Allan
Zapadał zmierzch. Wiał lekki
lodowaty wiatr, padające płatki śniegu wirowały na nim i osiadały
na nagich konarach kiwających się w jego porywach drzew. Gwizdało
w nieszczelnościach okien i kominie, ogień w palenisku syczał i
migotał. Powstające od niego cienie na twarzy ojca zdawały się
głębsze niż zwykle, oczy prawie ginęły w sinych worach
powstałych przez bezsenność. Usta zaciskały się w wąską linię,
w ich kącikach pojawiały się już zmarszczki. Na jeszcze niedawno
kruczoczarnych włosach mężczyzny zaczęły pojawiać się pasma
siwizny.
– Allanie, proszę cię, nie
jesteś na to gotowy...
– Jeśli nie ja, to kto? –
Uśmiechnął się pod nosem.
– Livia bardzo chętnie – a
wręcz nachalnie – oferowała swoją pomoc...
– Livia. Co Livia może, czemu ja
nie dałbym rady? Nawet przemiany nie zawsze jej wychodzą.
– Ale nie straciła dwa dni temu
oka.
Allan uśmiechnął się lekko,
unosząc jeden kącik ust. W jego jedynym oku o idealnym kolorze
nieba przed burzą zamigotał na moment złośliwy ognik. Norman
zauważył w tym momencie, że jego synowie stają się do siebie
coraz bardziej podobni. Od jakiegoś czasu młodszy zmiennoskóry
nieświadomie zaczął wykorzystywać miny Marka, stał się
chętniejszy, jeśli chodzi o walkę, zainteresował się czymś
więcej, niż powieściami, nad którymi jeszcze nie tak dawno
spędzał całe dnie. Ponadto był silniejszy. Bardziej dorosły.
Poważniejszy. W jego rysach brakowało tego dziecięcego zamyślonego
wyrazu, który towarzyszył mu od zawsze.
Ale nadal nie nawiązywał kontaktu
wzrokowego.
– Co z tego? To tylko oko. Poradzę
sobie.
– Synu, nie wydobrzałeś jeszcze.
Rana się nie zagoiła.
– Ale trzymam się całkiem
nieźle. Nie wierzysz we mnie?
– Nie, ale...
– Markowi byś pozwolił? –
Sięgnął po najcięższą broń.
Twarz Normana przybrała odcień
purpury.
– Tak. Jego bym puścił. Głównie
dlatego, że nie brakuje mu żadnej części ciała!
– Czuję się dobrze.
Potarł ręką czoło, na którym
perliły się drobne krople potu. Nie miał siły. Nie wiedział, jak
odwieść młodszego syna od pomysłu. Nie wiedział, jak wytłumaczyć
mu, że w takim stanie nie podoła misji. Allan zdawał się być po
prostu ślepy, nie zauważał swojego odbicia w lustrze. Nie widział,
że bandaż, którym okryto jego lewą połowę twarzy, przy każdym
najmniejszym wysiłku pokrywa się krwią. Nie widział, że jego
skóra przyjęła odcień cienkiego pergaminu, przez który
prześwitywały żyły. Nie widział zapadniętych, dawno
nieogolonych policzków, trzęsących się rąk, tak słabych, że
często nie mógł nawet utrzymać w nich filiżanki herbaty. Nie
widział tego, jak jego czoło pokrywało się potem, gdy próbował
wstać z łóżka bez pomocy. Nie widział tego, że po pokonaniu
trzech stopni musiał zatrzymywać się dla złapania oddechu. Nie
pamiętał, że Livia przewróciła go rano samym przyjacielskim
klepnięciem w ramię...
– Zachowujesz się jak
masochista... – mruknął pod nosem. Nie był smutny z powodu stanu
zdrowia syna – był wściekły. – Co ty chcesz udowodnić?
– Co proszę? – Chłopak
odwrócił się gwałtownie, jego oko błysnęło gniewnie.
– Idź już. Idź. – Machnął
dłonią, odganiając go jak natrętną muchę.
Trzasnęły drzwi.
Gdy znalazł się na mroźnym
powietrzu, odetchnął z ulgą. Starał się po sobie tego nie
okazywać, ale rozmowa z ojcem, przekonanie go do własnych racji,
sporo go kosztowały. Nie mógł znieść wyrazu jego twarzy, gdy
kazał mu wyjść z gabinetu.
Stopy w wysokich wojskowych butach
zapadały się w głębokim śniegu. Miejscami zaspy sięgały mu
niemal do kolan. Wiatr rozwiał jego idealnie czarne lśniące loki.
Gdy jeden z nich, zwinięty jak sprężynka, opadł mu na czoło,
usłyszał obok głośne szczeknięcie. Spojrzał powoli w tamtym
kierunku. Livia pod postacią czarnego wilka patrzyła na niego kątem
oka, wywalając różowy jęzor. Śmiała się. Warknął tylko i
przyspieszył, chcąc zostawić ją jak najszybciej za sobą.
Na brukowanej drodze prowadzącej do
miasta nie było żywej duszy. Wszyscy siedzieli w domach, nie
rozumiejąc tego, co działo się dookoła. A może to i lepiej? W
końcu od razu wybuchłaby panika, a tego w końcu starali się od
początku za wszelką cenę uniknąć. Wampir mieszkający w okolicy
nie jest w końcu powodem do obaw, lecz mający im coś ewidentnie za
złe demon daje już nieco większe pole do popisu wyobraźni... A ta
w przypadku mieszkańców miasteczka praktycznie odizolowanego od
reszty świata i jego wynalazków działała bez zarzutu.
Niebo przecięła błyskawica, przez
moment zalegające między drzewami cienie zostały przegnane. Po
okolicy przetoczyło się głuche echo grzmotu, ziemia zadrżała
trwożliwie, jakby w obawie przed tym, co zaraz nastąpi. Poryw
wiatru zakołysał skrzypiącymi przeraźliwie konarami, na ziemię
spadło kilka pierwszych kropli deszczu. I znowu cały śnieg
szlag trafi... – pomyślał odruchowo Allan. Dopiero po chwili
uzmysłowił sobie, że wzrost temperatury może oznaczać tylko
jedno: moc tego, który upatrzył sobie zniszczenie miasta i jego
mieszkańców, najwyraźniej słabnie.
Zatrzymał się. Przed nim w
ceglanym murze wznosiła się stara brama, w której łuku kołysał
się pokryty naroślami rdzy dzwon, nie wydając żadnego dźwięku.
Skorodowane szpikulce celowały prosto w pokryte srebrnymi chmurami
niebo, stare drzewa stały po cichu, jakby pilnując, by nikt
nieproszony nie dostał się do środka. Mur gęsto obrastał
bluszcz, miejscami martwy przez panujące od jakiegoś czasu
niezwykłe mrozy.
Popchnął furtkę; dawno
nieoliwione zawiasy zaprotestowały, stawiając niespotykany opór
jego osłabionym ramionom. W końcu jednak stanął na brukowanej
alejce, pokrytej stertami śniegu i rozmokłych liści, dla dodania
sobie odwagi głaszcząc rękojeść ciążącego u boku rapiera.
Wreszcie wziął głęboki oddech i ruszył naprzód. Nie wiedział,
czego ani kogo szuka. To ten ktoś miał znaleźć jego.
Miejscami z rozmywanych przez
padający coraz gęściej deszcz zasp wystawały nagrobki: niegdyś
wspaniałe, a obecnie zaniedbane rzeźby i popękane, porośnięte
miękkim, wilgotnym mchem płyty, na których nazwiska były w
większości tak zatarte, że nie dało się ich odczytać. Allan
jednak lubił to miejsce, choć budziło w nim pewien niepokój.
Miało swój klimat.
Kolejny grzmot, już rozlegający
się o wiele bliżej, niż poprzedni, sprawił, że podskoczył. Zły
na siebie, zacisnął mocno pięści, chcąc kontynuować ten
niecodzienny spacer, gdy nagle tuż obok rozległo się:
– No proszę, ktoś tu się boi?
Głos był dziwny, zachrypnięty,
przywodzący odrobinę na myśl węża. Mógł należeć zarówno do
stulatka, jak i młodego chłopaka. Allan odwrócił się, starając
się zachować kamienny wyraz twarzy. Nie dostrzegł jednak nikogo,
jedynie coraz gęstszy cień zalegający między potężnymi pniami
drzew, tak grubymi, że nie objęłoby ich trzech ludzi. Zdawało
się, że jest o wiele ciemniej, niż przed chwilą.
– Niepokoisz się, prawda?
Właściciel głosu błyskawicznie
się przemieścił, teraz znowu był za nim. Zrobił to idealnie
bezszelestnie. Chłopak w ostatnim momencie powstrzymał się od
odwrócenia w jego stronę.
– Boisz się. Czuć od ciebie
tchórza na kilometr. Niepokoisz się tym, że mnie nie widzisz, tak?
Zamknął oko, głęboko odetchnął,
starając się przynajmniej częściowo uspokoić. Następnie wykonał
mylny ruch, jakby chciał ponownie obrócić się w stronę
tajemniczego człowieka, lecz wtedy gwałtownie wyciągnął rapier z
wiszącej u boku pochwy i wyprostował go.
– Nie boję się – wysyczał.
Miał marne szanse na powodzenie,
ale z niewiadomych przyczyn udało się. Sztych celował idealnie w
grdykę napastnika, która gwałtownie poruszyła się, gdy przełknął
ślinę. Uznał to za oznakę strachu, więc uniósł wzrok, by
zobaczyć też resztę twarzy. Była upiornie blada, kryła się pod
szerokim kapturem czarnej peleryny. Wąskie, blade usta powoli
rozciągnęły się w uśmiechu, demonstrując niepokojąco
zaostrzone kły.
– Brawo, szczeniaku,
przechytrzyłeś mnie – powiedział bez śladu uznania. Następnie
zniknął.
Allan nie miał pewności co do
tego, czy naprawdę się teleportował, czy może zwyczajnie pobiegł
z wampirzą prędkością – grunt, że nagle znalazł się po jego
drugiej stronie i błyskawicznie przycisnął do drzewa, trzymając
za gardło. Rapier potoczył się po ścieżce. Nawet nie wiedział,
w którym momencie go upuścił.
– Już ja cię nauczę szacunku
dla starszych, gówniarzu... – Blada twarz znalazła się
zdecydowanie bliżej, niż by sobie tego życzył.
– Puszczaj... – wykrztusił.
– Co proszę? – Twarz wykrzywiła
się z rozbawieniem, ale w prawie białych oczach pojawiły się
sadystyczne błyski. – Mógłbyś powtórzyć? Mówisz bardzo
niewyraźnie z...
Nie dokończył. Obuta w podkuty
wojskowy bucior noga wystrzeliła błyskawicznie i wcelowała
perfekcyjnie w splot słoneczny. Napastnik zakrztusił się i runął
na ziemię.
– Mówiłem, żebyś mnie puścił
– powtórzył chłopak z godnością, podnosząc broń. Sprawdził
jak gdyby nigdy nic, czy się nie porysowała.
– Przeklęty... – wycharczał
wampir.
– Mówiłeś coś? – Nadstawił
ucha, uśmiechając się słodko.
Napastnik splunął.
– Prędzej ci do pieca... –
Wstał z trudem, chwilę opierał się ciężko na pomniku anioła z
urwanym skrzydłem. – Czego ode mnie chcecie? – spytał wreszcie,
prostując się.
– Czego chcemy? Pomocy.
– Pięknie o nią w takim razie
prosicie... – Potarł obolałe plecy, na których wylądował.
– Nie miałem wyboru. Również
wolałbym w spokoju porozmawiać.
– A więc porozmawiajmy... Jak na
ciebie wołają, pudlu?
Allan z całej siły zacisnął
zęby. Nienawidził swoich włosów.
– Nazywam się Allan Wolker
Johannes von Lahman. A ty, umarlaku?
– Mów mi Duncan. Nie zasłużyłeś,
by znać moje prawdziwe imię.
– Z jednej strony to dobrze, bo i
tak mnie ono nie interesuje. Ale Duncan? Z zagranicy, rozumiem?
– Nie twoja sprawa. Urodziłem się
w Wielkiej Brytanii, ale tak dawno temu, że nawet nie możesz zdawać
sobie sprawy z tego, jak wtedy wyglądała.
– Wielka Brytania, piękny kraj...
Nie żebym kiedykolwiek tam był, ale...
– Gówniarz. Czego ode mnie
chcecie?
– Już mówiłem: pomocy. Miasto
trzyma w garści jakiś wyjątkowo złośliwy demon. Cmentarz, na
którym mieszkasz, znajduje się w granicach miasta, więc myślę,
że ciebie też to w jakiś sposób dotyczy. – W spokoju zaczął
oglądać paznokcie lewej dłoni, jakby nagle zauważył w nich coś
wielce intrygującego.
– Jakiego rodzaju pomocy
oczekujecie? Bo jakoś nie widzę, bym mógł cokolwiek z tym zrobić.
– Potrzebujemy jak najwięcej osób
z jakimikolwiek magicznymi zdolnościami, by walczyć z Jeźdźcami
Bez Twarzy.
– Walka to nie moja działka.
– Jesteś wampirem, twoja siła
bardzo by nam pomogła...
– A ile macie tam wyvernów?
Jednego? To i tak, jakbyś miał dziesięciu mojego pokroju.
Odpowiedź brzmi: nie. A teraz ruszaj do domu, póki nie wpadłem na
to, żeby zrobić z sobie z ciebie kolację.
– Ale...
– Czy ja mówię w innym języku?
Zjeżdżaj! – Odwrócił się na pięcie i zagłębił w mroku
między drzewami.
Zabiją mnie – uznał
Allan, gdy wracał do domu, rozchlapując wodę z zalegających we
wgłębieniach w bruku kałuż.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz