Mark
Tantal pomimo
stanowczych protestów Marka zadecydował, że dla smoka trzeba kupić
siodło i uprząż. Od razu również pochwalił się doskonałą
znajomością rzemieślnika, który mógłby takowe wykonać.
Następnie ponad godzinę rozprawiał o dziwnej formie zapłaty,
jakiej ten człowiek zażąda, lecz Markowi nie udało się ustalić,
jak ta zapłata ma w końcu wyglądać. Po prostu Grek po pewnym
czasie wykombinował skądś wielki wózek załadowany czymś ciężkim
i wydającym metaliczny pogłos i zmusił go do pchania bagażu.
To było coś na
kształt slumsów, choć na pewno dawniej stanowiło jedną z
bogatszych części miasta. Strome uliczki wybrukowano, lecz obecnie
kamień był popękany i brudny. Maksymalnie dwupiętrowe domy,
kojarzące się odrobinę z architekturą muru pruskiego, straszyły
popękanymi szybami, spróchniałymi deskami, którymi obito je do
połowy, i brudną, kiedyś białą farbą, którą pomalowano
piętra. Niebezpiecznie pochylały się ku ulicy, kilka nawet
chroniły drewniane bale, zabezpieczające stare osłabione ściany
przed upadkiem. Stare dachy uszczelniono byle czym, a i tak ziały
tysiącem wyrw. Mieszkańcy z pewnością cierpieli na brak miejsca –
nawet nad licznymi wąskimi mostkami, zbudowanymi na dwóch
przecinających się co jakiś czas rzekach, zbudowano coś w rodzaju
mieszkalnego korytarza, łączącego domy po dwóch stronach drogi.
Powietrze śmierdziało niemiłosiernie, kilkoro brudnych dzieci
patrzyło na nich z ciekawością – nieczęsto widuje się w tej
okolicy zbrojnych mężczyzn.
– Jesteś pewien, że
to tutaj? – jęknął Mark. Koło wielkiego wózka, wypełnionego
coraz bardziej intrygującą go zawartością dla niepoznaki nakrytą
połataną płachtą, na moment ugrzęzło w sporej wyrwie w bruku;
zaklął, gdy musiał mocniej naprzeć na oporne urządzenie.
Tantal szedł raźnym
krokiem kilka metrów przed nim, nawet nie myśląc, by pomagać.
– Jestem pewien. Mapy
nie kłamią.
– Ale rysujący je
ludzie owszem... – Z całej siły zaparł się nogami, gdy wózek
zaczął staczać się ze stromego mostka. Jakimś cudem udało mu
się utrzymać na nogach, ale miał już serdecznie dość.
– Teraz ty prowadzisz
– oznajmił Tantalowi, ruszając dalej z wolnymi rękoma.
Po chwili Grek
wprowadził go w wąski zaułek – wyższe niż do tej pory budynki
wznosiły nad nimi swoje popękane ściany, stały tak blisko, że
nie mogliby iść obok siebie. Było prawie całkiem ciemno.
– Naprawdę jesteś
pewien? – spytał Mark ponownie.
– Tak – syknął
pchający wózek Tantal.
Po jakimś czasie
zauważyli wtuloną pomiędzy budynki drewnianą, zadbaną
jednoizbową chatę. Nad niskim wejściem kołysała się lampa
naftowa, dająca jasne, ciepłe i przyjemne światło.
– No widzisz?! A
śmiałeś wątpić w moją orientację w terenie! – zakrzyknął
Grek.
Mark zamierzał wytknąć
mu nazwanie sporego miasta „terenem”, ale przeszkodził mu nagle
czysty i podejrzanie dźwięczny głos:
– No proszę, a co wy
macie w tym wózeczku?
Odwrócił się
płynnie, pomimo ciasnoty jakoś dobył miecza. Przeciwnik był
wysoki, szczupły, ale nie chudy, ubrany w długi czarny płaszcz,
którego kaptur zakrywał mu prawie całkowicie twarz. Widać było
jedynie zbyt kształtne jak na mężczyznę usta, ukazujące w
krzywym uśmiechu lekko zaostrzone zęby. Idealnie równe i białe.
Sposób, w jaki mówił i w jaki dobył inkrustowanego złotem i
szlachetnymi kamieniami sztyletu wskazywał, że mają do czynienia z
kimś z wyższych sfer, wielmożą lub nawet księciem. Ale
zaprzeczały temu trzy fakty: człowiek znajdował się w najgorszych
slumsach, jego ubranie było stare i połatane i właśnie próbował
ich okraść.
Mark odbił pierwszy
błyskawiczny cios. Napastnik walczył prawie jak wyvern – jego
ruchy były precyzyjne, płynnie w siebie przechodziły, zupełnie
jakby tańczył w powietrzu, a grawitacja na niego nie działała.
Był tak szybki, że człowiek z pewnością nie dałby mu rady.
Wyvern usiłował wziąć
szeroki zamach znad głowy, ale ostrze zawadziło o znajdującą się
zbyt blisko ścianę. W ramieniu coś naprawdę boleśnie chrupnęło,
na głowę posypały się fragmenty starego tynku. Syknął wściekle,
obronił się jelcem, ale niedokładnie – gdyby nie wyverni
refleks, właśnie miałby dziurę w przedramieniu.
– Po co ty się tu
pchałeś z tym mieczem? Nie wiesz, że w walkach ulicznych przewagę
ma ten, który może lepiej manewrować bronią – czyli ten, który
ma krótsze i lżejsze ostrze? – Napastnik roześmiał się.
– W walce
najważniejsze jest to, by nie dopuścić wroga zbyt blisko. A miecze
doskonale się w tym sprawdzają.
W tym momencie złodziej
wykonał zwodnicze natarcie i z całej siły uderzył go kolanem
między nogi. Niemiec zgiął się w pół i upuszczając miecz, padł
na ziemię, dusząc krzyk. Zakapturzony miał stalowe nakolanniki.
– Zanim poznasz
przeciwnika na tyle, by móc przewidzieć jego następny ruch, oprócz
siły używaj też sprytu. Bo bez tego będziesz biedny. – Jak
gdyby nigdy nic otrzepał płaszcz.
– Zaczynasz mnie
irytować – warknął Niemiec i wykonał jednego z najpiękniejszych
„golfiarzy” w swoim życiu.
Człowiek runął na
ziemię, aż huknęło. Kaptur opadł z twarzy, ukazując spiczaste
uszy i mieniące się różowym blaskiem tęczówki oczu. Na ramiona
opadły mu idealnie zielone gęste włosy. Sztylet potoczył się po
ziemi prosto pod nogi Tantala, który stał z boku, przezornie nie
wtrącając się do walki.
Grek oprzytomniał
dopiero gdy Mark zachichotał.
– Cooo?! Ty... Jak
mocno cię kopnął, że zachowujesz się jak baba?! – Spojrzał na
niego z przerażeniem.
– Przecież to jest
elf!
– I co z tego? Elfów
mamy w Drugim Świecie jak mrówków, chyba nawet więcej, niż
ludzi...
– Nie rozumiesz! Elf
– złodziej. To tak, jakbym ja na przykład został mistrzem
baletu! – roześmiał się na dobre.
Elf groźnie zmrużył
oczy, w których pojawiła się istna żądza mordu, i syknął:
– Z czegoś w końcu
żyć trzeba... – Wstał, otrzepał ubranie z pyłu. – Czego
tutaj szukacie? Chyba widać, że to nie jest dzielnica dla takich
paniątek, jak wy.
– Nie jestem pewien,
czy bardzo cię to zainteresuje. – Tantal dyskretnie przesunął
dłoń w stronę ukrytego sztyletu.
– A może jednak? –
Nie doczekał się odpowiedzi, więc po prostu podszedł do wielkiego
wózka i ciekawie zajrzał pod nakrywającą go płachtę. – Ooo, a
co my tu mamy? – Odskoczył raptownie, w ostatnim momencie ratując
palce przed odcięciem przez gwałtownie opadającą klingę Marka. –
Dobra, dobra, już nie patrzę... Ale wy nie wybieracie się
przypadkiem do smoczego siodlarza?
Tantal pobladł.
– A ty skąd niby o
nim wiesz?!
– Bo ja nim jestem.
To jak? Może was zaproszę w moje skromne progi i usiądziemy przy
herbacie, zamiast tu sterczeć?
– Jest smoczym
siodlarzem i okrada swoich klientów w wolnym czasie? – Mark
skrzywił się. – Coś tego nie czuję...
Wyverny wymieniły
nieufne spojrzenia, gdy elf raźnym krokiem ruszył do niskiego
domku. Uchylił zbite z nierównych desek drzwi i zawołał:
– Ulfr, stary
zgredzie, gdzie ty znowu jesteś?!
– A gdzie niby mam
być, do jasnej ciasnej?! – Z pomieszczenia obok wyszedł
mężczyzna. Niezbyt rosły, ale widać po nim było, że ma
wystarczająco dużo siły, by odrąbać komuś jakąś część
ciała wikińskim toporem, który miał zatknięty za paskiem. Włosy
koloru słomy zaplótł w długiego opadającego na plecy warkocza,
boki czaszki miał jednak wygolone i wytatuowane w skomplikowane
wzory. Jego oczy były wręcz nienaturalnie niebieskie, a uszy
delikatnie spiczaste. Ubrany był podobnie jak elf, z tą tylko
różnicą, że jego kubrak wykonano ze skóry. Natychmiast, widząc
obcych, sięgnął po okrągłą tarczę, opierającą się ścianę.
– Ach, to ty, Ferris
– zreflektował się szybko.
– Tak, to ja, wyobraź
sobie. Mamy klientów.
– A to akurat twój
problem. – Rzucił z powrotem tarczę na miejsce i odszedł,
przeciągając się błogo, czemu towarzyszyło potężne ziewnięcie.
– Kiedy ty ostatnio klientów miałeś, chłopie...
– Nie jest zbyt
gościnny, to trzeba mu przyznać. – Ferris uśmiechnął się
szeroko. – A więc, w czym mogę panom pomóc? – Zatarł dłonie,
opierając łokcie o coś w rodzaju sklepowej lady.
– Jak już się
pewnie domyśliłeś, potrzebujemy siodła i uprzęży dla smoka...
– Jaka rasa? Wiek?
Wymiary? Płeć?
– Yyyy... Samiec,
nieco większy od bojowego konia... – Tantal z zakłopotaniem
potarł kark. – Mam ponad cztery tysiące lat, a nigdy nie
starczyło mi cierpliwości, by uczyć się o smokach...
– Nieco większy od
konia? To młody, najwyżej dziesięcioletni... – Ferris milczał
przez chwilę. – Ulfr! – ryknął znowu.
– Czego ty ode mnie
chcesz?! – Zaspany człowiek o wyglądzie wikinga znowu ukazał się
w pomieszczeniu, już zdecydowanie mniej skłonny do poniechania
przemocy.
– Trzeba obejrzeć
smoka. Idziesz?
– No pewnie! –
Nagła przemiana, która dokonała się na jego twarzy, była wręcz
porażająca – nagle rozpromienił się, ukazując w szerokim
uśmiechu dyskretnie zaostrzone kły.
– Jesteś półelfem?
– wyrwało się Grekowi.
Wiking nagle
spoważniał. Chwilę patrzył na niego bez słowa.
– Raczej ćwierć.
Nie mam zielonych włosów, a u półelfów lubią się utrzymywać...
– Przewiesił tarczę przez grzbiet, dziarsko ruszył do wyjścia.
– To nie jest najciekawsza historia, jaką w życiu słyszałeś,
zapewniam.
Gdy szli ulicami
miasta, Ferris cały czas uważnie się rozglądał, jakby czegoś
szukając. Gdy wreszcie to zauważył, widocznie poweselał –
wskazał na lekko kołyszący się na wietrze szyld gospody. Na
sporym kawałku drewna wymalowano niezbyt udolnie kufel z piwem,
krzywy napis głosił: „Oberża pod Białą Pianką”.
– Może wejdziemy?
Porozmawiamy chwilę. I spróbuję was udobruchać po próbie
kradzieży...
– Czemu nie? –
Wyverny z ociąganiem pokonały kamienne schodki i zajęły miejsca
przy stoliku w zadymionym wnętrzu gospody. Po chwili Ferris pojawił
się z dwoma ogromnymi kuflami.
– A ten przy barze to
nie jest przypadkiem nasz kochany przyjaciel Krogulec? – Ulfr
pociągnął piwa, brudząc wąsy pianą.
Elf obejrzał się
przez ramię.
– No, może. Ale
raczej mnie nie widział.
– Raczej? Ale
pewności nie masz?
– Kto to, ten cały
Krogulec? Nie chodzi wam przypadkiem o tego sekciarza? – Tantal
nachylił się nad stołem.
– Owszem. Bardzo chce
mnie zlikwidować, odkąd odmówiłem mu pomocy w kupnie smoka. Mamy
kłopoty...
– W co on nas znowu
wciągnął...? – jęknął Mark.
Otyły mężczyzna w
białej sięgającej kostek szacie powoli wstał od baru, następnie
odwrócił się w ich stronę. Na jego gładko wygolonej twarzy
zaigrał uśmiech, który przy sporej dozie dobrych chęci można by
uznać za przyjacielski. Powoli rozłożył ramiona, jakby chciał
ogarnąć nimi całe obskurne wnętrze, i zawołał donośnie:
– Ferrisie, mój
przyjacielu!
– Tacy z nas
przyjaciele, że aż chętnie pozabijalibyśmy się nawzajem... –
syknął elf pod nosem. Mark zauważył, że dyskretnym ruchem zdjął
z ramienia kuszę i próbuje załadować ją, nie wstając z miejsca.
W tym samym momencie od
stolików zaczęli podnosić się klienci lokalu. Dopiero teraz
zauważyli, że wszyscy byli uzbrojeni po zęby, a każdy na tunice
wyszyty miał ten sam motyw: serce przebite dwoma rapierami.
– Pułapka – wiking
stwierdził to, co oczywiste.
Mark nachylił się do
Tantala.
– Na co ci ta uprząż
dla smoka? Mam przecież własne skrzydła, których całkiem
sprawnie w razie potrzeby potrafię używać. No i teraz przez twoją
głupotę wtryniliśmy się w sam środek jakiejś wojny sekt... –
warknął, kładąc dłoń na rękojeści miecza i unosząc się
lekko.
– Nie, nie wstawaj!
Poradzę sobie... – Ferris chwycił go za ramię.
– Z czterdziestoma?
Ja nie byłbym taki pewien. – Dobył miecza, niedawno czyszczona
klinga zabłysła w słabym świetle.
Jeden z bandytów
skoczył na niego, więc uciął mu głowę ruchem samego nadgarstka.
Widząc zniesmaczoną minę Tantala, warknął:
– Nie patrz się tak
i może mi pomóż, co? Nawet ja nie jestem niezniszczalny.
Ferris wyglądał,
jakby dopiero teraz coś do niego dotarło. Spojrzał z niepokojem na
identyczne ubrania obu mężczyzn, na długie miecze i sztylety u
boków.
– Jesteście
wyvernami? – spytał z wahaniem.
Nie doczekał się
odpowiedzi. Obaj jak burza śmignęli między napastników, zwinnie
zadając i parując uderzenia. Wyglądali, jakby rozmywali się w
powietrzu.
Niejaki Krogulec przez
moment wyglądał, jakby naprawdę zamierzał się tym przejąć.
Jego ludzie padali szybko, nie było ich tylu, by mogli stawić czoła
dwóm wyvernom. Ale po chwili w jego głowie pojawił się nowy plan.
Doszedł do wniosku, że dwa gady muszą być ochroniarzami Ferrisa,
a tak się chwilowo złożyło, że elf został bez opieki...
Podniósł z ziemi miecz jednego z zabitych, na próbę zakręcił
nim w powietrzu. Tak, to była dobra broń. Nie był wytrawnym
szermierzem, ale z tak doskonale wyważoną bronią powinien sobie
poradzić z kimś uzbrojonym jedynie w sztylet i kuszę. No właśnie,
kusza...
Podszedł do Ferrisa,
całkowicie pochłoniętego widokiem walki, do której włączył się
po chwili również ten niepozornie wyglądający mieszaniec. Chwycił
za kołnierz płaszcza, brutalnie postawił wroga na nogi. Elf
zwinnie okręcił się i wymierzył z kuszy w pierś sekciarza, lecz
ten jednocześnie uniósł miecz nad głowę, gotów do zadania
ciosu. Wszyscy zamarli.
– Przestańcie
walczyć, albo go zabiję – zwrócił się do wyvernów.
– To zabijaj –
burknął Mark, wzruszając ramionami. – Co nam po nim? Kłopot z
głowy.
Udał, że nie
dosłyszał. Zwrócił się do Ferrisa:
– No i co, kuszniku?
Jeśli wystrzelisz, niechybnie opadnie na ciebie klinga mojego
miecza. Wprawdzie niemożliwym jest, byś chybił z takiej
odległości, lecz również przypłacisz to życiem, które raczej
sobie cenisz...
Ferris za to dokonał
czegoś raczej niespodziewanego. Zaczął... tańczyć, wciąż
gotową do strzału kuszę trzymając jak partnerkę.
Był to tak zwany
„taniec czarnych serc” – pomieszanie sztuki i czystej
hipnotycznej magii, powszechnie znany w całym Drugim Świecie, lecz
raczej niezbyt kochany, ponieważ wymyślony i praktykowany przez
grupę rozproszonych po całym świecie Ithariańskich najemników.
Ithariana, wyspiarski kraj, a właściwie duże miasto położone
gdzieś na Wszechoceanie, słynęło z tego, że zabijanie i walkę
uliczną traktował jako sztukę, a specjalnie szkoleni tam najemnicy
byli jej mistrzami. Taniec raczej nie był skomplikowany, lecz
wymagał świetnej koordynacji, precyzji, cierpliwości i niemało
siły. Polegał na niespiesznych ruchach na ugiętych w pozycji
szermierczej nogach, płynnych obrotach, powolnych podskokach, tak
żeby widzowi zdawało się, iż tańczący unosi się kilka
centymetrów nad ziemią. Od razu było widać, że Ferris musiał
ćwiczyć go już wcześniej, ponieważ wszystko wykonywał
doskonale, nie gubił rytmu, nie potykał się, nie kończył
przedwcześnie ruchów. Tantal dopiero teraz zorientował się, czemu
strój elfa wydawał mu się znajomy: to był tradycyjny strój
Ithariańskiego najemnika – obszerny kaptur, zwiewny płaszcz,
mający raczej ładnie wyglądać, niż przed czymkolwiek chronić,
obszerna kurta spięta szerokim pasem, do którego można było
przytwierdzić noże do rzucania i sztylety, obszerne spodnie, buty
do kolan – również obszerne – i wszystko to utrzymane w czerni
przechodzącej w skórzany brąz. I wszystko to kipiało tak silną
magią, że tylko ktoś doskonale o niej wiedzący byłby w stanie
się jej sprzeciwić.
Zebrani przyglądali
się tańczącemu z otwartymi ustami, zafascynowani; zdawało się,
że zapomnieli o gotowej do strzału kuszy w jego rękach. Nawet
Krogulec, do tej chwili tak rwący się do działania, opuścił na
chwilę rękę z mieczem, zaintrygowany poczynaniami przeciwnika.
A Ferris tylko na to
czekał. Okręcił się płynnie w powietrzu po raz ostatni i opadł
na ugiętych kolanach, jednocześnie przyjmując idealną pozycję
strzelecką. Kusza zabrzęczała, bełt świsnął w powietrzu,
utkwił, drżąc lekko, w ścianie za plecami Krogulca. Sekciarz stał
chwilę niepewnie, następnie spojrzał powoli na swój korpus. Padł
na ziemię, widząc powiększający się kwiat czerwieni w miejscu
serca.
– I po kłopocie. Że
też mi to wcześniej nie przyszło do głowy! – Wyprostował się,
zarzucając broń na ramię. – Idziemy, czy będziecie jeszcze pili
to piwo? – spytał, spoglądając na towarzyszy.
– Ja chętnie się
napiję – warknął Mark.
***
Smok okazał się
trochę nieufny. Na widok Ferrisa zerwał się z ziemi, gdzie do tej
pory spał, rozpostarł wielkie skrzydła i ryknął, spluwając
strumieniem fioletowego ognia
– Robi tak tylko gdy
kogoś nie lubi. Na przykład do Tantala. Na mój widok zieje
pomarańczowym – wytłumaczył Mark.
Elf podszedł powoli do
smoka, wyciągając ręce, by pokazać wyraźnie, że nic w nich nie
trzyma. Przemawiał przyciszonym głosem. Kolczasty ogon jednak
poruszał się niespokojnie, szpony ryły dziury w ziemi.
– Może pomogę? –
zaproponował wyvern, gdy najemnik po raz kolejny cudem uniknął
spalenia.
– Miło by było...
Ruszył do zwierzęcia,
stanowczo wyciągając dłoń. Zamierzał położyć ją na
kolczastym łbie, ale gad zwinnie się odsunął.
– Nerderin, leżeć!
– rozkazał stanowczo. O dziwo, smok posłusznie opadł na trawę,
łypiąc groźnie na obcego.
– Jak się nazywa?
– Nerderin Sehaalet.
– Czy to nie jest
przypadkiem po staroelficku „natrętny kundel”? – Elf uniósł
jedną brew, nie mogąc ukryć zdumienia.
– No co ty... –
Niemiec zgrzytnął zębami.
Elf obejrzał smocze
kły, co z pewnością mogło okazać się ryzykowne, następnie
policzył łuski na lewej przedniej łapie, szarpnął za rogi,
zajrzał do uszu i oczu.
– Zdrowy jak koń i
silny. Zaledwie pięcioletni, ale naprawdę duży jak na tak młodego.
Zwykły szary zaskórnik.
– Szary zaskórnik? –
Tantal jeszcze nigdy nie słyszał takiej nazwy.
– Taka odmiana.
Zaskórniki to te, które gromadzą błyskotki. Dość uciążliwe w
hodowli, ale najinteligentniejsze. I najsilniejsze, dlatego często
wykorzystuje się je jako wierzchowce bojowe. Rosną przez całe
życie, nikt właściwie nie wie, ile mogą żyć maksymalnie. Są
jeszcze takie, które pamiętają wielką wojnę... Jest piękny. –
Uśmiechnął się, wręcz wzruszony.
Smok, słysząc tę
pochwałę, postawił uszy i lekko uniósł łeb. W jego szarych
ślepiach ukazały się drobne błyski. Zanim Mark zdążył
zareagować, wielki kolczasty język wysunął się z pyska i
przeszorował po przedramieniu elfa, prawie drąc kurtkę.
– A więc jednak mnie
lubisz? – Elf ostrożnie pogładził smoczy łeb. – Czy mogę się
zainteresować, gdzie zmierzacie?
– Zainteresować
możesz. To nie tajemnica. Zamierzamy udać się na Cmentarz
Zapomnianych.
W różowych oczach
rozmówcy nie było już niczego wskazującego na dobry humor.
– Naprawdę? Od razu
mogę się z wami w takim razie pożegnać...
– Wiemy doskonale,
jakie to niebezpieczne. Ale tak się złożyło, że mamy tam do
załatwienia pewną ważną sprawę – wytłumaczył pokrętnie
Tantal.
– Niech zgadnę...
Rynn i demon siejący terror w mieście?
Mark zmarszczył brwi.
– Skąd wiesz?
– Ponieważ tak się
złożyło, że Cmentarz Zapomnianych to przy okazji siedziba
najstarszego z żyjących smoków, umiejącego kontrolować umarłych.
Już parę razy zabawiał się w ten sposób. Ale nie ma sensu się
tam fatygować, zawsze znudzi mu się, zanim obróci miasto w
kompletną ruinę...
– Jakoś nas to nie
satysfakcjonuje. Tam mieszka moja rodzina i wolałbym ich nie
zostawiać samych... – Niemiec nie wyglądał na takiego, z których
można by dyskutować.
Ferris zastanowił się.
– W takim razie idę
z wami.
– Wykluczone! –
ryknął Tantal.
– Ale nie ma co
dyskutować, to już postanowione. Znam się na smokach jak nikt
inny, znam parę sposobów, dzięki którym możecie powrócić żywi.
Jeden z tych sposobów jest wręcz niezawodny... – Uśmiechnął
się do swoich myśli. – Ulfr zajmie się przez ten czas interesem.
– Nawet nie ma mowy!
Pojedziesz się bawić, a ja zostanę, by pilnować sklepu, do
którego i tak nikt nie przychodzi?! Nawet nie ma opcji! Jadę z
wami! – Milczący do tej pory mieszaniec, jakby na potwierdzenie
swoich słów, mocno uderzył toporem w okrągłą drewnianą tarczę.
– Nie mamy tylu
wierzchowców... – nieśmiało wtrącił się jeden z wyvernów.
Zagwizdał, spomiędzy drzew zagajnika wyszły powoli dwa jednorożce.
Teufelin oczywiście zatrzymała się, parskając nieufnie, ale Anduz
podszedł bliżej, zachęcony przez swojego jeźdźca.
– Nie ma problemu. Ja
polecę na smoku, Ulfr coś wymyśli, skoro aż tak mu zależy. –
Ithariański najemnik uśmiechnął się szeroko. Ulfr parsknął pod
nosem, ale nie zaprotestował. Obrócił się na pięcie i odszedł w
stronę miasta.
Rozpalili ognisko,
poczęstowali Ferrisa gumiastym suszonym mięsem. Po jakimś czasie
powrócił wiking na grzbiecie pięknego myszatego rumaka bojowego,
wielkością niemal dorównującego jednorożcom. Piękna czarna
grzywa opadała prawie do jego szerokiej piersi, gdy podnosił łeb;
srebrzysta na grzbiecie i czarna na nogach sierść była idealnie
wyczesana, zdrowa i błyszcząca.
– Jakim cudem udało
ci się znaleźć w tak krótkim czasie tego... potwora? – zawołał
elf.
– A, mam swoje
sposoby. – Po złośliwym uśmieszku, który rozjaśnił twarz
wikinga, można było się łatwo zorientować, że konia po prostu
komuś ukradł.
– A więc? Ruszamy? –
Elf zatarł ręce.
– Ruszamy. Planujemy
dotrzeć na miejsce jeszcze w tym roku. – Mark wskoczył na siodło
Teufelin. Ferris powtórzył jego ruchy, moszcząc się na smoczym
karku.
– Komu
w drogę, temu ciżmy, jak to mówią... –
Ulfr wbił pięty w boki
konia, popędzając go. Jego przyjaciel po chwili z radosnym
okrzykiem wzbił się w niebo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz