poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 15


Allan

Zapadał zmierzch. Wiał lekki lodowaty wiatr, padające płatki śniegu wirowały na nim i osiadały na nagich konarach kiwających się w jego porywach drzew. Gwizdało w nieszczelnościach okien i kominie, ogień w palenisku syczał i migotał. Powstające od niego cienie na twarzy ojca zdawały się głębsze niż zwykle, oczy prawie ginęły w sinych worach powstałych przez bezsenność. Usta zaciskały się w wąską linię, w ich kącikach pojawiały się już zmarszczki. Na jeszcze niedawno kruczoczarnych włosach mężczyzny zaczęły pojawiać się pasma siwizny.
Allanie, proszę cię, nie jesteś na to gotowy...
Jeśli nie ja, to kto? – Uśmiechnął się pod nosem.
Livia bardzo chętnie – a wręcz nachalnie – oferowała swoją pomoc...
Livia. Co Livia może, czemu ja nie dałbym rady? Nawet przemiany nie zawsze jej wychodzą.
Ale nie straciła dwa dni temu oka.
Allan uśmiechnął się lekko, unosząc jeden kącik ust. W jego jedynym oku o idealnym kolorze nieba przed burzą zamigotał na moment złośliwy ognik. Norman zauważył w tym momencie, że jego synowie stają się do siebie coraz bardziej podobni. Od jakiegoś czasu młodszy zmiennoskóry nieświadomie zaczął wykorzystywać miny Marka, stał się chętniejszy, jeśli chodzi o walkę, zainteresował się czymś więcej, niż powieściami, nad którymi jeszcze nie tak dawno spędzał całe dnie. Ponadto był silniejszy. Bardziej dorosły. Poważniejszy. W jego rysach brakowało tego dziecięcego zamyślonego wyrazu, który towarzyszył mu od zawsze.
Ale nadal nie nawiązywał kontaktu wzrokowego.
Co z tego? To tylko oko. Poradzę sobie.
Synu, nie wydobrzałeś jeszcze. Rana się nie zagoiła.
Ale trzymam się całkiem nieźle. Nie wierzysz we mnie?
Nie, ale...
Markowi byś pozwolił? – Sięgnął po najcięższą broń.
Twarz Normana przybrała odcień purpury.
Tak. Jego bym puścił. Głównie dlatego, że nie brakuje mu żadnej części ciała!
Czuję się dobrze.
Potarł ręką czoło, na którym perliły się drobne krople potu. Nie miał siły. Nie wiedział, jak odwieść młodszego syna od pomysłu. Nie wiedział, jak wytłumaczyć mu, że w takim stanie nie podoła misji. Allan zdawał się być po prostu ślepy, nie zauważał swojego odbicia w lustrze. Nie widział, że bandaż, którym okryto jego lewą połowę twarzy, przy każdym najmniejszym wysiłku pokrywa się krwią. Nie widział, że jego skóra przyjęła odcień cienkiego pergaminu, przez który prześwitywały żyły. Nie widział zapadniętych, dawno nieogolonych policzków, trzęsących się rąk, tak słabych, że często nie mógł nawet utrzymać w nich filiżanki herbaty. Nie widział tego, jak jego czoło pokrywało się potem, gdy próbował wstać z łóżka bez pomocy. Nie widział tego, że po pokonaniu trzech stopni musiał zatrzymywać się dla złapania oddechu. Nie pamiętał, że Livia przewróciła go rano samym przyjacielskim klepnięciem w ramię...
Zachowujesz się jak masochista... – mruknął pod nosem. Nie był smutny z powodu stanu zdrowia syna – był wściekły. – Co ty chcesz udowodnić?
Co proszę? – Chłopak odwrócił się gwałtownie, jego oko błysnęło gniewnie.
Idź już. Idź. – Machnął dłonią, odganiając go jak natrętną muchę.
Trzasnęły drzwi.
Gdy znalazł się na mroźnym powietrzu, odetchnął z ulgą. Starał się po sobie tego nie okazywać, ale rozmowa z ojcem, przekonanie go do własnych racji, sporo go kosztowały. Nie mógł znieść wyrazu jego twarzy, gdy kazał mu wyjść z gabinetu.
Stopy w wysokich wojskowych butach zapadały się w głębokim śniegu. Miejscami zaspy sięgały mu niemal do kolan. Wiatr rozwiał jego idealnie czarne lśniące loki. Gdy jeden z nich, zwinięty jak sprężynka, opadł mu na czoło, usłyszał obok głośne szczeknięcie. Spojrzał powoli w tamtym kierunku. Livia pod postacią czarnego wilka patrzyła na niego kątem oka, wywalając różowy jęzor. Śmiała się. Warknął tylko i przyspieszył, chcąc zostawić ją jak najszybciej za sobą.
Na brukowanej drodze prowadzącej do miasta nie było żywej duszy. Wszyscy siedzieli w domach, nie rozumiejąc tego, co działo się dookoła. A może to i lepiej? W końcu od razu wybuchłaby panika, a tego w końcu starali się od początku za wszelką cenę uniknąć. Wampir mieszkający w okolicy nie jest w końcu powodem do obaw, lecz mający im coś ewidentnie za złe demon daje już nieco większe pole do popisu wyobraźni... A ta w przypadku mieszkańców miasteczka praktycznie odizolowanego od reszty świata i jego wynalazków działała bez zarzutu.
Niebo przecięła błyskawica, przez moment zalegające między drzewami cienie zostały przegnane. Po okolicy przetoczyło się głuche echo grzmotu, ziemia zadrżała trwożliwie, jakby w obawie przed tym, co zaraz nastąpi. Poryw wiatru zakołysał skrzypiącymi przeraźliwie konarami, na ziemię spadło kilka pierwszych kropli deszczu. I znowu cały śnieg szlag trafi... – pomyślał odruchowo Allan. Dopiero po chwili uzmysłowił sobie, że wzrost temperatury może oznaczać tylko jedno: moc tego, który upatrzył sobie zniszczenie miasta i jego mieszkańców, najwyraźniej słabnie.
Zatrzymał się. Przed nim w ceglanym murze wznosiła się stara brama, w której łuku kołysał się pokryty naroślami rdzy dzwon, nie wydając żadnego dźwięku. Skorodowane szpikulce celowały prosto w pokryte srebrnymi chmurami niebo, stare drzewa stały po cichu, jakby pilnując, by nikt nieproszony nie dostał się do środka. Mur gęsto obrastał bluszcz, miejscami martwy przez panujące od jakiegoś czasu niezwykłe mrozy.
Popchnął furtkę; dawno nieoliwione zawiasy zaprotestowały, stawiając niespotykany opór jego osłabionym ramionom. W końcu jednak stanął na brukowanej alejce, pokrytej stertami śniegu i rozmokłych liści, dla dodania sobie odwagi głaszcząc rękojeść ciążącego u boku rapiera. Wreszcie wziął głęboki oddech i ruszył naprzód. Nie wiedział, czego ani kogo szuka. To ten ktoś miał znaleźć jego.
Miejscami z rozmywanych przez padający coraz gęściej deszcz zasp wystawały nagrobki: niegdyś wspaniałe, a obecnie zaniedbane rzeźby i popękane, porośnięte miękkim, wilgotnym mchem płyty, na których nazwiska były w większości tak zatarte, że nie dało się ich odczytać. Allan jednak lubił to miejsce, choć budziło w nim pewien niepokój. Miało swój klimat.
Kolejny grzmot, już rozlegający się o wiele bliżej, niż poprzedni, sprawił, że podskoczył. Zły na siebie, zacisnął mocno pięści, chcąc kontynuować ten niecodzienny spacer, gdy nagle tuż obok rozległo się:
No proszę, ktoś tu się boi?
Głos był dziwny, zachrypnięty, przywodzący odrobinę na myśl węża. Mógł należeć zarówno do stulatka, jak i młodego chłopaka. Allan odwrócił się, starając się zachować kamienny wyraz twarzy. Nie dostrzegł jednak nikogo, jedynie coraz gęstszy cień zalegający między potężnymi pniami drzew, tak grubymi, że nie objęłoby ich trzech ludzi. Zdawało się, że jest o wiele ciemniej, niż przed chwilą.
Niepokoisz się, prawda?
Właściciel głosu błyskawicznie się przemieścił, teraz znowu był za nim. Zrobił to idealnie bezszelestnie. Chłopak w ostatnim momencie powstrzymał się od odwrócenia w jego stronę.
Boisz się. Czuć od ciebie tchórza na kilometr. Niepokoisz się tym, że mnie nie widzisz, tak?
Zamknął oko, głęboko odetchnął, starając się przynajmniej częściowo uspokoić. Następnie wykonał mylny ruch, jakby chciał ponownie obrócić się w stronę tajemniczego człowieka, lecz wtedy gwałtownie wyciągnął rapier z wiszącej u boku pochwy i wyprostował go.
Nie boję się – wysyczał.
Miał marne szanse na powodzenie, ale z niewiadomych przyczyn udało się. Sztych celował idealnie w grdykę napastnika, która gwałtownie poruszyła się, gdy przełknął ślinę. Uznał to za oznakę strachu, więc uniósł wzrok, by zobaczyć też resztę twarzy. Była upiornie blada, kryła się pod szerokim kapturem czarnej peleryny. Wąskie, blade usta powoli rozciągnęły się w uśmiechu, demonstrując niepokojąco zaostrzone kły.
Brawo, szczeniaku, przechytrzyłeś mnie – powiedział bez śladu uznania. Następnie zniknął.
Allan nie miał pewności co do tego, czy naprawdę się teleportował, czy może zwyczajnie pobiegł z wampirzą prędkością – grunt, że nagle znalazł się po jego drugiej stronie i błyskawicznie przycisnął do drzewa, trzymając za gardło. Rapier potoczył się po ścieżce. Nawet nie wiedział, w którym momencie go upuścił.
Już ja cię nauczę szacunku dla starszych, gówniarzu... – Blada twarz znalazła się zdecydowanie bliżej, niż by sobie tego życzył.
Puszczaj... – wykrztusił.
Co proszę? – Twarz wykrzywiła się z rozbawieniem, ale w prawie białych oczach pojawiły się sadystyczne błyski. – Mógłbyś powtórzyć? Mówisz bardzo niewyraźnie z...
Nie dokończył. Obuta w podkuty wojskowy bucior noga wystrzeliła błyskawicznie i wcelowała perfekcyjnie w splot słoneczny. Napastnik zakrztusił się i runął na ziemię.
Mówiłem, żebyś mnie puścił – powtórzył chłopak z godnością, podnosząc broń. Sprawdził jak gdyby nigdy nic, czy się nie porysowała.
Przeklęty... – wycharczał wampir.
Mówiłeś coś? – Nadstawił ucha, uśmiechając się słodko.
Napastnik splunął.
Prędzej ci do pieca... – Wstał z trudem, chwilę opierał się ciężko na pomniku anioła z urwanym skrzydłem. – Czego ode mnie chcecie? – spytał wreszcie, prostując się.
Czego chcemy? Pomocy.
Pięknie o nią w takim razie prosicie... – Potarł obolałe plecy, na których wylądował.
Nie miałem wyboru. Również wolałbym w spokoju porozmawiać.
A więc porozmawiajmy... Jak na ciebie wołają, pudlu?
Allan z całej siły zacisnął zęby. Nienawidził swoich włosów.
Nazywam się Allan Wolker Johannes von Lahman. A ty, umarlaku?
Mów mi Duncan. Nie zasłużyłeś, by znać moje prawdziwe imię.
Z jednej strony to dobrze, bo i tak mnie ono nie interesuje. Ale Duncan? Z zagranicy, rozumiem?
Nie twoja sprawa. Urodziłem się w Wielkiej Brytanii, ale tak dawno temu, że nawet nie możesz zdawać sobie sprawy z tego, jak wtedy wyglądała.
Wielka Brytania, piękny kraj... Nie żebym kiedykolwiek tam był, ale...
Gówniarz. Czego ode mnie chcecie?
Już mówiłem: pomocy. Miasto trzyma w garści jakiś wyjątkowo złośliwy demon. Cmentarz, na którym mieszkasz, znajduje się w granicach miasta, więc myślę, że ciebie też to w jakiś sposób dotyczy. – W spokoju zaczął oglądać paznokcie lewej dłoni, jakby nagle zauważył w nich coś wielce intrygującego.
Jakiego rodzaju pomocy oczekujecie? Bo jakoś nie widzę, bym mógł cokolwiek z tym zrobić.
Potrzebujemy jak najwięcej osób z jakimikolwiek magicznymi zdolnościami, by walczyć z Jeźdźcami Bez Twarzy.
Walka to nie moja działka.
Jesteś wampirem, twoja siła bardzo by nam pomogła...
A ile macie tam wyvernów? Jednego? To i tak, jakbyś miał dziesięciu mojego pokroju. Odpowiedź brzmi: nie. A teraz ruszaj do domu, póki nie wpadłem na to, żeby zrobić z sobie z ciebie kolację.
Ale...
Czy ja mówię w innym języku? Zjeżdżaj! – Odwrócił się na pięcie i zagłębił w mroku między drzewami.
Zabiją mnie – uznał Allan, gdy wracał do domu, rozchlapując wodę z zalegających we wgłębieniach w bruku kałuż.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz