poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 1


Shadya

Znowu nawiedziło ją to przeklęte uczucie.
Odrętwienie minęło. Pustka została zapełniona milionem rozmaitych emocji. Zobojętnienie zniknęło bezpowrotnie.
Stała w oknie, w milczeniu wyglądając na wirujące płatki śniegu i starając się nie myśleć. Czuła, że zaraz coś się wydarzy.
Coś się zbliżało. Opanował ją paraliżujący pierwotny strach, którego źródła nie mogła z całą pewnością określić. Był dziwnie przytłumiony, jakby dotyczył raczej kogoś innego, z kim była połączona umysłem, co raczej nie było możliwe, ponieważ połączenia tego typu nie zbudowała od wielu lat. Czekała więc, spięta, aż powód niepokoju się pojawi, lecz jak na złość nie dawał znaku życia. Panowała dziwna atmosfera, powietrze zdawało się gęste, ludzie nie wychodzili z domów w obawie przed tym czymś. Nie miała pojęcia, w jaki sposób zwykli śmiertelnicy wyczuwają obecność złego, ale była pewna, że podświadomie o niej wiedzą.
Niebo pomimo wczesnej pory przybrało fioletowy kolor, wzmagający się wiatr gwizdał między nagimi gałęziami drzew. Naszło ją dziwne uczucie: nagle zapragnęła rozpalić przed domem wielkie ognisko, mające odgonić złe duchy, choć bardziej racjonalna część duszy podpowiadała, że to bezcelowe. Nigdy nie miała skłonności do praktykowania pogańskiej magii, uważała ją za głupotę, ignorując wyverny, które uparcie twierdziły, że istnieje.
Wzdrygnęła się. Podmuch wiatru w kominie nieprzyjemnie przypominał śmiech – nieludzki, pełen goryczy. Warknęła głucho, zawróciła na pięcie i żywo ruszyła do drzwi. Przekręciła klamkę w kształcie głowy wilka, wyszła na zewnątrz. Mocny wiatr rozwiał jej jasne kręcone włosy, bose stopy zapadały się lekko w świeżym śniegu. Stanęła na środku ścieżki, powoli rozwiązała troczki sukni. Zanim szeleszczący materiał zdążył opaść na ziemię, stała już na czterech pokrytych srebrzystą sierścią łapach. Otrzepała się, ruszyła truchtem na tyły posesji. Po kilku minutach biegu między drzewami lasu śnieg ustąpił miejsca błotu. Zapadła się w nie do połowy łap, pisnęła, gdy zahaczyła jedną o niewidoczną gałąź. Szła jednak dalej.
Miejsce to od zawsze ją fascynowało, od wtedy, gdy odkryła je jeszcze jako mała dziewczynka. Konary niskich starych drzew plątały się nad jej głową, czarna kora pokryta była śliskim mchem. Pozbawione liści gałęzie cicho stukały o siebie, gdy poruszył je mocniejszy powiew wiatru. Nad ziemią mniej więcej na wysokości kolan dorosłego człowieka unosiła się gęsta mgła, osiadająca wielkimi kroplami na futrze. Z czarnej wody często wystawały korzenie i spróchniałe gałęzie, o które łatwo można było się potknąć. Mech rósł wszędzie, stwarzał wysokie, miękkie pagórki, wypełniał wolne od wody dolinki, obrastał pnie i kamienie. Tu nigdy nie było śniegu – może ze względu na ciepłe bagienne opary. W nocy można było zobaczyć błyskające w oddali niebieskie światełka, skutecznie odstraszające ciekawskich.
Błędne ognie. Coś pięknego.
Mimowolnie skuliła się, kładąc uszy na łbie, gdy w koronie najbliższego drzewa rozległ się szelest i skrzek spłoszonego ptaka. Warknęła, karcąc się za własną głupotę.
I wtedy znowu to poczuła. Kolejny podmuch wiatru przyniósł ze sobą ostrą nieokreśloną woń, wyczuwalną raczej myślami, niż nosem. Od razu zapanowała cisza, ustał nawet monotonny skrzek żab, kryjących się pośród mchu. Wilczyca stanęła, uważnie strzygąc uszami. Niezdrowa atmosfera sprawiła, że sierść stanęła jej dęba, każdy nerw ciała krzyczał „uciekaj!”, łapy same rwały się do szaleńczego biegu. Ale pokonała niepokój, znów odważnie pchając się naprzód. Zew jakby jednocześnie odpychał ją i przyciągał – z jednej strony pragnienie ucieczki gorzało jasno w jej myślach, z drugiej było powoli zagłuszane przez ciekawość.
Raptownie się zatrzymała, warując. W tym miejscu drzewa tworzyły idealne koło, zupełnie jakby ktoś zasadził je tu celowo. Po błocie porozrzucane były odłamki ciemnych kamieni – ostre, świetnie nadające się do zrobienia komuś krzywdy, nikt z pewnością nie przeżyłby upadku na nie. Pozostałości kamiennego kręgu, zniszczonego ponad sto lat wcześniej podczas wojen religijnych, obrosły już mchem w każdym możliwym kolorze, od żółtego, po czarny. I to właśnie stąd pochodziło wręcz namacalne zło.
Podeszła nieco bliżej, obnażając kły. Czuła czyjąś obecność – nie żywego stworzenia, lecz czegoś pradawnego, groźnego, nie z tego świata. Miejsca nafaszerowane potężną dawną magią doskonale sprzyjały wszelkiego rodzaju klątwom, mogła się spodziewać, że prędzej czy później zrujnowany krąg przyciągnie złe potwory.
Na środkowym głazie, służącym niegdyś jako ołtarz, było coś narysowane. Zmrużyła oczy, próbując rozpoznać kształt. Krętodróg? Niechętnie zbliżyła się jeszcze bardziej. Nie! Nieregularną spiralę przecinał w połowie prosty, pomalowany na czerwono zygzak. Tylko nie to...
Zawyła, rzuciła się na oślep w kierunku domu.
Gdy już znalazła się w środku, natychmiast zamknęła drzwi. Oparła się o chłodne drewno, dysząc z wysiłkiem. Panika – tak to można było nazwać. Cały czas miała wrażenie, że lada moment coś na nią skoczy...
Krzyknęła, gdy drzwi zadrżały. Zawiasy zatrzeszczały spazmatycznie. Zupełnie jakby coś dużego się na nie przewróciło...
Chwyciła leżący nieopodal pogrzebacz, mocno zacisnęła go w dłoni i starając się przegnać strach, nacisnęła klamkę.
Z początku go nie poznała. Włosy miał zlepione i brudne, kilkudniowy zarost zamienił się w brodę z prawdziwego zdarzenia, twarz była zaczerwieniona od mrozu, a nogawka spodni przesiąknięta krwią.
Shadya. – Anders zaprezentował w szerokim uśmiechu ostre kły, jego czerwone oczy błysnęły figlarnie.
W następnym momencie stracił przytomność.



Allan

Naprawdę, powiedz mi wreszcie, do czego jestem ci potrzebny? – Allan podniósł pytająco brew, zerkając spode łba na Bonawenturę.
Wilkołak siedział na podłodze altanki i odkąd wyciągnął chłopaka z łóżka (dosłownie) nie odezwał się ani słowem. Nieobecnym wzrokiem patrzył na rosnące nieopodal ośnieżone świerki, co jakiś czas pociągając z manierki łyka ostro pachnącego napoju, którego pochodzenia lepiej było sobie nawet nie wyobrażać. Spojrzenie jego zielonego oka robiło się coraz bardziej mętne, a policzki czerwone, i to wcale nie od panującego mrozu.
Do czego jestem ci potrzebny? – powtórzył powoli. – Do niczego. Ale tak sobie pomyślałem... – Umilkł na moment, jego nozdrza szybko się poruszyły. – Ty też to czujesz?
Co czuję? – nie zrozumiał zmiennoskóry.
Coś się zbliża. Od bladego świtu mam wrażenie, że coś mnie obserwuje, jakby nad miastem wisiała gęsta chmura... Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Czuję, że wśród nas jest coś złego.
Milczał jakiś czas. Pokrętna odpowiedź wilkołaka wydawała się niezbyt prawdopodobna, lecz, co przyznał z niechęcią, też czuł coś w powietrzu. Napięcie i niepokój, zupełnie jakby granica między światem żywych i umarłych była zbyt słaba. Jak podczas Nocy Dusz, gdy z niewiadomych przyczyn każdy wolał siedzieć w domu, niż na zewnątrz, choćby nie wiadomo jak piękna pogoda była.
Taaak, też to czuję – przyznał w końcu z ociąganiem.
Nieogoloną, pokrytą bliznami zaczerwienioną gębę Bonawentury rozjaśnił absurdalnie szeroki uśmiech.
No, to się rozumiemy! I jeszcze jedna sprawa, raczej czysto towarzyska...
Tak?
Jak się walczy tą szpilką? – Znaczącym ruchem głowy wskazał na wiszącą u boku Allana szablę.
Chłopak dobył jej z łatwością, obrócił w dłoniach.
Trzeba spróbować na własnej skórze, nie da się tak po prostu wytłumaczyć.
Ale łatwiej czy trudniej, niż mieczem?
Właściwie to trudniej. Więcej pracy musisz włożyć w utrzymanie właściwej pozycji, choć z drugiej strony w przypadku większości rodzajów szabli nie musisz mieć takiej krzepy.
Krzepę to ja mam!
Ale cierpliwości ci brakuje, z tego co widzę. – Przez moment wygolony osiłek wyglądał jak zbity pies. – Ano właśnie. A cierpliwość jest tu najważniejsza.
Te, młody, a ty się za bardzo nie mądrujesz?
Zmiennoskóry wstał, uśmiechając się chytrze.
Każdy ma prawo się mądrować, o ile wcześniej upewnił się, czy ma rację. – Dla próby wykonał idealny wypad.
Powiedz no, a dasz radę nauczyć takiego ignoranta, jak ja? – Z nadzieją przechylił wielką łysą głowę.
Mogę spróbować. – Zniknął w czeluściach domu, by po chwili wrócić z szablą ojca. Swoją rzucił wilkołakowi. – Tylko cicho, bo jak ojciec się dowie... – Zobrazował to, co może się stać, wymownym gestem przejeżdżając palcem po gardle.
Wilkołak zarechotał paskudnie.
Wyprostuj się, ugnij lekko kolana, stań w lekkim rozkroku, silniejszą nogą do przodu, drugą w bok pod kątem prostym.
Łysy wykonywał posłusznie wszystkie polecenia, co, jakby nie patrzeć, samo w sobie było już ogromnym osiągnięciem. Gdy opanował mniej więcej bardziej przypominający taniec sposób poruszania się, przyszła kolej na walkę. Allan ostrożnie, z gracją drapieżnika poruszał się dookoła niego, czekając na atak. Wilkołak bacznie go obserwował, choć widać było, że wprost gotuje się od środka. Gdy chłopak był wystarczająco blisko, zaatakował... lecz nie szablą – ogromna jak bochen chleba pięść dosięgnęła twarzy Allana, odrzucając go w zaspę dobre dwa metry dalej.
Popraw pozycję! – ryknął wilkołak.
Zmiennoskóry powoli usiadł, otrzepał płaszcz ze śniegu i delikatnie dotknął formującego się na szczęce siniaka.
Powiedz mi, walczyłeś kiedyś z wyvernem? – spytał, wstając; zachwiał się.
Walczyłem już chyba z każdym.
To dobrze się składa. Jak śmiertelnik może walczyć z wyvernem i wygrać?
Czy chcesz tym delikatnie zachęcić mnie, bym zrobił z ciebie maszynkę do zabijania?
Można to tak nazwać.
Chwilę milczał, kręcąc szablą ósemki jak mieczem i patrząc w jakiś niedostrzegalny punkt między drzewami.
Wyvern jest okrutny, silny, szybki, zręczny i rozumny. Żeby z nim walczyć, musisz posiadać każdą z tych cech, inaczej od razu jesteś na przegranej pozycji. O ile masz jakiekolwiek szanse, stając do walki z kimś, kogo nie da się zabić osiągalnymi dla ciebie sposobami. Przede wszystkim wiele tą szabelką nie zdziałasz, wyvernim mieczem można ją przeciąć na pół. Chociaż są też tacy, co ci ją złamią w dwóch palcach. Wstawaj.
Allan wstał, uśmiechając się pod nosem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz