poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 11


Mark

Tantal pomimo stanowczych protestów Marka zadecydował, że dla smoka trzeba kupić siodło i uprząż. Od razu również pochwalił się doskonałą znajomością rzemieślnika, który mógłby takowe wykonać. Następnie ponad godzinę rozprawiał o dziwnej formie zapłaty, jakiej ten człowiek zażąda, lecz Markowi nie udało się ustalić, jak ta zapłata ma w końcu wyglądać. Po prostu Grek po pewnym czasie wykombinował skądś wielki wózek załadowany czymś ciężkim i wydającym metaliczny pogłos i zmusił go do pchania bagażu.
To było coś na kształt slumsów, choć na pewno dawniej stanowiło jedną z bogatszych części miasta. Strome uliczki wybrukowano, lecz obecnie kamień był popękany i brudny. Maksymalnie dwupiętrowe domy, kojarzące się odrobinę z architekturą muru pruskiego, straszyły popękanymi szybami, spróchniałymi deskami, którymi obito je do połowy, i brudną, kiedyś białą farbą, którą pomalowano piętra. Niebezpiecznie pochylały się ku ulicy, kilka nawet chroniły drewniane bale, zabezpieczające stare osłabione ściany przed upadkiem. Stare dachy uszczelniono byle czym, a i tak ziały tysiącem wyrw. Mieszkańcy z pewnością cierpieli na brak miejsca – nawet nad licznymi wąskimi mostkami, zbudowanymi na dwóch przecinających się co jakiś czas rzekach, zbudowano coś w rodzaju mieszkalnego korytarza, łączącego domy po dwóch stronach drogi. Powietrze śmierdziało niemiłosiernie, kilkoro brudnych dzieci patrzyło na nich z ciekawością – nieczęsto widuje się w tej okolicy zbrojnych mężczyzn.
Jesteś pewien, że to tutaj? – jęknął Mark. Koło wielkiego wózka, wypełnionego coraz bardziej intrygującą go zawartością dla niepoznaki nakrytą połataną płachtą, na moment ugrzęzło w sporej wyrwie w bruku; zaklął, gdy musiał mocniej naprzeć na oporne urządzenie.
Tantal szedł raźnym krokiem kilka metrów przed nim, nawet nie myśląc, by pomagać.
Jestem pewien. Mapy nie kłamią.
Ale rysujący je ludzie owszem... – Z całej siły zaparł się nogami, gdy wózek zaczął staczać się ze stromego mostka. Jakimś cudem udało mu się utrzymać na nogach, ale miał już serdecznie dość.
Teraz ty prowadzisz – oznajmił Tantalowi, ruszając dalej z wolnymi rękoma.
Po chwili Grek wprowadził go w wąski zaułek – wyższe niż do tej pory budynki wznosiły nad nimi swoje popękane ściany, stały tak blisko, że nie mogliby iść obok siebie. Było prawie całkiem ciemno.
Naprawdę jesteś pewien? – spytał Mark ponownie.
Tak – syknął pchający wózek Tantal.
Po jakimś czasie zauważyli wtuloną pomiędzy budynki drewnianą, zadbaną jednoizbową chatę. Nad niskim wejściem kołysała się lampa naftowa, dająca jasne, ciepłe i przyjemne światło.
No widzisz?! A śmiałeś wątpić w moją orientację w terenie! – zakrzyknął Grek.
Mark zamierzał wytknąć mu nazwanie sporego miasta „terenem”, ale przeszkodził mu nagle czysty i podejrzanie dźwięczny głos:
No proszę, a co wy macie w tym wózeczku?
Odwrócił się płynnie, pomimo ciasnoty jakoś dobył miecza. Przeciwnik był wysoki, szczupły, ale nie chudy, ubrany w długi czarny płaszcz, którego kaptur zakrywał mu prawie całkowicie twarz. Widać było jedynie zbyt kształtne jak na mężczyznę usta, ukazujące w krzywym uśmiechu lekko zaostrzone zęby. Idealnie równe i białe. Sposób, w jaki mówił i w jaki dobył inkrustowanego złotem i szlachetnymi kamieniami sztyletu wskazywał, że mają do czynienia z kimś z wyższych sfer, wielmożą lub nawet księciem. Ale zaprzeczały temu trzy fakty: człowiek znajdował się w najgorszych slumsach, jego ubranie było stare i połatane i właśnie próbował ich okraść.
Mark odbił pierwszy błyskawiczny cios. Napastnik walczył prawie jak wyvern – jego ruchy były precyzyjne, płynnie w siebie przechodziły, zupełnie jakby tańczył w powietrzu, a grawitacja na niego nie działała. Był tak szybki, że człowiek z pewnością nie dałby mu rady.
Wyvern usiłował wziąć szeroki zamach znad głowy, ale ostrze zawadziło o znajdującą się zbyt blisko ścianę. W ramieniu coś naprawdę boleśnie chrupnęło, na głowę posypały się fragmenty starego tynku. Syknął wściekle, obronił się jelcem, ale niedokładnie – gdyby nie wyverni refleks, właśnie miałby dziurę w przedramieniu.
Po co ty się tu pchałeś z tym mieczem? Nie wiesz, że w walkach ulicznych przewagę ma ten, który może lepiej manewrować bronią – czyli ten, który ma krótsze i lżejsze ostrze? – Napastnik roześmiał się.
W walce najważniejsze jest to, by nie dopuścić wroga zbyt blisko. A miecze doskonale się w tym sprawdzają.
W tym momencie złodziej wykonał zwodnicze natarcie i z całej siły uderzył go kolanem między nogi. Niemiec zgiął się w pół i upuszczając miecz, padł na ziemię, dusząc krzyk. Zakapturzony miał stalowe nakolanniki.
Zanim poznasz przeciwnika na tyle, by móc przewidzieć jego następny ruch, oprócz siły używaj też sprytu. Bo bez tego będziesz biedny. – Jak gdyby nigdy nic otrzepał płaszcz.
Zaczynasz mnie irytować – warknął Niemiec i wykonał jednego z najpiękniejszych „golfiarzy” w swoim życiu.
Człowiek runął na ziemię, aż huknęło. Kaptur opadł z twarzy, ukazując spiczaste uszy i mieniące się różowym blaskiem tęczówki oczu. Na ramiona opadły mu idealnie zielone gęste włosy. Sztylet potoczył się po ziemi prosto pod nogi Tantala, który stał z boku, przezornie nie wtrącając się do walki.
Grek oprzytomniał dopiero gdy Mark zachichotał.
Cooo?! Ty... Jak mocno cię kopnął, że zachowujesz się jak baba?! – Spojrzał na niego z przerażeniem.
Przecież to jest elf!
I co z tego? Elfów mamy w Drugim Świecie jak mrówków, chyba nawet więcej, niż ludzi...
Nie rozumiesz! Elf – złodziej. To tak, jakbym ja na przykład został mistrzem baletu! – roześmiał się na dobre.
Elf groźnie zmrużył oczy, w których pojawiła się istna żądza mordu, i syknął:
Z czegoś w końcu żyć trzeba... – Wstał, otrzepał ubranie z pyłu. – Czego tutaj szukacie? Chyba widać, że to nie jest dzielnica dla takich paniątek, jak wy.
Nie jestem pewien, czy bardzo cię to zainteresuje. – Tantal dyskretnie przesunął dłoń w stronę ukrytego sztyletu.
A może jednak? – Nie doczekał się odpowiedzi, więc po prostu podszedł do wielkiego wózka i ciekawie zajrzał pod nakrywającą go płachtę. – Ooo, a co my tu mamy? – Odskoczył raptownie, w ostatnim momencie ratując palce przed odcięciem przez gwałtownie opadającą klingę Marka. – Dobra, dobra, już nie patrzę... Ale wy nie wybieracie się przypadkiem do smoczego siodlarza?
Tantal pobladł.
A ty skąd niby o nim wiesz?!
Bo ja nim jestem. To jak? Może was zaproszę w moje skromne progi i usiądziemy przy herbacie, zamiast tu sterczeć?
Jest smoczym siodlarzem i okrada swoich klientów w wolnym czasie? – Mark skrzywił się. – Coś tego nie czuję...
Wyverny wymieniły nieufne spojrzenia, gdy elf raźnym krokiem ruszył do niskiego domku. Uchylił zbite z nierównych desek drzwi i zawołał:
Ulfr, stary zgredzie, gdzie ty znowu jesteś?!
A gdzie niby mam być, do jasnej ciasnej?! – Z pomieszczenia obok wyszedł mężczyzna. Niezbyt rosły, ale widać po nim było, że ma wystarczająco dużo siły, by odrąbać komuś jakąś część ciała wikińskim toporem, który miał zatknięty za paskiem. Włosy koloru słomy zaplótł w długiego opadającego na plecy warkocza, boki czaszki miał jednak wygolone i wytatuowane w skomplikowane wzory. Jego oczy były wręcz nienaturalnie niebieskie, a uszy delikatnie spiczaste. Ubrany był podobnie jak elf, z tą tylko różnicą, że jego kubrak wykonano ze skóry. Natychmiast, widząc obcych, sięgnął po okrągłą tarczę, opierającą się ścianę.
Ach, to ty, Ferris – zreflektował się szybko.
Tak, to ja, wyobraź sobie. Mamy klientów.
A to akurat twój problem. – Rzucił z powrotem tarczę na miejsce i odszedł, przeciągając się błogo, czemu towarzyszyło potężne ziewnięcie. – Kiedy ty ostatnio klientów miałeś, chłopie...
Nie jest zbyt gościnny, to trzeba mu przyznać. – Ferris uśmiechnął się szeroko. – A więc, w czym mogę panom pomóc? – Zatarł dłonie, opierając łokcie o coś w rodzaju sklepowej lady.
Jak już się pewnie domyśliłeś, potrzebujemy siodła i uprzęży dla smoka...
Jaka rasa? Wiek? Wymiary? Płeć?
Yyyy... Samiec, nieco większy od bojowego konia... – Tantal z zakłopotaniem potarł kark. – Mam ponad cztery tysiące lat, a nigdy nie starczyło mi cierpliwości, by uczyć się o smokach...
Nieco większy od konia? To młody, najwyżej dziesięcioletni... – Ferris milczał przez chwilę. – Ulfr! – ryknął znowu.
Czego ty ode mnie chcesz?! – Zaspany człowiek o wyglądzie wikinga znowu ukazał się w pomieszczeniu, już zdecydowanie mniej skłonny do poniechania przemocy.
Trzeba obejrzeć smoka. Idziesz?
No pewnie! – Nagła przemiana, która dokonała się na jego twarzy, była wręcz porażająca – nagle rozpromienił się, ukazując w szerokim uśmiechu dyskretnie zaostrzone kły.
Jesteś półelfem? – wyrwało się Grekowi.
Wiking nagle spoważniał. Chwilę patrzył na niego bez słowa.
Raczej ćwierć. Nie mam zielonych włosów, a u półelfów lubią się utrzymywać... – Przewiesił tarczę przez grzbiet, dziarsko ruszył do wyjścia. – To nie jest najciekawsza historia, jaką w życiu słyszałeś, zapewniam.
Gdy szli ulicami miasta, Ferris cały czas uważnie się rozglądał, jakby czegoś szukając. Gdy wreszcie to zauważył, widocznie poweselał – wskazał na lekko kołyszący się na wietrze szyld gospody. Na sporym kawałku drewna wymalowano niezbyt udolnie kufel z piwem, krzywy napis głosił: „Oberża pod Białą Pianką”.
Może wejdziemy? Porozmawiamy chwilę. I spróbuję was udobruchać po próbie kradzieży...
Czemu nie? – Wyverny z ociąganiem pokonały kamienne schodki i zajęły miejsca przy stoliku w zadymionym wnętrzu gospody. Po chwili Ferris pojawił się z dwoma ogromnymi kuflami.
A ten przy barze to nie jest przypadkiem nasz kochany przyjaciel Krogulec? – Ulfr pociągnął piwa, brudząc wąsy pianą.
Elf obejrzał się przez ramię.
No, może. Ale raczej mnie nie widział.
Raczej? Ale pewności nie masz?
Kto to, ten cały Krogulec? Nie chodzi wam przypadkiem o tego sekciarza? – Tantal nachylił się nad stołem.
Owszem. Bardzo chce mnie zlikwidować, odkąd odmówiłem mu pomocy w kupnie smoka. Mamy kłopoty...
W co on nas znowu wciągnął...? – jęknął Mark.
Otyły mężczyzna w białej sięgającej kostek szacie powoli wstał od baru, następnie odwrócił się w ich stronę. Na jego gładko wygolonej twarzy zaigrał uśmiech, który przy sporej dozie dobrych chęci można by uznać za przyjacielski. Powoli rozłożył ramiona, jakby chciał ogarnąć nimi całe obskurne wnętrze, i zawołał donośnie:
Ferrisie, mój przyjacielu!
Tacy z nas przyjaciele, że aż chętnie pozabijalibyśmy się nawzajem... – syknął elf pod nosem. Mark zauważył, że dyskretnym ruchem zdjął z ramienia kuszę i próbuje załadować ją, nie wstając z miejsca.
W tym samym momencie od stolików zaczęli podnosić się klienci lokalu. Dopiero teraz zauważyli, że wszyscy byli uzbrojeni po zęby, a każdy na tunice wyszyty miał ten sam motyw: serce przebite dwoma rapierami.
Pułapka – wiking stwierdził to, co oczywiste.
Mark nachylił się do Tantala.
Na co ci ta uprząż dla smoka? Mam przecież własne skrzydła, których całkiem sprawnie w razie potrzeby potrafię używać. No i teraz przez twoją głupotę wtryniliśmy się w sam środek jakiejś wojny sekt... – warknął, kładąc dłoń na rękojeści miecza i unosząc się lekko.
Nie, nie wstawaj! Poradzę sobie... – Ferris chwycił go za ramię.
Z czterdziestoma? Ja nie byłbym taki pewien. – Dobył miecza, niedawno czyszczona klinga zabłysła w słabym świetle.
Jeden z bandytów skoczył na niego, więc uciął mu głowę ruchem samego nadgarstka. Widząc zniesmaczoną minę Tantala, warknął:
Nie patrz się tak i może mi pomóż, co? Nawet ja nie jestem niezniszczalny.
Ferris wyglądał, jakby dopiero teraz coś do niego dotarło. Spojrzał z niepokojem na identyczne ubrania obu mężczyzn, na długie miecze i sztylety u boków.
Jesteście wyvernami? – spytał z wahaniem.
Nie doczekał się odpowiedzi. Obaj jak burza śmignęli między napastników, zwinnie zadając i parując uderzenia. Wyglądali, jakby rozmywali się w powietrzu.
Niejaki Krogulec przez moment wyglądał, jakby naprawdę zamierzał się tym przejąć. Jego ludzie padali szybko, nie było ich tylu, by mogli stawić czoła dwóm wyvernom. Ale po chwili w jego głowie pojawił się nowy plan. Doszedł do wniosku, że dwa gady muszą być ochroniarzami Ferrisa, a tak się chwilowo złożyło, że elf został bez opieki... Podniósł z ziemi miecz jednego z zabitych, na próbę zakręcił nim w powietrzu. Tak, to była dobra broń. Nie był wytrawnym szermierzem, ale z tak doskonale wyważoną bronią powinien sobie poradzić z kimś uzbrojonym jedynie w sztylet i kuszę. No właśnie, kusza...
Podszedł do Ferrisa, całkowicie pochłoniętego widokiem walki, do której włączył się po chwili również ten niepozornie wyglądający mieszaniec. Chwycił za kołnierz płaszcza, brutalnie postawił wroga na nogi. Elf zwinnie okręcił się i wymierzył z kuszy w pierś sekciarza, lecz ten jednocześnie uniósł miecz nad głowę, gotów do zadania ciosu. Wszyscy zamarli.
Przestańcie walczyć, albo go zabiję – zwrócił się do wyvernów.
To zabijaj – burknął Mark, wzruszając ramionami. – Co nam po nim? Kłopot z głowy.
Udał, że nie dosłyszał. Zwrócił się do Ferrisa:
No i co, kuszniku? Jeśli wystrzelisz, niechybnie opadnie na ciebie klinga mojego miecza. Wprawdzie niemożliwym jest, byś chybił z takiej odległości, lecz również przypłacisz to życiem, które raczej sobie cenisz...
Ferris za to dokonał czegoś raczej niespodziewanego. Zaczął... tańczyć, wciąż gotową do strzału kuszę trzymając jak partnerkę.
Był to tak zwany „taniec czarnych serc” – pomieszanie sztuki i czystej hipnotycznej magii, powszechnie znany w całym Drugim Świecie, lecz raczej niezbyt kochany, ponieważ wymyślony i praktykowany przez grupę rozproszonych po całym świecie Ithariańskich najemników. Ithariana, wyspiarski kraj, a właściwie duże miasto położone gdzieś na Wszechoceanie, słynęło z tego, że zabijanie i walkę uliczną traktował jako sztukę, a specjalnie szkoleni tam najemnicy byli jej mistrzami. Taniec raczej nie był skomplikowany, lecz wymagał świetnej koordynacji, precyzji, cierpliwości i niemało siły. Polegał na niespiesznych ruchach na ugiętych w pozycji szermierczej nogach, płynnych obrotach, powolnych podskokach, tak żeby widzowi zdawało się, iż tańczący unosi się kilka centymetrów nad ziemią. Od razu było widać, że Ferris musiał ćwiczyć go już wcześniej, ponieważ wszystko wykonywał doskonale, nie gubił rytmu, nie potykał się, nie kończył przedwcześnie ruchów. Tantal dopiero teraz zorientował się, czemu strój elfa wydawał mu się znajomy: to był tradycyjny strój Ithariańskiego najemnika – obszerny kaptur, zwiewny płaszcz, mający raczej ładnie wyglądać, niż przed czymkolwiek chronić, obszerna kurta spięta szerokim pasem, do którego można było przytwierdzić noże do rzucania i sztylety, obszerne spodnie, buty do kolan – również obszerne – i wszystko to utrzymane w czerni przechodzącej w skórzany brąz. I wszystko to kipiało tak silną magią, że tylko ktoś doskonale o niej wiedzący byłby w stanie się jej sprzeciwić.
Zebrani przyglądali się tańczącemu z otwartymi ustami, zafascynowani; zdawało się, że zapomnieli o gotowej do strzału kuszy w jego rękach. Nawet Krogulec, do tej chwili tak rwący się do działania, opuścił na chwilę rękę z mieczem, zaintrygowany poczynaniami przeciwnika.
A Ferris tylko na to czekał. Okręcił się płynnie w powietrzu po raz ostatni i opadł na ugiętych kolanach, jednocześnie przyjmując idealną pozycję strzelecką. Kusza zabrzęczała, bełt świsnął w powietrzu, utkwił, drżąc lekko, w ścianie za plecami Krogulca. Sekciarz stał chwilę niepewnie, następnie spojrzał powoli na swój korpus. Padł na ziemię, widząc powiększający się kwiat czerwieni w miejscu serca.
I po kłopocie. Że też mi to wcześniej nie przyszło do głowy! – Wyprostował się, zarzucając broń na ramię. – Idziemy, czy będziecie jeszcze pili to piwo? – spytał, spoglądając na towarzyszy.
Ja chętnie się napiję – warknął Mark.

***

Smok okazał się trochę nieufny. Na widok Ferrisa zerwał się z ziemi, gdzie do tej pory spał, rozpostarł wielkie skrzydła i ryknął, spluwając strumieniem fioletowego ognia
Robi tak tylko gdy kogoś nie lubi. Na przykład do Tantala. Na mój widok zieje pomarańczowym – wytłumaczył Mark.
Elf podszedł powoli do smoka, wyciągając ręce, by pokazać wyraźnie, że nic w nich nie trzyma. Przemawiał przyciszonym głosem. Kolczasty ogon jednak poruszał się niespokojnie, szpony ryły dziury w ziemi.
Może pomogę? – zaproponował wyvern, gdy najemnik po raz kolejny cudem uniknął spalenia.
Miło by było...
Ruszył do zwierzęcia, stanowczo wyciągając dłoń. Zamierzał położyć ją na kolczastym łbie, ale gad zwinnie się odsunął.
Nerderin, leżeć! – rozkazał stanowczo. O dziwo, smok posłusznie opadł na trawę, łypiąc groźnie na obcego.
Jak się nazywa?
Nerderin Sehaalet.
Czy to nie jest przypadkiem po staroelficku „natrętny kundel”? – Elf uniósł jedną brew, nie mogąc ukryć zdumienia.
No co ty... – Niemiec zgrzytnął zębami.
Elf obejrzał smocze kły, co z pewnością mogło okazać się ryzykowne, następnie policzył łuski na lewej przedniej łapie, szarpnął za rogi, zajrzał do uszu i oczu.
Zdrowy jak koń i silny. Zaledwie pięcioletni, ale naprawdę duży jak na tak młodego. Zwykły szary zaskórnik.
Szary zaskórnik? – Tantal jeszcze nigdy nie słyszał takiej nazwy.
Taka odmiana. Zaskórniki to te, które gromadzą błyskotki. Dość uciążliwe w hodowli, ale najinteligentniejsze. I najsilniejsze, dlatego często wykorzystuje się je jako wierzchowce bojowe. Rosną przez całe życie, nikt właściwie nie wie, ile mogą żyć maksymalnie. Są jeszcze takie, które pamiętają wielką wojnę... Jest piękny. – Uśmiechnął się, wręcz wzruszony.
Smok, słysząc tę pochwałę, postawił uszy i lekko uniósł łeb. W jego szarych ślepiach ukazały się drobne błyski. Zanim Mark zdążył zareagować, wielki kolczasty język wysunął się z pyska i przeszorował po przedramieniu elfa, prawie drąc kurtkę.
A więc jednak mnie lubisz? – Elf ostrożnie pogładził smoczy łeb. – Czy mogę się zainteresować, gdzie zmierzacie?
Zainteresować możesz. To nie tajemnica. Zamierzamy udać się na Cmentarz Zapomnianych.
W różowych oczach rozmówcy nie było już niczego wskazującego na dobry humor.
Naprawdę? Od razu mogę się z wami w takim razie pożegnać...
Wiemy doskonale, jakie to niebezpieczne. Ale tak się złożyło, że mamy tam do załatwienia pewną ważną sprawę – wytłumaczył pokrętnie Tantal.
Niech zgadnę... Rynn i demon siejący terror w mieście?
Mark zmarszczył brwi.
Skąd wiesz?
Ponieważ tak się złożyło, że Cmentarz Zapomnianych to przy okazji siedziba najstarszego z żyjących smoków, umiejącego kontrolować umarłych. Już parę razy zabawiał się w ten sposób. Ale nie ma sensu się tam fatygować, zawsze znudzi mu się, zanim obróci miasto w kompletną ruinę...
Jakoś nas to nie satysfakcjonuje. Tam mieszka moja rodzina i wolałbym ich nie zostawiać samych... – Niemiec nie wyglądał na takiego, z których można by dyskutować.
Ferris zastanowił się.
W takim razie idę z wami.
Wykluczone! – ryknął Tantal.
Ale nie ma co dyskutować, to już postanowione. Znam się na smokach jak nikt inny, znam parę sposobów, dzięki którym możecie powrócić żywi. Jeden z tych sposobów jest wręcz niezawodny... – Uśmiechnął się do swoich myśli. – Ulfr zajmie się przez ten czas interesem.
Nawet nie ma mowy! Pojedziesz się bawić, a ja zostanę, by pilnować sklepu, do którego i tak nikt nie przychodzi?! Nawet nie ma opcji! Jadę z wami! – Milczący do tej pory mieszaniec, jakby na potwierdzenie swoich słów, mocno uderzył toporem w okrągłą drewnianą tarczę.
Nie mamy tylu wierzchowców... – nieśmiało wtrącił się jeden z wyvernów. Zagwizdał, spomiędzy drzew zagajnika wyszły powoli dwa jednorożce. Teufelin oczywiście zatrzymała się, parskając nieufnie, ale Anduz podszedł bliżej, zachęcony przez swojego jeźdźca.
Nie ma problemu. Ja polecę na smoku, Ulfr coś wymyśli, skoro aż tak mu zależy. – Ithariański najemnik uśmiechnął się szeroko. Ulfr parsknął pod nosem, ale nie zaprotestował. Obrócił się na pięcie i odszedł w stronę miasta.
Rozpalili ognisko, poczęstowali Ferrisa gumiastym suszonym mięsem. Po jakimś czasie powrócił wiking na grzbiecie pięknego myszatego rumaka bojowego, wielkością niemal dorównującego jednorożcom. Piękna czarna grzywa opadała prawie do jego szerokiej piersi, gdy podnosił łeb; srebrzysta na grzbiecie i czarna na nogach sierść była idealnie wyczesana, zdrowa i błyszcząca.
Jakim cudem udało ci się znaleźć w tak krótkim czasie tego... potwora? – zawołał elf.
A, mam swoje sposoby. – Po złośliwym uśmieszku, który rozjaśnił twarz wikinga, można było się łatwo zorientować, że konia po prostu komuś ukradł.
A więc? Ruszamy? – Elf zatarł ręce.
Ruszamy. Planujemy dotrzeć na miejsce jeszcze w tym roku. – Mark wskoczył na siodło Teufelin. Ferris powtórzył jego ruchy, moszcząc się na smoczym karku.
Komu w drogę, temu ciżmy, jak to mówią... Ulfr wbił pięty w boki konia, popędzając go. Jego przyjaciel po chwili z radosnym okrzykiem wzbił się w niebo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz