Mark
Okolica sprawiła, że ledwo
utrzymywał się w siodle ze zdziwienia. Wszystko – konary
zdziczałych drzew owocowych, kłosy wysokich niekoszonych od dawna
traw i wybujałych chwastów, zaściełające trakt kamienie –
wyglądało jak zatopione w grubej warstwie lodu. Gdy tylko zza chmur
wyjrzał pomarańczowy skrawek słońca, przezroczysta otoczka
rozbłysła oślepiającym blaskiem, odbijając ciepłe promienie.
Ciepłe na tyle, że lód z pewnością by się roztopił.
– Co to jest? – jęknął w
końcu Mark, gdy ciekawość wygrała z osłupieniem. – To jest
lód?
– Jaki tam znowu lód, mamy
przecież przyzwoite czternaście stopni – prychnął Tantal.
– W takim razie co?
– Szkło.
– Co proszę?!
Jadący przed nimi na sporej
roboczej kobyle przewodnik okręcił się w siodle.
– Szkło. Kilkaset lat temu ta
okolica była kolebką rolnictwa Drugiego Świata. Jednak pewien
czarnoksiężnik, któremu odmówiono gościny w tutejszej gospodzie,
rzucił na ziemię potężny czar, przez co pokryła się szkłem. Za
każdym razem, gdy usunie się jego warstwę, na następny dzień
pojawia się kolejna, jeszcze grubsza.
– Z czego w takim razie żyjecie,
skoro nie macie dostępu do żadnego rodzaju rolnictwa? –
zainteresował się Ulfr.
– Z hutnictwa, to chyba oczywiste.
Zaopatrujemy w szklane wyroby praktycznie cały Drugi Świat, łącznie
z Wyspami Samotnymi na Wszechoceanie. Wykonujemy też biżuterię,
którą uważa się za najpiękniejszą i najdroższą na świecie.
Jedzenie kupujemy od sąsiadów.
Rozmowę przerwało przekleństwo
Tantala. Grek nieomal wypadł z siodła, gdy Anduz poślizgnął się
na trakcie. Jednorożec zakwiczał dziko, szarpnął łbem i
zatańczył, wchodząc potężnym bokiem w myszatego ogiera Ulfra.
Ogier zarżał i stanął dęba. Teufelin obejrzała się obojętnie,
wykazując znikome zainteresowanie wypadkami, jej jeździec jednak
trochę bardziej się zaniepokoił. Głównie tym, że mało brakło,
a mieliby do czynienia z końskim dominem.
– Nic wam nie jest? – zawołał
do wyverna i wikinga.
– Chwilę, niech policzę zęby...
Raczej nie – odparł podnoszący się z ziemi Ulfr.
– Radzę wam zejść z koni i
poprowadzić je dalej, nie są przystosowane do tych warunków. –
Przewodnik z uczoną miną starał się jak mógł okazać swoją
wyższość podróżnym. Wychodziło mu całkiem nieźle, musieli to
przyznać – trzymał się dumnie wyprostowany na grzbiecie odważnie
kroczącego konia pociągowego, w tej chwili o wiele pewniejszego od
bojowych jednorożców, chociaż jeszcze zaledwie przed godziną nie
mógł nawet marzyć o dorównaniu ich gracji, zwinności i
szybkości. Ale tutaj, przyzwyczajony do śliskich dróg i podkuty w
odpowiedni sposób, zdecydowanie był panem.
Tantal posłuchał rady przewodnika,
powoli spuszczając się z siodła, by nie zachwiać nieszczęsnym
parskającym ze zdenerwowania wierzchowcem. Anduz położył uszy
płasko na łbie i twardo zaparł się nogami, gdy Grek szarpnął za
wodze, chcąc pociągnąć go za sobą. Kończyny znowu rozjechały
się na pokrytych warstwą szkła kamieniach, więc jednorożec
wspiął się na tylne nogi, machając ogromnymi kopytami tuż koło
głowy swojego jeźdźca.
– Kurwa mać! – wyrwało się
Tantalowi.
– Jakie to było niestosowne z
waszej strony, wasza wysokość – mruknął pod nosem Mark,
próbując opanować Teufelin, której sytuacja również przestawała
się podobać.
Nastroje jednak poprawiły się, gdy
Ulfr, zeskakując z siodła, poślizgnął się i upadł w kępę
sztywnych krzaków, klnąc szpetnie.
– Cicho, mieszańcu, słyszę coś!
– syknął przewodnik, ściągając wodze niezbyt energicznego
kasztanka.
– Nie nazywaj mnie mieszańcem...
– warknął wiking przez zaciśnięte zęby, sięgając w stronę
topora – bo cię tak przefasonuję...
– Zamknij się, on naprawdę coś
słyszał – zganił go Tantal przyciszonym głosem.
Stanęli w ciszy, starając się
opanować zaniepokojone konie.
– To smok. Bogowie, smok! –
Przewodnik wyglądał, jakby zamierzał natychmiast zmusić
nieszczęsną zmęczoną życiem chabetę do cwału w stronę
bezpiecznego miejsca. Jakiegokolwiek.
– Chyba wiem, o jakiego smoka
chodzi... – Grek ukazał w uśmiechu sporą przerwę między
górnymi jedynkami.
W tym samym momencie na polu
wylądował Nerderin Sehaalet z Ferrisem na karku, po krótkiej
chwili ukazał się również wielki jak góra złotołuski Xaron.
Ogromny smok wyglądał nierzeczywiście i pięknie w słońcu
rozświetlającym jego lśniące łuski i pokryte warstwą szkła
gałęzie dookoła. Uniósł dumnie ostry pysk, jego wielkie nozdrza
poruszyły się leniwie, gdy smakował powietrze.
– Czuję coś w pobliżu.
Kumuluje się tu całkiem sporo magii.
– To oczywiste chyba. Przecież to
drzewo widocznie na ścianie lasu to Yggdrasil. – Tantal uczenie
uniósł głowę.
– Co... – jęknął przewodnik.
– Wy rozmawiacie z tymi bestiami? Mordercami?! Plugawcami?! –
wybuchnął w końcu, zamaszystym gestem wskazując w stronę smoków.
– Tylko nie plugawcy! –
zaryczał Xaron. – Wypraszam
sobie, w istocie jestem o wiele bardziej religijny, niż może
wydawać się na pierwszy rzut oka!
– Oni są z nami – wyjaśnił
Mark.
– Yggdrasil?! – ryknął Ulfr,
jakby dopiero teraz dotarło do niego znaczenie słów towarzysza.
– Tak, Yggdrasil, Święty Jesion,
Drzewo Świata i te sprawy. – Grek, znudzony, machnął dłonią.
– Ale to... niemożliwe! Tutaj?! –
Wiking gwałtownie się zatrzymał, koń wszedł mu w plecy.
– Tak, tutaj. Coś nie tak? –
zdenerwował się wyvern. – Ach, cholera, no tak – zreflektował
się szybko, ale nie przeprosił za zniewagę.
Mieszaniec jeszcze raz popatrzył
tęsknie w stronę zarysu potężnego drzewa.
– Czy będziemy przejeżdżać
obok?
– Tak. Niebawem.
– Może byśmy się ruszyli, żeby
to niebawem nastąpiło jeszcze w tym roku? – podpowiedział Mark,
ziewając.
Wszystkie słowa wyrażające
wielkość naraz stawały się słabe i małe, gdy próbowało się
nimi opisać ogrom Yggdrasila. Drzewo pięło się na wysokość
sporej góry; na potężnych gałęziach wybudowano kamienne
platformy, po których spokojnym krokiem przechadzali się ludzie w
jednolitych białych strojach. Wyłożono je prostym, lecz eleganckim
brukiem. W środku każdej platformy znajdował się otwór niewiele
większy od ludzkiej dłoni, w który wprawiono ołowianą ramkę,
układającą się w kształt symetrycznego kwiatu. Z pewnością
kiedyś był to wielokolorowy witraż, lecz teraz po barwnych
szkiełkach nie pozostał nawet ślad. Otwór zapewne zostawiono, aby
spływała nim deszczówka. Pień został wydrążony od środka, by
zapewnić mnichom mieszkania, a po jego zewnętrznej stronie pięły
się szerokie kamienne schody, na które z łatwością można by
wjechać na grzbiecie konia. Wszechobecna szklana zmarzlina nie
śmiała tknąć intensywnie zielonych liści wielkości ludzkiej
głowy.
Nawet Xaron zadzierał łeb,
onieśmielony.
Ulfr za to padł na kolana, ukłonił
się i trwał tak, szepcząc pod nosem coś, co mogło być modlitwą.
Tantal rozróżnił tylko wielokrotnie wzywane przez wikinga imię
Odyna.
– Powieszonego Boga znam osobiście
i nie powiedziałbym, żeby był zbyt sympatyczny, więc lepiej go tu
nie przywołuj – podpowiedział usłużnie.
– Znasz go?! – Ulfr nie
wiedział, czy ma uwierzyć. Gdy Grek skinął głową, zadał
pytanie, które potem wielokrotnie sobie wypominał:
– I jaki jest?
– No cóż... zaskakujący. Nie ma
wcale jasnych włosów i brody. I od włóczni woli tasaki i łuki.
Ponadto obdarzono go sporą dawką czarnego humoru, którym z wielkim
upodobaniem nas raczy. A Loki jest jego teoretycznie najlepszym
przyjacielem, chociaż parę razy byłem świadkiem jednej z ich
„drobnych sprzeczek”. Dobrze, że skończyło się tylko złamaną
ręką strażnika i podbitym okiem Lokiego.
– Lokiego też znasz?! O bogowie,
o bogowie... – Złapał się za głowę, nie podnosząc się z
kolan.
– Tak w ogóle, to nie wydaje wam
się, że to jest dąb? – spytał nieśmiało Mark.
– Co jest dąb? – zamotał się
niezbyt gramatycznie Ferris, z całych sił ściskający wodze
uprzęży Nerderin Sehaaleta.
– To drzewo. To nie jest jesion.
Ma zupełnie inne liście.
– Jesion nie jest drzewem
iglastym? – zainteresował się przewodnik.
Niemiec jęknął, ocierając czoło
z potu.
– Mam dość – oświadczył,
następnie odchylił się w siodle, naciągnął na twarz kaptur
czarnej peleryny i ostentacyjnie zaczął gwizdać, dając reszcie do
zrozumienia, że z prostakami rozmawiać nie będzie.
– Zacznij sobie jeszcze dłubać w
zębach mieczem – mruknął wyjątkowo drażliwy tego dnia Tantal.
Ulfr, widocznie wyobraziwszy sobie,
jak komicznie wyglądałby niemiecki szlachcic dłubiący między
jedynkami sztychem długiego zabytkowego miecza, parsknął wyjątkowo
paskudnym rechotem.
– Czego szukacie w naszych
skromnych progach, podróżnicy? – Z wielkiej bramy w pniu drzewa
wyłonił się odziany na biało mężczyzna. Jego szata pokryta była
drobnymi haftami, więc zapewne zajmował dość wysoką pozycję.
Gładko ogoloną twarz wykrzywiał odrobinę sarkastyczny uśmiech.
– Jesteśmy tu właściwie tylko
przejazdem... – zająknął się Tantal.
– To dobrze się stało, ponieważ
niedawno kazałem wysprzątać pokoje gościnne. Zapraszam,
przeczekacie noc, zjecie z nami kolację i jutrzejsze śniadanie.
Dobrze radzę – widzę, że teraz wasza droga wiedzie przez las. Po
zmroku jest tam niebezpiecznie.
– Ale naprawdę damy sobie radę,
jak widać – mamy ze sobą dwa smoki...
– Nalegam.
Pozostali bezsilni wobec zaciętości
kapłana. Xaron przemienił się w człowieka, ciekawie się
rozglądając wszedł do wnętrza drzewa razem z resztą. Nerderin
Sehaalet zmieścił się w bramie, podobnie jak wierzchowce.
Pożegnali się z przewodnikiem, który popędził ociężałego
pociągowego konia w drogę powrotną, i zamknęli za sobą stare,
rzeźbione wrota.
We wnętrzu drzewa było jasno,
przytulnie i ciepło. Jasne drewno ozdabiały skromne, lecz wykonane
wprawną ręką obrazy, wijące się na ścianach schody ciągnęły
się aż do samego wierzchołka, który był jeszcze zbyt cienki, by
móc w nim zamieszkać. Co kilka metrów w żeliwnych obejmach
znajdowały się płonące jasno pochodnie, więc nawet pod stopniami
cień nie miał szans. Drzwi do pomieszczeń były zamknięte.
– Rozsiodłajcie konie, tam po
lewej jest stajnia. Zaczekam tutaj na was.
Tantal zachowywał się bardzo
sceptycznie, chociaż Markowi wydawało się, że raczej nic im nie
grozi. Był młody, owszem, ale kapłani mieszkający w Yggdrasilu
byli na tyle znani, że zdążył o nich to i owo usłyszeć. Słynęli
właśnie z tego, że byli bezgranicznie dobrzy, chociaż czasami
wręcz narzucali swoją wiarę. Zazwyczaj jednak mieli tak mocną
siłę perswazji, że poddawał się niemal każdy.
Tego akurat można było się trochę
obawiać...
Teufelin parsknęła, nie chcąc
zostawać w niskim jak dla niej pomieszczeniu. Od kilku dni nie
odstępowała swojego jeźdźca na krok, wiedziała, że cały czas
jest blisko, więc zmiana tego nie wydawała jej się dobra. Anduz
jak zwykle przyjął wszystko z siłą swojego spokoju. Ten wałach
był wręcz słynny wśród wyvernów – w niczym nie przypominał
innych jednorożców, które były narowiste, łatwo wpadały w furię
i nie lubiły biernie się wszystkiemu przyglądać. Był doskonale
wytresowany, reagował na najmniejsze nawet szarpnięcie wodzami,
potrafił kopać i gryźć na zawołanie, był niesamowicie silny i
szybki, ale, choć młody i jak najbardziej przypominający
standardowego przedstawiciela rasy jednorożców z wyglądu,
charakter miał zupełnie inny.
Gdy wyszli ze stajni, zostali
poprowadzeni krętymi drewnianymi schodami na sporą salę. Tutejsi
zakonnicy najwyraźniej nie ślubowali ubóstwa, ponieważ długi
stół z grubo ciosanego surowego drewna wprost uginał się od
spiętrzonych na nim ciepłych aromatycznych potraw. Oczy cieszyły
również wielkie misy z kolorowymi świeżymi owocami, w razie gdyby
ktoś nie miał akurat ochoty na żeberka w miodzie lub karkówkę w
ostrym sosie.
Mark oczywiście miał. Wszyscy z
boku tylko patrzyli z uśmiechami, jak nakłada sobie kolejne porcje
wyśmienicie doprawionego mięsa. Brakowało mu tego podczas drogi,
chociaż uparcie twierdził, że uwielbia smak suszonej wołowiny.
Jednak teraz z całych sił powstrzymywał się od wskoczenia na stół
i pochłonięcia wszystkiego, co znajdzie, i to wspomagając się
gołymi rękami. Zdawał sobie jednak sprawę ze zgromadzonej dookoła
setki osób.
Po posiłku, gdy reszta udała się
do przydzielonych im pokoi, a Nerderin i Xaron odlecieli na
polowanie, wyvern zszedł do stajni. Schody stały się dość
niebezpieczne, gdy pogaszono większość oświetlających je do tej
pory pochodni; za każdym stopniem zdradziecko czaił się cień,
gotów zmylić go w każdym momencie. Ale on przecież miał
doskonały wzrok wyverna zaprawiony odrobiną magii Fenrira Wilka.
Teufelin powitała go cichym
parsknięciem. Uniosła wielki łeb znad żłobu z surowym mięsem,
potrząsnęła długą lśniącą grzywą. Zaczął czesać jej
piękną sierść, wyróżniającą się miękkością nawet na tle
innych jednorożców. Jak na wierzchowca bojowego wyglądała
doskonale, niemal dorównując tym reprezentacyjnym.
– Synu, czy chcesz się
wyspowiadać? – usłyszał za plecami.
Nie dał po sobie poznać niepokoju,
spowodowanego tym, że nie dosłyszał kroków kapłana, więc nie
odwrócił się. Dalej czesał konia. Teufelin jednak uniosła wielki
łeb, ukazała mocne, lekko żółte zęby i zagrzebała w
pokrywającym podłoże sianie kopytem wielkości talerza.
– Z czego mam się spowiadać? –
prychnął Niemiec.
– Słyszałem, że masz wielu na
sumieniu.
– Ale nie żałuję śmierci
żadnego z nich. Zabicie tych osób było moim obowiązkiem.
– Obowiązkiem... Naprawdę
wierzysz, że ty i twoi bracia i siostry stoicie na straży świata?
Że wolno wam oceniać, kto jest dobry, a kto zły? Kto ma żyć, a
kogo lepiej byłoby zamordować?
– Skoro tak mówią od wieków,
lepiej jest wierzyć. Uważam, że to o wiele bezpieczniejsze, niż
sprzeciwianie się władcy.
– Wasz władca chyba bardzo nie
lubi niesubordynacji?
– Bardzo. Oj, bardzo. –
Uśmiechnął się cierpko pod nosem. Czasami miał ochotę cieszyć
się jak dziecko z tego, że Ryjisjaveeik jest jego przyjacielem.
Kapłan westchnął i podwijając
szatę, usiadł niespiesznie na opartej o ścianę drewnianej
skrzyni. Chwilę milczał, ale Mark miał cały czas wrażenie, że
go obserwuje.
– Czemu tak stoisz? Czemu cały
czas pochylasz głowę, jakby pilnował cię osiłek z batem? –
spytał cicho.
– Garbię się, ponieważ nie
przepadam za uderzaniem głową w powałę. A przy moim wzroście
zdarza się to dość często, jeśli się nie uważa.
– Nie. Nie o to chodzi, wyvernie.
Jesteś potężny. Jesteś silny. Jesteś odważny. Jesteś – że
tak powiem – diabelnie inteligentny. Ale na każdym kroku sam sobie
musisz to udowadniać.
Ręka powoli sunąca zgrzebłem po
końskim boku zadrżała i zatrzymała się.
– Słucham?
– Nie wierzysz w siebie. Takie coś
specjaliści zwykli nazywać niskim poczuciem własnej wartości. Z
jednej strony możesz wszystko, ale z drugiej cały czas musisz
udowadniać samemu sobie, jaki jesteś silny. Bo po prostu zanim
czegoś nie zrobisz, nie wierzysz, że jest w granicach twoich
umiejętności.
– Trudno, żeby człowiek, który
zaledwie rok wcześniej potrzebował pomocy, by wstać z fotela,
wierzył w siebie... – parsknął, mając nadzieję, że da tym
znak, iż rozmowę uważa za zakończoną.
– Opowiedz mi o tym.
– Po co?
– Pomoże. Uwierz mi, pomoże.
– Co mam niby opowiadać? Nie
wracam do tego nawet w najgorszych koszmarach. Nie jestem w stanie...
– Co ci było?
– Urodziłem się z rozszczepionym
kręgosłupem. Nie utraciłem władzy w nogach, ale nigdy nie były
na tyle silne, bym mógł się swobodnie poruszać. W wieku pięciu
lat otrzymałem kule i uczyłem się chodzić, wcześniej praktycznie
nie wychodziłem z łóżka. To cholernie bolało. Przy każdym
ruchu. Jakby ktoś ci wbijał w plecy rozgrzany do czerwoności
pręt... A ojciec cały czas patrzył na mnie zupełnie jakby miał
mi to za złe. Jakby to była moja wina... – Zacisnął pięści.
Teufelin trąciła go pyskiem w twarz, pogładził ją po wielkim,
czarnym jak noc łbie. Gigantyczny, poprzecznie prążkowany róg
wielkości szpady prawie wybił mu oko, gdy klacz nadstawiła się do
dalszych pieszczot.
– Ale to minęło, Marku von
Lahmanie. To już nie wróci. Teraz jesteś panem. Teraz każdy w
Drugim Świecie drży na sam dźwięk twojego nazwiska. Masz zaledwie
rok, a już tyle osiągnąłeś...
– Poważnie? Gadają o mnie? A co
ja takiego zrobiłem? Tytułują mnie tym całym Pożeraczem Światów,
Ryjisjaveeik coś często wspomni o Wielkiej Przepowiedni... ale
przecież bym czuł, gdyby to było prawdą. Jestem zwykłym
gówniarzem, któremu czasem wydaje się, że coś może. Nie mam
nawet roku.
– A już jesteś na szczycie.
Wielka Przepowiednia jest prawdziwsza, niż ci się wydaje. – Wstał
powoli. – Zastanów się poważnie nad naszą rozmową. I idź już
lepiej spać, jest późno.
Trzasnęły drewniane drzwi.
W stajni jeszcze długo paliło się
światło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz