdał
między nagimi gałęziami drzew. Naszło ją dziwne uczucie: nagle
zapragnęła rozpalić przed domem wielkie ognisko, mające odgonić
złe duchy, choć bardziej racjonalna część duszy podpowiadała,
że to bezcelowe. Nigdy nie miała skłonności do praktykowania
pogańskiej magii, uważała ją za głupotę, ignorując wyverny,
które uparcie twierdziły, że istnieje.
Wzdrygnęła się.
Podmuch wiatru w kominie nieprzyjemnie przypominał śmiech –
nieludzki, pełen goryczy. Warknęła głucho, zawróciła na pięcie
i żywo ruszyła do drzwi. Przekręciła klamkę w kształcie głowy
wilka, wyszła na zewnątrz. Mocny wiatr rozwiał jej jasne kręcone
włosy, bose stopy zapadały się lekko w świeżym śniegu. Stanęła
na środku ścieżki, powoli rozwiązała troczki sukni. Zanim
szeleszczący materiał zdążył opaść na ziemię, stała już na
czterech pokrytych srebrzystą sierścią łapach. Otrzepała się,
ruszyła truchtem na tyły posesji. Po kilku minutach biegu między
drzewami lasu śnieg ustąpił miejsca błotu. Zapadła się w nie do
połowy łap, pisnęła, gdy zahaczyła jedną o niewidoczną gałąź.
Szła jednak dalej.
Miejsce to od zawsze ją
fascynowało, od wtedy, gdy odkryła je jeszcze jako mała
dziewczynka. Konary niskich starych drzew plątały się nad jej
głową, czarna kora pokryta była śliskim mchem. Pozbawione liści
gałęzie cicho stukały o siebie, gdy poruszył je mocniejszy powiew
wiatru. Nad ziemią mniej więcej na wysokości kolan dorosłego
człowieka unosiła się gęsta mgła, osiadająca wielkimi kroplami
na futrze. Z czarnej wody często wystawały korzenie i spróchniałe
gałęzie, o które łatwo można było się potknąć. Mech rósł
wszędzie, stwarzał wysokie, miękkie pagórki, wypełniał wolne od
wody dolinki, obrastał pnie i kamienie. Tu nigdy nie było śniegu –
może ze względu na ciepłe bagienne opary. W nocy można było
zobaczyć błyskające w oddali niebieskie światełka, skutecznie
odstraszające ciekawskich.
Błędne ognie. Coś
pięknego.
Mimowolnie skuliła
się, kładąc uszy na łbie, gdy w koronie najbliższego drzewa
rozległ się szelest i skrzek spłoszonego ptaka. Warknęła, karcąc
się za własną głupotę.
I wtedy znowu to
poczuła. Kolejny podmuch wiatru przyniósł ze sobą ostrą
nieokreśloną woń, wyczuwalną raczej myślami, niż nosem. Od razu
zapanowała cisza, ustał nawet monotonny skrzek żab, kryjących się
pośród mchu. Wilczyca stanęła, uważnie strzygąc uszami.
Niezdrowa atmosfera sprawiła, że sierść stanęła jej dęba,
każdy nerw ciała krzyczał „uciekaj!”, łapy same rwały się
do szaleńczego biegu. Ale pokonała niepokój, znów odważnie
pchając się naprzód. Zew jakby jednocześnie odpychał ją i
przyciągał – z jednej strony pragnienie ucieczki gorzało jasno w
jej myślach, z drugiej było powoli zagłuszane przez ciekawość.
Raptownie
się zatrzymała, warując. W tym miejscu drzewa tworzyły idealne
koło, zupełnie jakby ktoś zasadził je tu celowo. Po błocie
porozrzucane były odłamki ciemnych kamieni – ostre, świetnie
nadające się do zrobienia komuś krzywdy, nikt z pewnością nie
przeżyłby upadku na nie. Pozostałości kamiennego kręgu,
zniszczonego ponad sto lat wcześniej podczas wojen religijnych,
obrosły już mchem w każdym możliwym kolorze, od żółtego, po
czarny. I to właśnie stąd pochodziło wręcz namacalne zło.
Podeszła nieco bliżej,
obnażając kły. Czuła czyjąś obecność – nie żywego
stworzenia, lecz czegoś pradawnego, groźnego, nie z tego świata.
Miejsca nafaszerowane potężną dawną magią doskonale sprzyjały
wszelkiego rodzaju klątwom, mogła się spodziewać, że prędzej
czy później zrujnowany krąg przyciągnie złe potwory.
Na środkowym głazie,
służącym niegdyś jako ołtarz, było coś narysowane. Zmrużyła
oczy, próbując rozpoznać kształt. Krętodróg? Niechętnie
zbliżyła się jeszcze bardziej. Nie! Nieregularną spiralę
przecinał w połowie prosty, pomalowany na czerwono zygzak. Tylko
nie to...
Zawyła, rzuciła się
na oślep w kierunku domu.
Gdy już znalazła się
w środku, natychmiast zamknęła drzwi. Oparła się o chłodne
drewno, dysząc z wysiłkiem. Panika – tak to można było nazwać.
Cały czas miała wrażenie, że lada moment coś na nią skoczy...
Krzyknęła, gdy drzwi
zadrżały. Zawiasy zatrzeszczały spazmatycznie. Zupełnie jakby coś
dużego się na nie przewróciło...
Chwyciła leżący
nieopodal pogrzebacz, mocno zacisnęła go w dłoni i starając się
przegnać strach, nacisnęła klamkę.
Z początku go nie
poznała. Włosy miał zlepione i brudne, kilkudniowy zarost zamienił
się w brodę z prawdziwego zdarzenia, twarz była zaczerwieniona od
mrozu, a nogawka spodni przesiąknięta krwią.
– Shadya. – Anders
zaprezentował w szerokim uśmiechu ostre kły, jego czerwone oczy
błysnęły figlarnie.
W następnym momencie
stracił przytomność.
Allan
– Naprawdę, powiedz
mi wreszcie, do czego jestem ci potrzebny? – Allan podniósł
pytająco brew, zerkając spode łba na Bonawenturę.
Wilkołak siedział na
podłodze altanki i odkąd wyciągnął chłopaka z łóżka
(dosłownie) nie odezwał się ani słowem. Nieobecnym wzrokiem
patrzył na rosnące nieopodal ośnieżone świerki, co jakiś czas
pociągając z manierki łyka ostro pachnącego napoju, którego
pochodzenia lepiej było sobie nawet nie wyobrażać. Spojrzenie jego
zielonego oka robiło się coraz bardziej mętne, a policzki
czerwone, i to wcale nie od panującego mrozu.
– Do czego jestem ci
potrzebny? – powtórzył powoli. – Do niczego. Ale tak sobie
pomyślałem... – Umilkł na moment, jego nozdrza szybko się
poruszyły. – Ty też to czujesz?
– Co czuję? – nie
zrozumiał zmiennoskóry.
– Coś się zbliża.
Od bladego świtu mam wrażenie, że coś mnie obserwuje, jakby nad
miastem wisiała gęsta chmura... Nie wiem, jak to wytłumaczyć.
Czuję, że wśród nas jest coś złego.
Milczał jakiś czas.
Pokrętna odpowiedź wilkołaka wydawała się niezbyt prawdopodobna,
lecz, co przyznał z niechęcią, też czuł coś w powietrzu.
Napięcie i niepokój, zupełnie jakby granica między światem
żywych i umarłych była zbyt słaba. Jak podczas Nocy Dusz, gdy z
niewiadomych przyczyn każdy wolał siedzieć w domu, niż na
zewnątrz, choćby nie wiadomo jak piękna pogoda była.
– Taaak, też to
czuję – przyznał w końcu z ociąganiem.
Nieogoloną, pokrytą
bliznami zaczerwienioną gębę Bonawentury rozjaśnił absurdalnie
szeroki uśmiech.
– No, to się
rozumiemy! I jeszcze jedna sprawa, raczej czysto towarzyska...
– Tak?
– Jak się walczy tą
szpilką? – Znaczącym ruchem głowy wskazał na wiszącą u boku
Allana szablę.
Chłopak dobył jej z
łatwością, obrócił w dłoniach.
– Trzeba spróbować
na własnej skórze, nie da się tak po prostu wytłumaczyć.
– Ale łatwiej czy
trudniej, niż mieczem?
– Właściwie to
trudniej. Więcej pracy musisz włożyć w utrzymanie właściwej
pozycji, choć z drugiej strony w przypadku większości rodzajów
szabli nie musisz mieć takiej krzepy.
– Krzepę to ja mam!
– Ale cierpliwości
ci brakuje, z tego co widzę. – Przez moment wygolony osiłek
wyglądał jak zbity pies. – Ano właśnie. A cierpliwość jest tu
najważniejsza.
– Te, młody, a ty
się za bardzo nie mądrujesz?
Zmiennoskóry wstał,
uśmiechając się chytrze.
– Każdy ma prawo się
mądrować, o ile wcześniej upewnił się, czy ma rację. – Dla
próby wykonał idealny wypad.
– Powiedz no, a dasz
radę nauczyć takiego ignoranta, jak ja? – Z nadzieją przechylił
wielką łysą głowę.
– Mogę spróbować.
– Zniknął w czeluściach domu, by po chwili wrócić z szablą
ojca. Swoją rzucił wilkołakowi. – Tylko cicho, bo jak ojciec się
dowie... – Zobrazował to, co może się stać, wymownym gestem
przejeżdżając palcem po gardle.
Wilkołak zarechotał
paskudnie.
– Wyprostuj się,
ugnij lekko kolana, stań w lekkim rozkroku, silniejszą nogą do
przodu, drugą w bok pod kątem prostym.
Łysy wykonywał
posłusznie wszystkie polecenia, co, jakby nie patrzeć, samo w sobie
było już ogromnym osiągnięciem. Gdy opanował mniej więcej
bardziej przypominający taniec sposób poruszania się, przyszła
kolej na walkę. Allan ostrożnie, z gracją drapieżnika poruszał
się dookoła niego, czekając na atak. Wilkołak bacznie go
obserwował, choć widać było, że wprost gotuje się od środka.
Gdy chłopak był wystarczająco blisko, zaatakował... lecz nie
szablą – ogromna jak bochen chleba pięść dosięgnęła twarzy
Allana, odrzucając go w zaspę dobre dwa metry dalej.
– Popraw pozycję! –
ryknął wilkołak.
Zmiennoskóry powoli
usiadł, otrzepał płaszcz ze śniegu i delikatnie dotknął
formującego się na szczęce siniaka.
– Powiedz mi,
walczyłeś kiedyś z wyvernem? – spytał, wstając; zachwiał się.
– Walczyłem już
chyba z każdym.
– To dobrze się
składa. Jak śmiertelnik może walczyć z wyvernem i wygrać?
– Czy chcesz tym
delikatnie zachęcić mnie, bym zrobił z ciebie maszynkę do
zabijania?
– Można to tak
nazwać.
Chwilę milczał,
kręcąc szablą ósemki jak mieczem i patrząc w jakiś
niedostrzegalny punkt między drzewami.
– Wyvern jest
okrutny, silny, szybki, zręczny i rozumny. Żeby z nim walczyć,
musisz posiadać każdą z tych cech, inaczej od razu jesteś na
przegranej pozycji. O ile masz jakiekolwiek szanse, stając do walki
z kimś, kogo nie da się zabić osiągalnymi dla ciebie sposobami.
Przede wszystkim wiele tą szabelką nie zdziałasz, wyvernim mieczem
można ją przeciąć na pół. Chociaż są też tacy, co ci ją
złamią w dwóch palcach. Wstawaj.
Allan wstał,
uśmiechając się pod nosem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz