Mark
– Hej-ho, hej-ho, na
piwo by się szło! – wył fałszywie Ulfr. Pozostawał od jakiegoś
czasu znacznie w tyle, umilając podróż licznymi wyśpiewywanymi na
całe gardło tawernianymi przyśpiewkami.
Markowi nawet przez
pewien czas się podobało, no ale w końcu ileż można...
Myszaty ogier wikinga
nagle stanął dęba, rżąc przeraźliwie. Mężczyzna zaklął
wyjątkowo szpetnie, mocno ściągając wodze i z całych sił
ściskając udami końskie boki w obawie przed upadkiem na usiany
ostrymi skalnymi odłamkami trakt. Tuż nad ich głowami śmignął
Nerderin Sehaalet, wylądował kilka metrów dalej, otrzepując z
gracją wielkie skrzydła. Ferris siedział dumnie wyprostowany w
siodle, lekko tylko trzymając za lejce, by energiczny młody smok
stał spokojnie w miejscu. Rozejrzał się powoli, jego idealnie
zielone gęste włosy zafalowały na ledwie wyczuwalnym wietrze.
– Wiecie może, gdzie
jesteśmy? – zawołał.
Teufelin zarżała,
kładąc uszy na łbie, Anduz spojrzał na nią powoli. Jakby koń
mógł z politowaniem pokręcić głową, spokojny wałach właśnie
by tego dokonał.
– Jak to gdzie
jesteśmy?! – szczerze oburzył się Tantal. – Jesteśmy w
Smoczym Gnieździe, specjalisto od wielkich gadów! – Wskazał
palcem na odległy punkt.
Cała okolica podobała
się Markowi zdecydowanie bardziej, niż zamek, w pobliżu którego
poznał Nerderin Sehaaleta. Oprócz drogi, którą właśnie jechali,
trudno byłoby znaleźć miejsce, którym dałoby się przejść.
Trakt znajdował się na szczycie skały tak wąskiej, że
wystarczyłby jeden nieostrożny ruch, by koń zmylił krok i runął
w przepaść, z której sterczały w nieregularnych odstępach skalne
odłamki i pułki idealnie czarnego koloru, jak ogromne kolumny
podtrzymujące gęste powietrze. Pomiędzy nimi wiła się gęsta
szarawa mgła. Wszystko to wyglądało jak chore połączenie gór
wulkanicznych z bagnami. Na końcu traktu znajdował się zamek –
nienaturalnie wydłużony, strzelisty, składający się praktycznie
z samych wież, wyglądający jak żywcem wyjęty z bajki o
księżniczce i złym smoku. Zbudowano go z gładkiego kamienia o
różowym połysku, który wydawał się lśnić, chociaż przez
zasnute srebrzystymi chmurami niebo nie przebijał się nawet
najdrobniejszy promień słońca. Budowla podobała mu się nieco
mniej.
– Całkiem tu
ślicznie – stwierdził Mark – ale mam takie wrażenie, że trakt
kończy się tym uroczym zamkiem i nie mamy możliwości, by jechać
dalej.
– O to właśnie
chodzi. Idziemy złożyć wizytę mojemu staremu znajomemu –
cierpliwie wyjaśnił starszy wyvern.
Elf nagle nieznacznie
się skrzywił, ale nie powiedział nic. Popędził smoka, który
zawarczał cicho i jakby ze zrezygnowaniem, następnie ociężale
ruszył w stronę okazałego budynku, miażdżąc potężnymi
pazurami kamienie traktu. Delikatnie poruszył czubkiem ogona i
zwiesił smętnie łeb. Markowi ani trochę nie podobała się jego
reakcja...
Wrota prowadzące na
rozległy, wyłożony przejrzystymi kamieniami dziedziniec były
szeroko otwarte, pilnował ich tylko jeden strażnik, który
pozdrowił przyjezdnych jedynie skinieniem głowy.
– Są dość mało
ostrożni... – mruknął Ulfr. – Jesteśmy uzbrojeni po zęby, a
oni nawet nie raczyli spytać, po co przybywamy...
– Jestem pewien, że
nikt nieproszony by się tu nie pojawił. W końcu władca... A
zresztą, sami zobaczycie. – Grek zaśmiał się cicho.
– Czy to jest szkło?
– nie wytrzymał Mark, wskazując na lśniące przeźroczyste
kamienie dziedzińca.
– Szkło popękałoby
od końskich kopyt. To diament.
Ulfr szybko
przekalkulował, jak godnie mógłby żyć po sprzedaniu jednego
takiego kamienia, który właśnie niszczył się pod jego butami.
Nagle zaczął ostrożniej stawiać kroki.
Na korytarzu spotkali
jeszcze kilku strażników, lecz żaden nie zainteresował się nimi
nawet w najmniejszym stopniu.
Złotych, łukowatych,
rzeźbionych wrót sali tronowej nikt nie strzegł. Na całym
korytarzu o dziwnie niskim sklepieniu nie było nawet żywej duszy.
Brzoskwiniowe ściany o płaskorzeźbach w kształcie łuków i
kolumn aż raziły w oczy pstrokatymi zdobieniami, wykonanymi dziwnie
połyskującą farbą.
Tantal pchnął jedno
skrzydło drzwi i wszedł do środka. Sala tronowa była ogromna i
wysoka jak katedra, urozmaicona zdobionymi kolumnami, posadzką ze
szlachetnych kamieni i ścianami koloru różowo-nieokreślonego.
Złoty tron stał na wielkim podwyższeniu, na które prowadziło
kilkadziesiąt marmurowych stopni.
Oczywiście nigdzie nie
było nikogo.
– Chyba nie
zastaliśmy gospodarza – odezwał się wiking.
Ledwie jego głos
zdążył przebrzmieć, za podwyższeniem rozległ się delikatny
szmer i cichy klekot. Ferris pobladł gwałtownie i odruchowo cofnął
się o krok.
Nagle zza tronu
wyskoczył smok. Niewiarygodne było to, że zwierzę jego rozmiaru
mogło poruszać się z taką gracją i szybkością. Idealnie złote
łuski odbijały światło tysiącami refleksów, tworząc tęczowe
plamy na ścianach i krzyżowo-żebrowym sklepieniu. Gad otworzył
paszczę, wokół wielkich kłów zatańczyły kolorowe płomienie. W
zielonych niczym szmaragdy kocich oczach nie widać było jednak
złości – tylko bezgraniczny smutek. Ogromne skrzydła o
nieprzejrzystej błonie z przenikliwym świstem przecięły
powietrze, złote szpony porysowały szlachetne kamienie wtopione w
posadzkę
Ulfr poczuł, jak jego
serce krwawi.
Fundamentami budynku
wstrząsnął potężny ryk.
– Amyonie! – Tantal
rozłożył szeroko ramiona i ruszył w stronę bestii.
Zwierzę zamknęło pysk, lecz złote
wargi nadal odsłaniały zęby. Każdy z czterech kłów wielkością
dorównywał dorosłemu człowiekowi, do paszczy można by bez
problemu wjechać wozem zaprzężonym w cztery konie.
– Amyonie, jesteśmy tutaj jedynie
przejazdem, ale postanowiłem wpaść, żeby przywitać starego
przyjaciela!
Smok powoli uniósł łeb, zamigotał
i... zaczął się raptownie kurczyć. Skrzydła i ogon powoli
zniknęły, łapy przekształciły się w ręce i nogi, łeb w głowę.
Tylko tęczówki oczu pozostały idealnie zielone. Wysoki, całkowicie
siwy człowiek o krótkiej, lecz gęstej brodzie również rozłożył
ramiona, wołając:
– Tantal, mój drogi! – Padli
sobie w objęcia.
Mark szturchnął łokciem Ferrisa.
– Smokon?
– Nie, smok.
– Ale przecież on się w
człowieka zmienił... – W zakłopotaniu powiódł wzrokiem do
wzruszającej sceny przywitania i z powrotem.
– Oj, widzę, że faktycznie
dzieciak jeszcze z ciebie... Smok potrafi przybrać postać czego
tylko chce. Amyon wybrał człowieka.
– Dlaczego?
– Cóż, poznał kogoś. Swoją
żonę. – Elf uśmiechnął się pod nosem.
– Ale... czy to przypadkiem nie...
tak jakby... inny gatunek? – Mark miał coraz mocniejsze wrażenie,
że coś tu nie gra.
– Niekoniecznie...
Przerwało im pytanie Tantala:
– No i jak tam u żony i syna?
Twarz Amyona gwałtownie się
zmieniła. Świetliste oczy pokryły się delikatną błonką łez,
wędrując powoli w stronę podłogi, usta zacisnęły w wąską
linię, a ramiona zgarbiły.
– Joel... – odchrząknął,
próbując zamaskować łamanie się głosu – Joel nie żyje. Tak
samo, jak mój ojciec.
– Jak to?! – Tantal wyprostował
się, odruchowo chwytając za rękojeść miecza. – Co się stało?!
– Długa historia. Usiądźcie. –
Wskazał ręką na stojący nieopodal komplet wypoczynkowy – dwie
leżanki, wielką kanapę i zachęcająco miękki fotel, ustawione
tuż obok wielkiego, przecinanego rzeźbionymi szprosami okna.
Usiedli natychmiast, choć kilka dni
w siodle dawało się we znaki.
– A więc co się dzieje? –
Tantal nachylił się w stronę smoka.
Ten westchnął ciężko i zaczął
mówić:
– Już od paru lat nie dzieje się
u mnie tak dobrze, jak dawniej. Zacząłem mieć dziwne sny, w
których widzę Rimmiel – legendarny smoczy zamek. Wydaje mi się w
tych snach, że potrafię odnaleźć do niego drogę, ale jak tylko
się przebudzę, moja racjonalna natura nie chce dać temu wiary.
Doskonale wiem, że to tylko nierealne mrzonki. Tylko że tak
prawdziwe... Ale zaczęły się dokładnie dzień po tym, jak w
okolicy pojawił się pewien człowiek. Widziałem go jedynie raz,
nawet nie pamiętam, jak się przedstawił, ale instynkt podpowiadał
mi, że sprowadza kłopoty. Prosił o udzielenie
gościny, lecz nie zgodziłem się. Wpadł we wściekłość, obiecał
mi zemstę, przysiągł, że zmiecie mój ród z powierzchni ziemi, i
odjechał. Do czasu ta sytuacja wydawała mi się nawet śmieszna,
dopóki nie otrzymałem wiadomości od mojego młodszego brata,
Xarona – ktoś zabił naszego ojca, a jego usiłował zagnać w
pułapkę. Umknął jedynie dzięki temu, że doskonale znał
nieprzystępną okolicę, w której znalazł się razem z mordercą.
Zaniepokoiłem się już na poważnie. Do tego doszły sny... To
tylko wzmagało moją nerwowość, coraz mniej czasu spędzałem jako
człowiek. Kilka tygodni później doszło do kolejnego zamachu, tym
razem na mojego jedynego syna Joela... – Jego głos znowu zadrżał.
– Wiem, że budził kontrowersje – nie był ani smokiem, ani
smokonem. Nie wiem, czy kiedykolwiek potrafiłby przybrać postać
smoka, na razie prosiłem go, by nie sprawdzał swoich mocy. Niestety
nie doczekał się próby, którą mu od zawsze obiecywałem...
Widocznie przydzieliłem zbyt małą straż... Zastałem go martwego
w jego własnym łóżku.
Tantal milczał chwilę, w skupieniu
patrząc na palce splecionych na podołku dłoni.
– Rozumiem, że ty będziesz
następnym celem? – spytał wreszcie cicho, patrząc w magnetyczne
oczy smoka.
Amyon uśmiechnął się ponuro.
– Dobrze rozumiesz.
Grek mocno zacisnął pięści,
przygryzając wargę ostrym kłem; nawet nie zauważył, gdy się
skaleczył.
– Jeśli mogę coś zrobić...
– Jeśli jest w twojej mocy
przysłanie mi armii, to proszę bardzo! – Smok rozłożył
bezradnie ramiona. – Zresztą to i tak nic by nie dało. Armia nie
powstrzyma przecież skrytobójcy...
Ferris nagle gwałtownie zerwał się
na nogi. Odgarnął pelerynę, prezentując przewieszoną przez ramię
kuszę, skłonił się nisko i oznajmił:
– Jestem Ithariańskim
najemnikiem. Doskonale znam się na skrytobójcach. Potrafię ich
powstrzymać. Czekam na rozkazy.
– Nie chcę stwarzać wam
problemu. Macie swoją misję, na pewno ważną, skoro odbywacie ją
w tak licznym gronie.
– Nie aż tak ważną – wycedził
Tantal. Po chwili namysłu dodał: – Właściwie to czemu stąd nie
odlecisz? Nie ukryjesz się na jakiś czas? Jesteś smokiem! Gdy
przybierasz postać gada, nic nie jest w stanie ci zagrozić!
– Niestety jeśli zniknę ja,
celem prawdopodobnie stanie się moja żona. A ona nie może się
obronić w tak łatwy sposób. Ale skoro chcecie zostać... Nie
zabronię wam tego przecież. Cieszę się, że jeszcze ktoś za mną
przepada – zaśmiał się bez cienia wesołości. – Przydzielę
wam pokoje. A ty... – spojrzał z ciekawością na elfa – kim
jesteś, najemniku? Widziałem – raczej czułem, ale dla ludzkich
zmysłów bliższe to będzie wzrokowi – że przybyłeś na
grzbiecie smoka.
– Tak. Smok akurat nie jest mój,
ale zawsze marzyłem, żeby się z jakimś... zaprzyjaźnić. Jestem
specjalistą od smoków, leczę je, tworzę siodła, uprzęże i
zbroje. Uwielbiam smoki.
W zielonych oczach pojawiło się
coś na kształt rozbawienia.
– Tak? A więc może jestem dla
ciebie jedynie kolejną ciekawostką?
– Nie, nie, skądże znowu... –
Elf zarumienił się po koniuszki spiczastych uszu. – No, na
początku, gdy cię jeszcze nie znałem, może i tak było. Ale
naprawdę chcę pomóc. – Po chwili, spuszczając wzrok, przyznał
cicho: – No, może fakt, że jesteś smokiem, odrobinę mi pomógł
w podjęciu tej decyzji...
Na porytej zmarszczkami twarzy
powoli wykwitł nieco złośliwy uśmiech.
– Rozumiem. Wszystko rozumiem. Ja
też na początku upodobniałem się do ludzi jedynie z czystej
ciekawości, nic dla mnie nie znaczyli. A czasem nawet kończyli jako
mój obiad... Myślę, że mamy ze sobą wiele wspólnego. –
Spojrzał na Marka. – Czy mógłbym poznać twojego smoka?
Mark pokrył się intensywną
purpurą.
– Nooo...
– Coś cię trapi, pisklaku? –
Smoki nazywały „pisklakiem” każdego, kto nie osiągnął
zacnego według nich wieku czterystu lat.
– Dwie sprawy. Pierwsza: skąd
wiesz, że smok należy do mnie? Druga: nie przeszkadza ci, że kogoś
z twojego gatunku traktujemy jak... no cóż... konia? Wierzchowca?
Zwierzę? Nie wiem, jak to powiedzieć.
– Wiem sporo rzeczy, których
jeszcze mi nie powiedzieliście, smoki w moim wieku mogą czytać z
waszych myśli jak z otwartej książki. Choć naprawdę staram się
od tego powstrzymywać, zawsze usłyszę to i owo. A co do
traktowania smoka... Nie przeszkadza mi to. Mnie z pewnością
traktowalibyście identycznie, jeśli nie przybrałbym ludzkiej
postaci i nie zdradził, że umiem mówić. Twój... pupil z
pewnością przestanie dla ciebie być zwykłym zwierzęciem jak
tylko okaże się, że umie doskonale wyrażać swoje myśli.
– O bogowie, a ja go tak
nazwałem... – Mark dosłownie złapał się za głowę.
– Czy mógłbym wiedzieć jak?
– Może lepiej nie... – Uparcie
szukał czegoś, na czym mógłby skupić wzrok. – To nic
takiego...
– Nalegam. Umieram z ciekawości...
– Nerderin Sehaalet.
– A czy to nie jest przypadkiem po
staroelficku „natrętny kundel”?
– Może trochę... – Zgrzytnął
zębami. Odchrząknął, nieco zmieszany, niechętnie podniósł się
z miękkiego fotela, by przyprowadzić... pupila. Smok nie był
zachwycony tym, że ktoś przerywa jego drzemkę – otworzył tylko
jedno oko, mierząc przybysza niezbyt zachęcającym spojrzeniem. Nie
zmienił nawet pozycji – długa szyja nadal spoczywała na
wyciągniętych przednich łapach, a prawe skrzydło, niezłożone,
bezwładnie walało się po pokrytej sianem podłodze stajni. Markowi
jednak udało się po pewnym czasie nakłonić zaspanego gada, by
ruszył razem z nim do sali tronowej.
Amyon, widząc pobratymca, wstał
powoli z leżanki. Nerderin prychnął wściekle, uderzył ogonem.
Wyvern prawie przewrócił się pod wpływem mocnego szarpnięcia.
– Możesz go puścić, wyvernie –
oznajmił władca, nawet na niego nie patrząc.
Puścił więc, przezornie odsuwając
się szybko na bezpieczną odległość. Jak gdyby nigdy nic nalał
sobie aromatycznej herbaty ze stojącego na stoliku złotego imbryka
i obserwował rozgrywającą się scenę.
Amyon przez chwilę przemawiał
cicho do rozjuszonego smoka, usiłując go uspokoić, lecz do
szarołuskiego gada to nie docierało. Wahał się przed atakiem,
jakby powstrzymywała go niewidzialna bariera – rozkładał
skrzydła, pluł ogniem, warczał, syczał, ryczał, przebierał
nerwowo łapami, niszcząc piękną posadzkę, tłukł wściekle
ogonem. Coraz bardziej denerwował go niezachwiany spokój
przeciwnika. W pewnym momencie sprężył się, ugiął łapy, ułożył
skrzydła pod dziwnym kątem – ewidentnie szykował się do skoku.
Postać Amyona zafalowała, po sekundzie na jego miejscu stał
ogromny złoty smok. Rozłożył skrzydła jedynie do połowy, a i
tak zajął nimi całą komnatę, ryknął potężnie, wprawiając
ponownie umęczone mury w gwałtownie drżenie. Nerderin powoli
położył uszy po sobie i odszedł w kąt, warcząc jeszcze, ale
zdecydowanie ciszej, niż wcześniej.
– Smoki
to samotnicy, zwykle nie tolerujemy się nawzajem. – Złote
łuski zajaśniały oślepiająco, gdy gad potrząsnął wyposażonym
w ogromne zakręcone rogi łbem. – I
tak powinno się traktować nieposłuszne pisklaki. Żeby się
zbytnio nie rozbestwiły. – Oblizał
się kolczastym językiem i zerknął z wyższością na Tantala. –
No
co? Przy was zapewne nie był tak potulny?
***
Każdy z nich otrzymał do spania
inną komnatę, lecz wszyscy w porze kolacji zebrali się w sypialni
Marka, by gruntownie zastanowić się nad bogatym w wydarzenia dniem.
Pomieszczenie było niezbyt duże, lecz jasne i bogato urządzone –
na wystrój składało się ciężkie łoże z baldachimem i bogato
rzeźbiona komoda, posadzkę jak zwykle wykonano z wtopionych w skałę
kamieni szlachetnych wszelkiego kształtu i rozmiaru, a ściany
ozdobiono kryształowymi lustrami w ramach ze złota lub srebra.
Przez gigantycznych rozmiarów okna wpadało pomarańczowe światło
zachodzącego słońca, któremu wreszcie udało się przebić przez
gruby kobierzec ciemnych chmur.
– Skąd ty właściwie go znasz? –
nie wytrzymał Mark, zwracając się do Tantala.
Grek zamknął oczy i mocno zacisnął
szczęki.
– Jakby nie patrzeć, wyciągnął
mnie z Tartaru...
– Jak to? Sam?
– Właściwie to nie sam. Pomagał
mu jeden z braci, wcześniej wspomniany Xaron, na którym
koncentrował się drugi atak.
– Zaraz, bo coś mi tu nie gra. –
Niemiec przyszpilił starszego przyjaciela wzrokiem. – Jeśli
dobrze zrozumiałem, do Tartaru wsadziły cię wyverny po tym, jak je
w piękny sposób wykiwałeś. Z wiecznego więzienia wyciągnęły
cię smoki. Więc jakim cudem stałeś się wyvernem? Tak po prostu
ci przebaczyły?
– Między wyvernami panowała
wtedy wojna. Przemienili mnie wrogowie moich wrogów. To
skomplikowane, naprawdę nie możemy porozmawiać o czymś innym?
Mało pytań macie? – Zaczął niecierpliwie kręcić się w
fotelu.
– No niech ci będzie... A
Rimmiel? Co to jest?
– Smoczy zamek zawieszony w
chmurach. Legenda głosi, że jego ostatni władca dopuścił się
czegoś strasznego, przez co smoki zostały stamtąd raz na zawsze
wygnane. To coś w stylu naszej Perłowej Warowni, chociaż o niej
wiadomo przynajmniej tyle, że istnieje, a w to wierzą tylko smoki.
I za najwyższy życiowy cel postawiły sobie powrót do raju. –
Powstrzymał się w ostatnim momencie od pogardliwego splunięcia.
Zapadła chwila ciszy, którą
przerwał Ulfr.
– Więc co? Pomożemy mu?
– A zostawiłbyś tak to wszystko?
– odpowiedział pytaniem Ferris.
***
– To jest sypialnia Joela. –
Amyon pchnął drzwi i wpuścił ich do środka.
Pomieszczenie było wręcz
zaskakująco małe – mieściło się w nim tylko jedno łóżko i
nieduża komoda. Jedna z pomalowanych na kolor lawy ścian była
półokrągła, ozdobiona witrażowymi oknami, można było wyjść
tamtędy na jeden z obłych nieregularnych balkonów, gęsto
oblepiających zamek. Gdy Tantal spróbował przekroczyć próg,
Amyon mocno chwycił go za ramię.
– Uważaj. Nie wchodź.
– Dlaczego?
– To wszystko trzyma się jedynie
na słowo honoru. Jeśli staniesz choć o krok dalej, cała lewa
część wieży się zawali.
– Co się stało?!
Przez twarz smoka przebiegł cień
gwałtownego smutku i lekkiego zakłopotania.
– Gdy dowiedziałem się o śmierci
Joela, wpadłem w szał. Między innymi uderzyłem ogonem w tą
wieżę. Nie wiem właściwie, jakim cudem nie zawaliła się od
razu...
Wyvern posłusznie się wycofał.
– Panie – do pomieszczenia wpadł
jeden z dworzan – panie, gość do pana. – Wyszedł szybko,
kłaniając się, lecz nie mówiąc nic więcej.
– Gość – prychnął pod nosem
władca.
Od razu widać było, że się boi.
Schował ręce do kieszeni, starając się zamaskować ich drżenie;
zdecydowanym, lecz nieco zbyt szybkim krokiem wyszedł na korytarz.
– Mamy odejść? – Tantal
położył mu dłoń na ramieniu.
– Nie. Lepiej chodźcie ze mną. I
weźcie broń. Mam złe przeczucia.
Zaskakująco szybko pokonał
marmurowe stopnie, polecając reszcie ustawić się u stóp podestu w
charakterze straży. Gdy już zajął miejsce na złotym tronie,
machnął ręką i wrota otworzyły się.
Do środka wszedł człowiek wysoki,
o posturze wojownika. Czarne, zmierzwione włosy, sumiaste wąsy i
przepaska na lewym oku sprawiały surowe wrażenie. Pokryta siatką
blizn i zmarszczek twarz miała twardy i zacięty wyraz, wyglądała,
jakby została wyciosana z kamienia. Mężczyzna miał na sobie
skórzany kaftan i spodnie w kolorze maskującej zieleni, nie nosił
broni. Zatrzymał się przy podeście, hardo patrząc przed siebie.
– Amyonie – powiedział
zaskakująco cichym głosem.
– Xaronie! – Amyon poderwał się
z miejsca z energią, o jaką nikt by go nie podejrzewał. Zbiegł
szybko po stopniach i uściskał brata. Widać było, że ledwo
hamuje targające nim emocje. Niespokojnym wzrokiem obrzucił bandaż
na ręce przybyłego.
– To nic takiego – uspokoił go
tamten. – Już się prawie zagoiło.
– Xaronie, pamiętasz wyverna
Tantala? To jego przyjaciele – Mark, Ulfr i Ferris. Mają też ze
sobą pisklaka, ale w tej chwili nie wiem, gdzie jest. Wspaniały,
wyrośnie na potężnego smoka. Usiądź, proszę. Co cię tu
sprowadza? – wyrzucał z siebie słowa w błyskawicznym tempie.
– Co mnie tu sprowadza? Ty.
Słyszałem, że twój syn nie żyje.
– Tak. – Smok nagle posmutniał.
Nie było śladu po jego wcześniejszym entuzjazmie. – Padł ofiarą
zamachu.
– A ty jesteś następny w
kolejce.
Nie odpowiedział.
– Amyonie, chcę ci pomóc.
Proszę... nie, żądam, abyś poszedł ze mną. Ukryjemy się.
Przeczekamy.
– Xaronie... nie mogę tego
wszystkiego tak zostawić.
– Przygotuj się na to, że mogę
wziąć cię siłą.
– Nie dałbyś rady. I, proszę
cię, nie pogarszaj... – Wyrwał gwałtownie dłoń, gdy brat ją
chwycił. – Nie pomożesz mi. Nie w ten sposób... – Skrzywił
się, pomasował niezdarnym ruchem czoło.
– Czy coś się dzieje? Boli cię
coś?
– Nie... tak. Od rana źle się
czuję, ale to nic takiego. Zwykła migrena. Przejdzie mi. To przez
te ostatnie wydarzenia, jestem zestresowany i przemęczony. –
Odszedł kilka kroków.
– Smoki nie mają migreny. –
Xaron bezgłośnie poruszył ustami.
Ferris pobladł.
– Mam złe przeczucia...
– Na czym my to... – Amyon
zwrócił się z powrotem do nich. – Ach, tak. W ten sposób mi nie
pomożesz, Yerenai. A więc proszę, nie naciskaj...
– Yerenai? Amyonie...
– Tak?
– Jestem Xaron.
– No tak. A jak powiedziałem?
– Nazwałeś mnie Yerenai.
– W takim razie przepraszam,
jestem dzisiaj rozkojarzony. – Znowu skrzywił się pod wpływem
kolejnego ataku bólu. – Ale tu gorąco! – Zdecydowanym krokiem
podszedł do drzwi prowadzących na szeroki balkon, otworzył je
gwałtownie. Do komnaty wdarł się lodowaty podmuch wiatru, niosący
ze sobą kilka zbłąkanych płatków śniegu.
– Bracie, co się dzieje? –
Xaron znowu położył mu dłoń na ramieniu i ścisnął
pokrzepiająco. – Bogowie, ależ ty jesteś rozpalony! –
wyszeptał z przestrachem. Jednocześnie jego spojrzenie skrzyżowało
się ze wzrokiem Ferrisa. – Elfie, co się dzieje?
Najemnik poderwał się z miejsca,
dotknął dłonią rozpalonego, pokrytego kroplami potu czoła smoka,
który prawie natychmiast zirytowanym gestem odepchnął jego rękę.
– Nie dotykaj mnie! Co ty w ogóle
tutaj robisz?! Nie kazałem przypadkiem wam wszystkim wyjść?!
– Nie mówiłeś nic takiego...
– Wiecie, znowu miałem dzisiaj
ten sen... – Władca gwałtownie zmienił temat, jego głos stał
się łagodniejszy, a wzrok nieobecny. – Znowu śniło mi się
Rimmiel...
– Przecież Rimmiel nie istnieje.
To tylko legenda. – Brat próbował obudzić go z letargu.
– Jaka znowu legenda! Chodźcie! –
Wyszedł na balkon, oparł się o barierkę. Jego szmaragdowe oczy
zalśniły, ręce zadrżały, po policzku spłynęła mieniąca się
na perłowo łza. – Jest przecież tam! – Drżącym spazmatycznie
palcem wskazał na kłębiące się nieopodal ciemne deszczowe
chmury.
– Amyonie...
– Nie mówcie, że go nie
widzicie! Przecież tam jest! Widzę go! Te szare mury... strzeliste
wieże... kręte schody... Zamek ukryty w chmurach... imperium... raj
utracony... Ile ja bym dał... Och! – przerwał raptownie, szarpiąc
się mocno do tyłu. Spomiędzy palców, którymi chwycił się za
serce, zaczęła sączyć się krew. Tantal w ostatnim momencie
zauważył, że w ciało wbitą miał strzałę – aż po lotki.
Amyon Złoty Smok upadł ciężko na
kamienie, szmaragdowo-zielone oczy wbijały się niewidzącym
wzrokiem w kłębiące się na zachodzie deszczowe chmury. Każdy
mógłby przysiąc, że jedna z nich kształtem do złudzenia
przypomina zamek.
Xaron
– Został otruty. To nie
pozostawia wątpliwości. Znam tysiące substancji wywołujących
podobne efekty. Potem jeszcze dobito go strzałem. Celnym... –
Ferris, nie mogąc usiedzieć, chodził dookoła stołu w sali
jadalnej. Nikt nie podzielał jego energii – wszyscy siedzieli,
smętnie patrząc na rzeźbiony blat.
– Nurtuje mnie tylko jedno... Kto
to, ten Yerenai? Czemu przywoływał jego imię?
– Yerenai to nasz najstarszy brat.
Jako jedyny nie przybierał nigdy ludzkiej postaci. Uważał, iż to,
że bogowie stworzyli go smokiem sprawia, że nie powinien podważać
ich woli i żyć w innym ciele. Ukrył się i od paru tysięcy lat
prowadzi pustelnicze życie. Nie widziałem go od tego czasu. Zawsze
był porywczy, samolubny, agresywny i niesprawiedliwy... ale Amyon go
podziwiał. – Xaron gwałtownie umilkł, przywoławszy imię
zmarłego brata. – Teraz celem jestem ja... Do Yerenaia morderca
nie zdoła nawet podejść... – wyszeptał po chwili. Nagle
poderwał się gwałtownie, przewracając ciężkie krzesło. –
Trzeba coś zrobić! Nie mogę żyć ze świadomością, że w każdej
chwili ktoś może mi wbić sztylet w plecy! Jestem smokiem, więc
zginę jak smok, czyli nigdy! – Uderzył z całej siły pięścią
w stół, blat załamał się z suchym trzaskiem.
– Pomożemy ci. Musimy ci pomóc.
Choćby ze względu na Amyona. Trzeba to zahamować... – Głos
Tantala zabrzmiał dziwnie cicho po tym wybuchu.
– Uważam – zaczął Xaron, już
spokojnie – że powinniśmy odnaleźć Yereneia.
– Dlaczego?
– Morderca, kimkolwiek jest, nie
odważy się zaatakować, jeśli mój brat znajdzie się w pobliżu.
– To aż tak straszny jest? –
Ulfr zaśmiał się nerwowo.
Xaron powoli spojrzał mu w oczy.
– Owszem. Jest aż tak straszny –
powiedział z grobową powagą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz