poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 12


Normann

Jego gabinet w Nocnym Dworze był pomieszczeniem wysokim, mrocznym i ciemnym. Sufit z prawie czarnego drewna znajdował się niemal cztery metry nad wyściełaną starym wzorzystym dywanem podłogą. Pośrodku stało ciężkie rzeźbione, zabytkowe biurko – gdy się przy nim siedziało, było się odwróconym plecami do wielkiego gomółkowego okna o szerokim parapecie, na którym kurzyła się dawno zniszczona lampa oliwna. Zapełnione starymi książkami regały wznosiły się dumnie, osłaniając całkowicie kamienne ściany. Tomów było tak dużo, że nigdy nie zaistniała potrzeba obłożenia murów tapetą.
Norman siedział przy biurku, paląc fajkę i patrząc beznamiętnie w stojący na blacie kieliszek szkockiej whisky. Shadya, która kategorycznie odmówiła zajęcia miękkiego fotela, chodziła w kółko z rękami założonymi za plecami. Bonawentura rozsiadł się bez skrupułów i obserwował ją z szerokim uśmiechem, gładząc dłonią skórzaną manierkę, którą trzymał na kolanach. Gdy co jakiś czas ją odkręcał, by pociągnąć łyk napoju, w pokoju rozchodził się ostry zapach mocnego alkoholu. Zawisza opierał się po regał, mierząc ich wzrokiem znad krzaczastych brwi. Brakowało jeszcze tylko jednej osoby...
No gdzie on jest?! – nie wytrzymał w końcu wilkołak z ogromną blizną na twarzy.
Bonawentura spojrzał na niego z politowaniem czającym się w różnobarwnych oczach.
On jest tu gospodarzem. Może się spóźniać, ile mu się tylko podoba.
W momencie, gdy kończył wypowiedź, na schodach rozbrzmiały kroki podkutych butów. Po chwili drzwi się otworzyły, ukazał się w nich Allan.
A w każdym razie człowiek, który kiedyś był Allanem.
Ubrany był całkowicie na czarno, nogawki spodni wpuścił w cholewy swoich oficerek. Włosy rozczochrał, nie golił się pewnie od kilku dni. U jego boku za to podskakiwała pochwa z inną bronią, niż dotychczas...
Synu, co to jest?! – ryknął Normann.
To? – Allan błyskawicznie dobył długiej klingi. – To jest rapier.
Ale Allanie, przecież...
Co przecież? Umiem nim walczyć, jest zdecydowanie bardziej śmiercionośny, niż moja stara kawaleryjska szabla. Ponadto lżejszy niż miecz, do którego nie przywykłem. Uważam, że jest idealnym rozwiązaniem.
Mężczyzna chciał zakląć. Nie chodziło o to, że syn używa jego znienawidzonej broni – przecież nie miał prawa mu tego zabronić. Ale raczej o to, w jaki sposób mu o tym powiedział. Wypowiedź brzmiała odważnie dla postronnych, lecz chłopak nie patrzył mu w oczy, tylko o wiele poniżej. Już dawno zauważył, że nie ma odwagi nawiązywać kontaktu wzrokowego, ale miał szczerą nadzieję, że może z czasem z tego wyrośnie. Niestety nic na to nie wskazywało. Ponadto nie wiedział, czemu tak się stało. Jego synowie byli tak różni – Mark zawsze energiczny, odważny, zdawało się, że najpierw mówił, a dopiero potem się nad tym zastanawiał. Nigdy nie bał się konsekwencji, zawsze walił prosto w oczy konkrety, nie owijając w bawełnę. Allan był skryty, nieśmiały, nie radził sobie w słownych utarczkach, od razu zgadzał się na wszystko, co mu podsunięto, nawet nie próbując dyskutować. Wiedział, że to w jakiś sposób była jego wina – może wywyższał niepełnosprawnego Marka, może przez to traktował Allana jak kogoś gorszego? Może chcąc, by starszy syn nie poczuł się odrzucony, zapomniał o młodszym?
Ojcze, mamy kłopoty. – Wypowiedź syna sprowadziła go na ziemię.
Co się stało?
Wydaje mi się, że zbliżają się do nas zbrojni jeźdźcy, jeden z wilkołaków wysłanych na patrol ich widział.
Shadya poderwała się z miejsca.
Jeźdźcy bez twarzy!
Kto?! – Normann podskoczył tak raptownie, że niechcący rozlał whisky na dywan.
Jeźdźcy bez twarzy. Niższe demony na usługach potężniejszych. Często zamiast nich zajmują się nękaniem ofiar – wytłumaczył Zawisza z beznamiętnym wyrazem twarzy.
Jak można z nimi walczyć?
Jak z wyvernami. Może trochę trudniej.
Allan nie czekał – wyskoczył z pokoju. Normann popędził za nim. Gdy dotarł śladem syna do stajni, zobaczył jeszcze tylko mignięcie ogona wybiegającego na dziedziniec bułanego bojowego wierzchowca. Również wskoczył na konia, nie siodłając go, i popędził zwierzę do morderczego galopu.
Allanie! – zawołał.
Chłopak ignorował go. Wielki koń cwałował bez wysiłku, niosąc na swoim grzbiecie zgarbioną długowłosą postać z sieczno-kolnym rapierem w lewej dłoni.
Wjechali pomiędzy gęste drzewa świerkowego zagajnika. Pomiędzy nimi przemykały srebrzyste kształty – wilkołaki Shadyi. Pędzili, wierzchowce wzbijały w powietrze tumany sypkiego świeżego śniegu, granica miasta zbliżała się nieubłaganie, zaciskając się na ich płucach niczym wielkie, nagrzane do czerwoności kleszcze. Magiczna bariera nie pozwalała, żeby się do niej chociaż zbliżyli.
Wreszcie wypadli na ośnieżone pole. Naprzeciw nich czekało sześciu jeźdźców, odzianych w długie, czarne, całkowicie zakrywające ciało płaszcze. Pod przepastnymi kapturami nie dało się dostrzec twarzy, czarne konie stały spokojnie, co jakiś czas tylko potrząsając okrytymi zbroją łbami. Sześciu jeźdźców jednocześnie dobyło długich mieczy i ruszyło w ich stronę. Sześć koni natychmiast przeszło do galopu, sześć mieczy wycelowało, niczym kopie, w przeciwników. Normann zatrzymał swojego konia, nieszczęsne zwierzę stanęło dęba i zakwiczało, gdy pociągnął za grzywę. Nie lubił jeździć na oklep, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak zwierzętom nie podoba się kierowanie za pomocą szarpania grzywą.
Był pewien, że Allan zrobi to samo, co on. Niestety jego syn, również wyciągając przed siebie rękę z bronią, pędził dalej. W momencie zderzenia z jednym z jeźdźców rozległo się przerażone kwiczenie konia, kary rumak runął na ziemię, człowiek w czarnym płaszczu razem z nim, pryskając na nieskazitelnie biały śnieg ciemną krwią z wielkiej rany w szyi. Następny nie dał się tak łatwo, lecz nie przewidział tego, że Allan, zamiast się zasłonić, zeskoczy z siodła. Odbił się od ziemi i wpakował sztych broni w brzuch przeciwnika. Zagwizdał, bułany koń podbiegł posłusznie. Został doskonale wyszkolony.
Wilkołaki również radziły sobie dobrze – powaliły wspólnie innego z przeciwników, próbowały właśnie dobrać się do następnego, wyjąc ochryple, błyskając kłami i przekrwionymi białkami oczu. Normann dopiero teraz zorientował się, że nie może pomóc – nie miał przy sobie żadnej broni.
Allan nagle zadrżał. Wprawdzie trudno było dostrzec to z takiej odległości, lecz ojciec zawsze przecież mógł ocenić, czy jego dziecku dzieje się krzywda. Natychmiast wbił pięty w boki konia, popędził do chłopaka. Nie zdążył – zmiennoskóry spadł prosto w zaspę, jęcząc boleśnie. Nie wypuścił nawet broni z ręki.
Na pierwszy rzut oka wszystko było w porządku. Na jego ciele nie można było znaleźć nawet jednego zadrapania. Dopiero gdy przekręcił jego ciało na drugi bok zobaczył, że całą lewą połowę twarzy ma zalaną krwią.
O Bogowie... – wykrztusił, czując odpływającą gwałtownie z policzków krew. Czuł, jakby miał zaraz zemdleć.
Nie mógł stracić jeszcze jednego syna, po prostu nie mógł. Już w zupełności wystarczy, że jednego zabrały mu wyverny, by uczynić z niego jednego z nich – mordercę bez skrupułów. Nic oprócz tego młodzieńca mu nie zostało...
Władował bezwładne ciało na grzbiet Lu, jak Allan nazwał swego konia, następnie również podciągnął się na siodło i podtrzymując jęczącego z bólu syna, chwycił wodze i skierował wierzchowca w kierunku domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz