poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 13


Mark

Hej-ho, hej-ho, na piwo by się szło! – wył fałszywie Ulfr. Pozostawał od jakiegoś czasu znacznie w tyle, umilając podróż licznymi wyśpiewywanymi na całe gardło tawernianymi przyśpiewkami.
Markowi nawet przez pewien czas się podobało, no ale w końcu ileż można...
Myszaty ogier wikinga nagle stanął dęba, rżąc przeraźliwie. Mężczyzna zaklął wyjątkowo szpetnie, mocno ściągając wodze i z całych sił ściskając udami końskie boki w obawie przed upadkiem na usiany ostrymi skalnymi odłamkami trakt. Tuż nad ich głowami śmignął Nerderin Sehaalet, wylądował kilka metrów dalej, otrzepując z gracją wielkie skrzydła. Ferris siedział dumnie wyprostowany w siodle, lekko tylko trzymając za lejce, by energiczny młody smok stał spokojnie w miejscu. Rozejrzał się powoli, jego idealnie zielone gęste włosy zafalowały na ledwie wyczuwalnym wietrze.
Wiecie może, gdzie jesteśmy? – zawołał.
Teufelin zarżała, kładąc uszy na łbie, Anduz spojrzał na nią powoli. Jakby koń mógł z politowaniem pokręcić głową, spokojny wałach właśnie by tego dokonał.
Jak to gdzie jesteśmy?! – szczerze oburzył się Tantal. – Jesteśmy w Smoczym Gnieździe, specjalisto od wielkich gadów! – Wskazał palcem na odległy punkt.
Cała okolica podobała się Markowi zdecydowanie bardziej, niż zamek, w pobliżu którego poznał Nerderin Sehaaleta. Oprócz drogi, którą właśnie jechali, trudno byłoby znaleźć miejsce, którym dałoby się przejść. Trakt znajdował się na szczycie skały tak wąskiej, że wystarczyłby jeden nieostrożny ruch, by koń zmylił krok i runął w przepaść, z której sterczały w nieregularnych odstępach skalne odłamki i pułki idealnie czarnego koloru, jak ogromne kolumny podtrzymujące gęste powietrze. Pomiędzy nimi wiła się gęsta szarawa mgła. Wszystko to wyglądało jak chore połączenie gór wulkanicznych z bagnami. Na końcu traktu znajdował się zamek – nienaturalnie wydłużony, strzelisty, składający się praktycznie z samych wież, wyglądający jak żywcem wyjęty z bajki o księżniczce i złym smoku. Zbudowano go z gładkiego kamienia o różowym połysku, który wydawał się lśnić, chociaż przez zasnute srebrzystymi chmurami niebo nie przebijał się nawet najdrobniejszy promień słońca. Budowla podobała mu się nieco mniej.
Całkiem tu ślicznie – stwierdził Mark – ale mam takie wrażenie, że trakt kończy się tym uroczym zamkiem i nie mamy możliwości, by jechać dalej.
O to właśnie chodzi. Idziemy złożyć wizytę mojemu staremu znajomemu – cierpliwie wyjaśnił starszy wyvern.
Elf nagle nieznacznie się skrzywił, ale nie powiedział nic. Popędził smoka, który zawarczał cicho i jakby ze zrezygnowaniem, następnie ociężale ruszył w stronę okazałego budynku, miażdżąc potężnymi pazurami kamienie traktu. Delikatnie poruszył czubkiem ogona i zwiesił smętnie łeb. Markowi ani trochę nie podobała się jego reakcja...
Wrota prowadzące na rozległy, wyłożony przejrzystymi kamieniami dziedziniec były szeroko otwarte, pilnował ich tylko jeden strażnik, który pozdrowił przyjezdnych jedynie skinieniem głowy.
Są dość mało ostrożni... – mruknął Ulfr. – Jesteśmy uzbrojeni po zęby, a oni nawet nie raczyli spytać, po co przybywamy...
Jestem pewien, że nikt nieproszony by się tu nie pojawił. W końcu władca... A zresztą, sami zobaczycie. – Grek zaśmiał się cicho.
Czy to jest szkło? – nie wytrzymał Mark, wskazując na lśniące przeźroczyste kamienie dziedzińca.
Szkło popękałoby od końskich kopyt. To diament.
Ulfr szybko przekalkulował, jak godnie mógłby żyć po sprzedaniu jednego takiego kamienia, który właśnie niszczył się pod jego butami. Nagle zaczął ostrożniej stawiać kroki.
Na korytarzu spotkali jeszcze kilku strażników, lecz żaden nie zainteresował się nimi nawet w najmniejszym stopniu.
Złotych, łukowatych, rzeźbionych wrót sali tronowej nikt nie strzegł. Na całym korytarzu o dziwnie niskim sklepieniu nie było nawet żywej duszy. Brzoskwiniowe ściany o płaskorzeźbach w kształcie łuków i kolumn aż raziły w oczy pstrokatymi zdobieniami, wykonanymi dziwnie połyskującą farbą.
Tantal pchnął jedno skrzydło drzwi i wszedł do środka. Sala tronowa była ogromna i wysoka jak katedra, urozmaicona zdobionymi kolumnami, posadzką ze szlachetnych kamieni i ścianami koloru różowo-nieokreślonego. Złoty tron stał na wielkim podwyższeniu, na które prowadziło kilkadziesiąt marmurowych stopni.
Oczywiście nigdzie nie było nikogo.
Chyba nie zastaliśmy gospodarza – odezwał się wiking.
Ledwie jego głos zdążył przebrzmieć, za podwyższeniem rozległ się delikatny szmer i cichy klekot. Ferris pobladł gwałtownie i odruchowo cofnął się o krok.
Nagle zza tronu wyskoczył smok. Niewiarygodne było to, że zwierzę jego rozmiaru mogło poruszać się z taką gracją i szybkością. Idealnie złote łuski odbijały światło tysiącami refleksów, tworząc tęczowe plamy na ścianach i krzyżowo-żebrowym sklepieniu. Gad otworzył paszczę, wokół wielkich kłów zatańczyły kolorowe płomienie. W zielonych niczym szmaragdy kocich oczach nie widać było jednak złości – tylko bezgraniczny smutek. Ogromne skrzydła o nieprzejrzystej błonie z przenikliwym świstem przecięły powietrze, złote szpony porysowały szlachetne kamienie wtopione w posadzkę
Ulfr poczuł, jak jego serce krwawi.
Fundamentami budynku wstrząsnął potężny ryk.
Amyonie! – Tantal rozłożył szeroko ramiona i ruszył w stronę bestii.
Zwierzę zamknęło pysk, lecz złote wargi nadal odsłaniały zęby. Każdy z czterech kłów wielkością dorównywał dorosłemu człowiekowi, do paszczy można by bez problemu wjechać wozem zaprzężonym w cztery konie.
Amyonie, jesteśmy tutaj jedynie przejazdem, ale postanowiłem wpaść, żeby przywitać starego przyjaciela!
Smok powoli uniósł łeb, zamigotał i... zaczął się raptownie kurczyć. Skrzydła i ogon powoli zniknęły, łapy przekształciły się w ręce i nogi, łeb w głowę. Tylko tęczówki oczu pozostały idealnie zielone. Wysoki, całkowicie siwy człowiek o krótkiej, lecz gęstej brodzie również rozłożył ramiona, wołając:
Tantal, mój drogi! – Padli sobie w objęcia.
Mark szturchnął łokciem Ferrisa.
Smokon?
Nie, smok.
Ale przecież on się w człowieka zmienił... – W zakłopotaniu powiódł wzrokiem do wzruszającej sceny przywitania i z powrotem.
Oj, widzę, że faktycznie dzieciak jeszcze z ciebie... Smok potrafi przybrać postać czego tylko chce. Amyon wybrał człowieka.
Dlaczego?
Cóż, poznał kogoś. Swoją żonę. – Elf uśmiechnął się pod nosem.
Ale... czy to przypadkiem nie... tak jakby... inny gatunek? – Mark miał coraz mocniejsze wrażenie, że coś tu nie gra.
Niekoniecznie...
Przerwało im pytanie Tantala:
No i jak tam u żony i syna?
Twarz Amyona gwałtownie się zmieniła. Świetliste oczy pokryły się delikatną błonką łez, wędrując powoli w stronę podłogi, usta zacisnęły w wąską linię, a ramiona zgarbiły.
Joel... – odchrząknął, próbując zamaskować łamanie się głosu – Joel nie żyje. Tak samo, jak mój ojciec.
Jak to?! – Tantal wyprostował się, odruchowo chwytając za rękojeść miecza. – Co się stało?!
Długa historia. Usiądźcie. – Wskazał ręką na stojący nieopodal komplet wypoczynkowy – dwie leżanki, wielką kanapę i zachęcająco miękki fotel, ustawione tuż obok wielkiego, przecinanego rzeźbionymi szprosami okna.
Usiedli natychmiast, choć kilka dni w siodle dawało się we znaki.
A więc co się dzieje? – Tantal nachylił się w stronę smoka.
Ten westchnął ciężko i zaczął mówić:
Już od paru lat nie dzieje się u mnie tak dobrze, jak dawniej. Zacząłem mieć dziwne sny, w których widzę Rimmiel – legendarny smoczy zamek. Wydaje mi się w tych snach, że potrafię odnaleźć do niego drogę, ale jak tylko się przebudzę, moja racjonalna natura nie chce dać temu wiary. Doskonale wiem, że to tylko nierealne mrzonki. Tylko że tak prawdziwe... Ale zaczęły się dokładnie dzień po tym, jak w okolicy pojawił się pewien człowiek. Widziałem go jedynie raz, nawet nie pamiętam, jak się przedstawił, ale instynkt podpowiadał mi, że sprowadza kłopoty. Prosił o udzielenie gościny, lecz nie zgodziłem się. Wpadł we wściekłość, obiecał mi zemstę, przysiągł, że zmiecie mój ród z powierzchni ziemi, i odjechał. Do czasu ta sytuacja wydawała mi się nawet śmieszna, dopóki nie otrzymałem wiadomości od mojego młodszego brata, Xarona – ktoś zabił naszego ojca, a jego usiłował zagnać w pułapkę. Umknął jedynie dzięki temu, że doskonale znał nieprzystępną okolicę, w której znalazł się razem z mordercą. Zaniepokoiłem się już na poważnie. Do tego doszły sny... To tylko wzmagało moją nerwowość, coraz mniej czasu spędzałem jako człowiek. Kilka tygodni później doszło do kolejnego zamachu, tym razem na mojego jedynego syna Joela... – Jego głos znowu zadrżał. – Wiem, że budził kontrowersje – nie był ani smokiem, ani smokonem. Nie wiem, czy kiedykolwiek potrafiłby przybrać postać smoka, na razie prosiłem go, by nie sprawdzał swoich mocy. Niestety nie doczekał się próby, którą mu od zawsze obiecywałem... Widocznie przydzieliłem zbyt małą straż... Zastałem go martwego w jego własnym łóżku.
Tantal milczał chwilę, w skupieniu patrząc na palce splecionych na podołku dłoni.
Rozumiem, że ty będziesz następnym celem? – spytał wreszcie cicho, patrząc w magnetyczne oczy smoka.
Amyon uśmiechnął się ponuro.
Dobrze rozumiesz.
Grek mocno zacisnął pięści, przygryzając wargę ostrym kłem; nawet nie zauważył, gdy się skaleczył.
Jeśli mogę coś zrobić...
Jeśli jest w twojej mocy przysłanie mi armii, to proszę bardzo! – Smok rozłożył bezradnie ramiona. – Zresztą to i tak nic by nie dało. Armia nie powstrzyma przecież skrytobójcy...
Ferris nagle gwałtownie zerwał się na nogi. Odgarnął pelerynę, prezentując przewieszoną przez ramię kuszę, skłonił się nisko i oznajmił:
Jestem Ithariańskim najemnikiem. Doskonale znam się na skrytobójcach. Potrafię ich powstrzymać. Czekam na rozkazy.
Nie chcę stwarzać wam problemu. Macie swoją misję, na pewno ważną, skoro odbywacie ją w tak licznym gronie.
Nie aż tak ważną – wycedził Tantal. Po chwili namysłu dodał: – Właściwie to czemu stąd nie odlecisz? Nie ukryjesz się na jakiś czas? Jesteś smokiem! Gdy przybierasz postać gada, nic nie jest w stanie ci zagrozić!
Niestety jeśli zniknę ja, celem prawdopodobnie stanie się moja żona. A ona nie może się obronić w tak łatwy sposób. Ale skoro chcecie zostać... Nie zabronię wam tego przecież. Cieszę się, że jeszcze ktoś za mną przepada – zaśmiał się bez cienia wesołości. – Przydzielę wam pokoje. A ty... – spojrzał z ciekawością na elfa – kim jesteś, najemniku? Widziałem – raczej czułem, ale dla ludzkich zmysłów bliższe to będzie wzrokowi – że przybyłeś na grzbiecie smoka.
Tak. Smok akurat nie jest mój, ale zawsze marzyłem, żeby się z jakimś... zaprzyjaźnić. Jestem specjalistą od smoków, leczę je, tworzę siodła, uprzęże i zbroje. Uwielbiam smoki.
W zielonych oczach pojawiło się coś na kształt rozbawienia.
Tak? A więc może jestem dla ciebie jedynie kolejną ciekawostką?
Nie, nie, skądże znowu... – Elf zarumienił się po koniuszki spiczastych uszu. – No, na początku, gdy cię jeszcze nie znałem, może i tak było. Ale naprawdę chcę pomóc. – Po chwili, spuszczając wzrok, przyznał cicho: – No, może fakt, że jesteś smokiem, odrobinę mi pomógł w podjęciu tej decyzji...
Na porytej zmarszczkami twarzy powoli wykwitł nieco złośliwy uśmiech.
Rozumiem. Wszystko rozumiem. Ja też na początku upodobniałem się do ludzi jedynie z czystej ciekawości, nic dla mnie nie znaczyli. A czasem nawet kończyli jako mój obiad... Myślę, że mamy ze sobą wiele wspólnego. – Spojrzał na Marka. – Czy mógłbym poznać twojego smoka?
Mark pokrył się intensywną purpurą.
Nooo...
Coś cię trapi, pisklaku? – Smoki nazywały „pisklakiem” każdego, kto nie osiągnął zacnego według nich wieku czterystu lat.
Dwie sprawy. Pierwsza: skąd wiesz, że smok należy do mnie? Druga: nie przeszkadza ci, że kogoś z twojego gatunku traktujemy jak... no cóż... konia? Wierzchowca? Zwierzę? Nie wiem, jak to powiedzieć.
Wiem sporo rzeczy, których jeszcze mi nie powiedzieliście, smoki w moim wieku mogą czytać z waszych myśli jak z otwartej książki. Choć naprawdę staram się od tego powstrzymywać, zawsze usłyszę to i owo. A co do traktowania smoka... Nie przeszkadza mi to. Mnie z pewnością traktowalibyście identycznie, jeśli nie przybrałbym ludzkiej postaci i nie zdradził, że umiem mówić. Twój... pupil z pewnością przestanie dla ciebie być zwykłym zwierzęciem jak tylko okaże się, że umie doskonale wyrażać swoje myśli.
O bogowie, a ja go tak nazwałem... – Mark dosłownie złapał się za głowę.
Czy mógłbym wiedzieć jak?
Może lepiej nie... – Uparcie szukał czegoś, na czym mógłby skupić wzrok. – To nic takiego...
Nalegam. Umieram z ciekawości...
Nerderin Sehaalet.
A czy to nie jest przypadkiem po staroelficku „natrętny kundel”?
Może trochę... – Zgrzytnął zębami. Odchrząknął, nieco zmieszany, niechętnie podniósł się z miękkiego fotela, by przyprowadzić... pupila. Smok nie był zachwycony tym, że ktoś przerywa jego drzemkę – otworzył tylko jedno oko, mierząc przybysza niezbyt zachęcającym spojrzeniem. Nie zmienił nawet pozycji – długa szyja nadal spoczywała na wyciągniętych przednich łapach, a prawe skrzydło, niezłożone, bezwładnie walało się po pokrytej sianem podłodze stajni. Markowi jednak udało się po pewnym czasie nakłonić zaspanego gada, by ruszył razem z nim do sali tronowej.
Amyon, widząc pobratymca, wstał powoli z leżanki. Nerderin prychnął wściekle, uderzył ogonem. Wyvern prawie przewrócił się pod wpływem mocnego szarpnięcia.
Możesz go puścić, wyvernie – oznajmił władca, nawet na niego nie patrząc.
Puścił więc, przezornie odsuwając się szybko na bezpieczną odległość. Jak gdyby nigdy nic nalał sobie aromatycznej herbaty ze stojącego na stoliku złotego imbryka i obserwował rozgrywającą się scenę.
Amyon przez chwilę przemawiał cicho do rozjuszonego smoka, usiłując go uspokoić, lecz do szarołuskiego gada to nie docierało. Wahał się przed atakiem, jakby powstrzymywała go niewidzialna bariera – rozkładał skrzydła, pluł ogniem, warczał, syczał, ryczał, przebierał nerwowo łapami, niszcząc piękną posadzkę, tłukł wściekle ogonem. Coraz bardziej denerwował go niezachwiany spokój przeciwnika. W pewnym momencie sprężył się, ugiął łapy, ułożył skrzydła pod dziwnym kątem – ewidentnie szykował się do skoku. Postać Amyona zafalowała, po sekundzie na jego miejscu stał ogromny złoty smok. Rozłożył skrzydła jedynie do połowy, a i tak zajął nimi całą komnatę, ryknął potężnie, wprawiając ponownie umęczone mury w gwałtownie drżenie. Nerderin powoli położył uszy po sobie i odszedł w kąt, warcząc jeszcze, ale zdecydowanie ciszej, niż wcześniej.
Smoki to samotnicy, zwykle nie tolerujemy się nawzajem. – Złote łuski zajaśniały oślepiająco, gdy gad potrząsnął wyposażonym w ogromne zakręcone rogi łbem. – I tak powinno się traktować nieposłuszne pisklaki. Żeby się zbytnio nie rozbestwiły. – Oblizał się kolczastym językiem i zerknął z wyższością na Tantala. – No co? Przy was zapewne nie był tak potulny?

***

Każdy z nich otrzymał do spania inną komnatę, lecz wszyscy w porze kolacji zebrali się w sypialni Marka, by gruntownie zastanowić się nad bogatym w wydarzenia dniem. Pomieszczenie było niezbyt duże, lecz jasne i bogato urządzone – na wystrój składało się ciężkie łoże z baldachimem i bogato rzeźbiona komoda, posadzkę jak zwykle wykonano z wtopionych w skałę kamieni szlachetnych wszelkiego kształtu i rozmiaru, a ściany ozdobiono kryształowymi lustrami w ramach ze złota lub srebra. Przez gigantycznych rozmiarów okna wpadało pomarańczowe światło zachodzącego słońca, któremu wreszcie udało się przebić przez gruby kobierzec ciemnych chmur.
Skąd ty właściwie go znasz? – nie wytrzymał Mark, zwracając się do Tantala.
Grek zamknął oczy i mocno zacisnął szczęki.
Jakby nie patrzeć, wyciągnął mnie z Tartaru...
Jak to? Sam?
Właściwie to nie sam. Pomagał mu jeden z braci, wcześniej wspomniany Xaron, na którym koncentrował się drugi atak.
Zaraz, bo coś mi tu nie gra. – Niemiec przyszpilił starszego przyjaciela wzrokiem. – Jeśli dobrze zrozumiałem, do Tartaru wsadziły cię wyverny po tym, jak je w piękny sposób wykiwałeś. Z wiecznego więzienia wyciągnęły cię smoki. Więc jakim cudem stałeś się wyvernem? Tak po prostu ci przebaczyły?
Między wyvernami panowała wtedy wojna. Przemienili mnie wrogowie moich wrogów. To skomplikowane, naprawdę nie możemy porozmawiać o czymś innym? Mało pytań macie? – Zaczął niecierpliwie kręcić się w fotelu.
No niech ci będzie... A Rimmiel? Co to jest?
Smoczy zamek zawieszony w chmurach. Legenda głosi, że jego ostatni władca dopuścił się czegoś strasznego, przez co smoki zostały stamtąd raz na zawsze wygnane. To coś w stylu naszej Perłowej Warowni, chociaż o niej wiadomo przynajmniej tyle, że istnieje, a w to wierzą tylko smoki. I za najwyższy życiowy cel postawiły sobie powrót do raju. – Powstrzymał się w ostatnim momencie od pogardliwego splunięcia.
Zapadła chwila ciszy, którą przerwał Ulfr.
Więc co? Pomożemy mu?
A zostawiłbyś tak to wszystko? – odpowiedział pytaniem Ferris.

***

To jest sypialnia Joela. – Amyon pchnął drzwi i wpuścił ich do środka.
Pomieszczenie było wręcz zaskakująco małe – mieściło się w nim tylko jedno łóżko i nieduża komoda. Jedna z pomalowanych na kolor lawy ścian była półokrągła, ozdobiona witrażowymi oknami, można było wyjść tamtędy na jeden z obłych nieregularnych balkonów, gęsto oblepiających zamek. Gdy Tantal spróbował przekroczyć próg, Amyon mocno chwycił go za ramię.
Uważaj. Nie wchodź.
Dlaczego?
To wszystko trzyma się jedynie na słowo honoru. Jeśli staniesz choć o krok dalej, cała lewa część wieży się zawali.
Co się stało?!
Przez twarz smoka przebiegł cień gwałtownego smutku i lekkiego zakłopotania.
Gdy dowiedziałem się o śmierci Joela, wpadłem w szał. Między innymi uderzyłem ogonem w tą wieżę. Nie wiem właściwie, jakim cudem nie zawaliła się od razu...
Wyvern posłusznie się wycofał.
Panie – do pomieszczenia wpadł jeden z dworzan – panie, gość do pana. – Wyszedł szybko, kłaniając się, lecz nie mówiąc nic więcej.
Gość – prychnął pod nosem władca.
Od razu widać było, że się boi. Schował ręce do kieszeni, starając się zamaskować ich drżenie; zdecydowanym, lecz nieco zbyt szybkim krokiem wyszedł na korytarz.
Mamy odejść? – Tantal położył mu dłoń na ramieniu.
Nie. Lepiej chodźcie ze mną. I weźcie broń. Mam złe przeczucia.
Zaskakująco szybko pokonał marmurowe stopnie, polecając reszcie ustawić się u stóp podestu w charakterze straży. Gdy już zajął miejsce na złotym tronie, machnął ręką i wrota otworzyły się.
Do środka wszedł człowiek wysoki, o posturze wojownika. Czarne, zmierzwione włosy, sumiaste wąsy i przepaska na lewym oku sprawiały surowe wrażenie. Pokryta siatką blizn i zmarszczek twarz miała twardy i zacięty wyraz, wyglądała, jakby została wyciosana z kamienia. Mężczyzna miał na sobie skórzany kaftan i spodnie w kolorze maskującej zieleni, nie nosił broni. Zatrzymał się przy podeście, hardo patrząc przed siebie.
Amyonie – powiedział zaskakująco cichym głosem.
Xaronie! – Amyon poderwał się z miejsca z energią, o jaką nikt by go nie podejrzewał. Zbiegł szybko po stopniach i uściskał brata. Widać było, że ledwo hamuje targające nim emocje. Niespokojnym wzrokiem obrzucił bandaż na ręce przybyłego.
To nic takiego – uspokoił go tamten. – Już się prawie zagoiło.
Xaronie, pamiętasz wyverna Tantala? To jego przyjaciele – Mark, Ulfr i Ferris. Mają też ze sobą pisklaka, ale w tej chwili nie wiem, gdzie jest. Wspaniały, wyrośnie na potężnego smoka. Usiądź, proszę. Co cię tu sprowadza? – wyrzucał z siebie słowa w błyskawicznym tempie.
Co mnie tu sprowadza? Ty. Słyszałem, że twój syn nie żyje.
Tak. – Smok nagle posmutniał. Nie było śladu po jego wcześniejszym entuzjazmie. – Padł ofiarą zamachu.
A ty jesteś następny w kolejce.
Nie odpowiedział.
Amyonie, chcę ci pomóc. Proszę... nie, żądam, abyś poszedł ze mną. Ukryjemy się. Przeczekamy.
Xaronie... nie mogę tego wszystkiego tak zostawić.
Przygotuj się na to, że mogę wziąć cię siłą.
Nie dałbyś rady. I, proszę cię, nie pogarszaj... – Wyrwał gwałtownie dłoń, gdy brat ją chwycił. – Nie pomożesz mi. Nie w ten sposób... – Skrzywił się, pomasował niezdarnym ruchem czoło.
Czy coś się dzieje? Boli cię coś?
Nie... tak. Od rana źle się czuję, ale to nic takiego. Zwykła migrena. Przejdzie mi. To przez te ostatnie wydarzenia, jestem zestresowany i przemęczony. – Odszedł kilka kroków.
Smoki nie mają migreny. – Xaron bezgłośnie poruszył ustami.
Ferris pobladł.
Mam złe przeczucia...
Na czym my to... – Amyon zwrócił się z powrotem do nich. – Ach, tak. W ten sposób mi nie pomożesz, Yerenai. A więc proszę, nie naciskaj...
Yerenai? Amyonie...
Tak?
Jestem Xaron.
No tak. A jak powiedziałem?
Nazwałeś mnie Yerenai.
W takim razie przepraszam, jestem dzisiaj rozkojarzony. – Znowu skrzywił się pod wpływem kolejnego ataku bólu. – Ale tu gorąco! – Zdecydowanym krokiem podszedł do drzwi prowadzących na szeroki balkon, otworzył je gwałtownie. Do komnaty wdarł się lodowaty podmuch wiatru, niosący ze sobą kilka zbłąkanych płatków śniegu.
Bracie, co się dzieje? – Xaron znowu położył mu dłoń na ramieniu i ścisnął pokrzepiająco. – Bogowie, ależ ty jesteś rozpalony! – wyszeptał z przestrachem. Jednocześnie jego spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem Ferrisa. – Elfie, co się dzieje?
Najemnik poderwał się z miejsca, dotknął dłonią rozpalonego, pokrytego kroplami potu czoła smoka, który prawie natychmiast zirytowanym gestem odepchnął jego rękę.
Nie dotykaj mnie! Co ty w ogóle tutaj robisz?! Nie kazałem przypadkiem wam wszystkim wyjść?!
Nie mówiłeś nic takiego...
Wiecie, znowu miałem dzisiaj ten sen... – Władca gwałtownie zmienił temat, jego głos stał się łagodniejszy, a wzrok nieobecny. – Znowu śniło mi się Rimmiel...
Przecież Rimmiel nie istnieje. To tylko legenda. – Brat próbował obudzić go z letargu.
Jaka znowu legenda! Chodźcie! – Wyszedł na balkon, oparł się o barierkę. Jego szmaragdowe oczy zalśniły, ręce zadrżały, po policzku spłynęła mieniąca się na perłowo łza. – Jest przecież tam! – Drżącym spazmatycznie palcem wskazał na kłębiące się nieopodal ciemne deszczowe chmury.
Amyonie...
Nie mówcie, że go nie widzicie! Przecież tam jest! Widzę go! Te szare mury... strzeliste wieże... kręte schody... Zamek ukryty w chmurach... imperium... raj utracony... Ile ja bym dał... Och! – przerwał raptownie, szarpiąc się mocno do tyłu. Spomiędzy palców, którymi chwycił się za serce, zaczęła sączyć się krew. Tantal w ostatnim momencie zauważył, że w ciało wbitą miał strzałę – aż po lotki.
Amyon Złoty Smok upadł ciężko na kamienie, szmaragdowo-zielone oczy wbijały się niewidzącym wzrokiem w kłębiące się na zachodzie deszczowe chmury. Każdy mógłby przysiąc, że jedna z nich kształtem do złudzenia przypomina zamek.



Xaron

Został otruty. To nie pozostawia wątpliwości. Znam tysiące substancji wywołujących podobne efekty. Potem jeszcze dobito go strzałem. Celnym... – Ferris, nie mogąc usiedzieć, chodził dookoła stołu w sali jadalnej. Nikt nie podzielał jego energii – wszyscy siedzieli, smętnie patrząc na rzeźbiony blat.
Nurtuje mnie tylko jedno... Kto to, ten Yerenai? Czemu przywoływał jego imię?
Yerenai to nasz najstarszy brat. Jako jedyny nie przybierał nigdy ludzkiej postaci. Uważał, iż to, że bogowie stworzyli go smokiem sprawia, że nie powinien podważać ich woli i żyć w innym ciele. Ukrył się i od paru tysięcy lat prowadzi pustelnicze życie. Nie widziałem go od tego czasu. Zawsze był porywczy, samolubny, agresywny i niesprawiedliwy... ale Amyon go podziwiał. – Xaron gwałtownie umilkł, przywoławszy imię zmarłego brata. – Teraz celem jestem ja... Do Yerenaia morderca nie zdoła nawet podejść... – wyszeptał po chwili. Nagle poderwał się gwałtownie, przewracając ciężkie krzesło. – Trzeba coś zrobić! Nie mogę żyć ze świadomością, że w każdej chwili ktoś może mi wbić sztylet w plecy! Jestem smokiem, więc zginę jak smok, czyli nigdy! – Uderzył z całej siły pięścią w stół, blat załamał się z suchym trzaskiem.
Pomożemy ci. Musimy ci pomóc. Choćby ze względu na Amyona. Trzeba to zahamować... – Głos Tantala zabrzmiał dziwnie cicho po tym wybuchu.
Uważam – zaczął Xaron, już spokojnie – że powinniśmy odnaleźć Yereneia.
Dlaczego?
Morderca, kimkolwiek jest, nie odważy się zaatakować, jeśli mój brat znajdzie się w pobliżu.
To aż tak straszny jest? – Ulfr zaśmiał się nerwowo.
Xaron powoli spojrzał mu w oczy.
Owszem. Jest aż tak straszny – powiedział z grobową powagą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz