Normann
Jego gabinet w Nocnym
Dworze był pomieszczeniem wysokim, mrocznym i ciemnym. Sufit z
prawie czarnego drewna znajdował się niemal cztery metry nad
wyściełaną starym wzorzystym dywanem podłogą. Pośrodku stało
ciężkie rzeźbione, zabytkowe biurko – gdy się przy nim
siedziało, było się odwróconym plecami do wielkiego gomółkowego
okna o szerokim parapecie, na którym kurzyła się dawno zniszczona
lampa oliwna. Zapełnione starymi książkami regały wznosiły się
dumnie, osłaniając całkowicie kamienne ściany. Tomów było tak
dużo, że nigdy nie zaistniała potrzeba obłożenia murów tapetą.
Norman siedział przy
biurku, paląc fajkę i patrząc beznamiętnie w stojący na blacie
kieliszek szkockiej whisky. Shadya, która kategorycznie odmówiła
zajęcia miękkiego fotela, chodziła w kółko z rękami założonymi
za plecami. Bonawentura rozsiadł się bez skrupułów i obserwował
ją z szerokim uśmiechem, gładząc dłonią skórzaną manierkę,
którą trzymał na kolanach. Gdy co jakiś czas ją odkręcał, by
pociągnąć łyk napoju, w pokoju rozchodził się ostry zapach
mocnego alkoholu. Zawisza opierał się po regał, mierząc ich
wzrokiem znad krzaczastych brwi. Brakowało jeszcze tylko jednej
osoby...
– No gdzie on jest?!
– nie wytrzymał w końcu wilkołak z ogromną blizną na twarzy.
Bonawentura spojrzał
na niego z politowaniem czającym się w różnobarwnych oczach.
– On jest tu
gospodarzem. Może się spóźniać, ile mu się tylko podoba.
W momencie, gdy kończył
wypowiedź, na schodach rozbrzmiały kroki podkutych butów. Po
chwili drzwi się otworzyły, ukazał się w nich Allan.
A w każdym razie
człowiek, który kiedyś był Allanem.
Ubrany był całkowicie
na czarno, nogawki spodni wpuścił w cholewy swoich oficerek. Włosy
rozczochrał, nie golił się pewnie od kilku dni. U jego boku za to
podskakiwała pochwa z inną bronią, niż dotychczas...
– Synu, co to jest?!
– ryknął Normann.
– To? – Allan
błyskawicznie dobył długiej klingi. – To jest rapier.
– Ale Allanie,
przecież...
– Co przecież? Umiem
nim walczyć, jest zdecydowanie bardziej śmiercionośny, niż moja
stara kawaleryjska szabla. Ponadto lżejszy niż miecz, do którego
nie przywykłem. Uważam, że jest idealnym rozwiązaniem.
Mężczyzna chciał
zakląć. Nie chodziło o to, że syn używa jego znienawidzonej
broni – przecież nie miał prawa mu tego zabronić. Ale raczej o
to, w jaki sposób mu o tym powiedział. Wypowiedź brzmiała
odważnie dla postronnych, lecz chłopak nie patrzył mu w oczy,
tylko o wiele poniżej. Już dawno zauważył, że nie ma odwagi
nawiązywać kontaktu wzrokowego, ale miał szczerą nadzieję, że
może z czasem z tego wyrośnie. Niestety nic na to nie wskazywało.
Ponadto nie wiedział, czemu tak się stało. Jego synowie byli tak
różni – Mark zawsze energiczny, odważny, zdawało się, że
najpierw mówił, a dopiero potem się nad tym zastanawiał. Nigdy
nie bał się konsekwencji, zawsze walił prosto w oczy konkrety, nie
owijając w bawełnę. Allan był skryty, nieśmiały, nie radził
sobie w słownych utarczkach, od razu zgadzał się na wszystko, co
mu podsunięto, nawet nie próbując dyskutować. Wiedział, że to w
jakiś sposób była jego wina – może wywyższał
niepełnosprawnego Marka, może przez to traktował Allana jak kogoś
gorszego? Może chcąc, by starszy syn nie poczuł się odrzucony,
zapomniał o młodszym?
– Ojcze, mamy
kłopoty. – Wypowiedź syna sprowadziła go na ziemię.
– Co się stało?
– Wydaje mi się, że
zbliżają się do nas zbrojni jeźdźcy, jeden z wilkołaków
wysłanych na patrol ich widział.
Shadya poderwała się
z miejsca.
– Jeźdźcy bez
twarzy!
– Kto?! – Normann
podskoczył tak raptownie, że niechcący rozlał whisky na dywan.
– Jeźdźcy bez
twarzy. Niższe demony na usługach potężniejszych. Często zamiast
nich zajmują się nękaniem ofiar – wytłumaczył Zawisza z
beznamiętnym wyrazem twarzy.
– Jak można z nimi
walczyć?
– Jak z wyvernami.
Może trochę trudniej.
Allan nie czekał –
wyskoczył z pokoju. Normann popędził za nim. Gdy dotarł śladem
syna do stajni, zobaczył jeszcze tylko mignięcie ogona
wybiegającego na dziedziniec bułanego bojowego wierzchowca. Również
wskoczył na konia, nie siodłając go, i popędził zwierzę do
morderczego galopu.
– Allanie! –
zawołał.
Chłopak ignorował go.
Wielki koń cwałował bez wysiłku, niosąc na swoim grzbiecie
zgarbioną długowłosą postać z sieczno-kolnym rapierem w lewej
dłoni.
Wjechali pomiędzy
gęste drzewa świerkowego zagajnika. Pomiędzy nimi przemykały
srebrzyste kształty – wilkołaki Shadyi. Pędzili, wierzchowce
wzbijały w powietrze tumany sypkiego świeżego śniegu, granica
miasta zbliżała się nieubłaganie, zaciskając się na ich płucach
niczym wielkie, nagrzane do czerwoności kleszcze. Magiczna bariera
nie pozwalała, żeby się do niej chociaż zbliżyli.
Wreszcie wypadli na
ośnieżone pole. Naprzeciw nich czekało sześciu jeźdźców,
odzianych w długie, czarne, całkowicie zakrywające ciało
płaszcze. Pod przepastnymi kapturami nie dało się dostrzec twarzy,
czarne konie stały spokojnie, co jakiś czas tylko potrząsając
okrytymi zbroją łbami. Sześciu jeźdźców jednocześnie dobyło
długich mieczy i ruszyło w ich stronę. Sześć koni natychmiast
przeszło do galopu, sześć mieczy wycelowało, niczym kopie, w
przeciwników. Normann zatrzymał swojego konia, nieszczęsne zwierzę
stanęło dęba i zakwiczało, gdy pociągnął za grzywę. Nie lubił
jeździć na oklep, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak
zwierzętom nie podoba się kierowanie za pomocą szarpania grzywą.
Był pewien, że Allan
zrobi to samo, co on. Niestety jego syn, również wyciągając przed
siebie rękę z bronią, pędził dalej. W momencie zderzenia z
jednym z jeźdźców rozległo się przerażone kwiczenie konia, kary
rumak runął na ziemię, człowiek w czarnym płaszczu razem z nim,
pryskając na nieskazitelnie biały śnieg ciemną krwią z wielkiej
rany w szyi. Następny nie dał się tak łatwo, lecz nie przewidział
tego, że Allan, zamiast się zasłonić, zeskoczy z siodła. Odbił
się od ziemi i wpakował sztych broni w brzuch przeciwnika.
Zagwizdał, bułany koń podbiegł posłusznie. Został doskonale
wyszkolony.
Wilkołaki również
radziły sobie dobrze – powaliły wspólnie innego z przeciwników,
próbowały właśnie dobrać się do następnego, wyjąc ochryple,
błyskając kłami i przekrwionymi białkami oczu. Normann dopiero
teraz zorientował się, że nie może pomóc – nie miał przy
sobie żadnej broni.
Allan nagle zadrżał.
Wprawdzie trudno było dostrzec to z takiej odległości, lecz ojciec
zawsze przecież mógł ocenić, czy jego dziecku dzieje się
krzywda. Natychmiast wbił pięty w boki konia, popędził do
chłopaka. Nie zdążył – zmiennoskóry spadł prosto w zaspę,
jęcząc boleśnie. Nie wypuścił nawet broni z ręki.
Na pierwszy rzut oka
wszystko było w porządku. Na jego ciele nie można było znaleźć
nawet jednego zadrapania. Dopiero gdy przekręcił jego ciało na
drugi bok zobaczył, że całą lewą połowę twarzy ma zalaną
krwią.
– O Bogowie... –
wykrztusił, czując odpływającą gwałtownie z policzków krew.
Czuł, jakby miał zaraz zemdleć.
Nie mógł stracić
jeszcze jednego syna, po prostu nie mógł. Już w zupełności
wystarczy, że jednego zabrały mu wyverny, by uczynić z niego
jednego z nich – mordercę bez skrupułów. Nic oprócz tego
młodzieńca mu nie zostało...
Władował bezwładne
ciało na grzbiet Lu, jak Allan nazwał swego konia, następnie
również podciągnął się na siodło i podtrzymując jęczącego z
bólu syna, chwycił wodze i skierował wierzchowca w kierunku domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz