Katherine
Katherine ziewnęła szeroko i
jeszcze raz wczytała się w wypisane odręcznie kształtne i pełne
zawijasów pismo. Pomimo upływu lat czarny atrament nie zatarł się,
lecz coraz gorzej odcinał się na tle żółknącego papieru.
Świata stworzenia historia w
skrócie i na szybko.
Dawno temu, gdy jeszcze nie
słyszano o żadnej z ras humanoidalnych, światem rządziły wielkie
gady. Występowała wśród nich ogromna różnorodność: były małe
niczym dziecię, wielkie jak góry, krwiożercze i nawykłe do
zabijania i potulne niczym młode kocięta, kierujące się samym
instynktem i wybitnie wręcz inteligentne. Zawsze najbardziej wśród
nich wyróżniały się potwory skrzydlate, o fizjonomii zdecydowanie
innej, niż cała reszta. Na ich karkach rosły zarówno pióra, jak
i wspaniałe, lśniące barwami najdroższych kamieni łuski.
Zakrzywione, gładkie rogi budziły respekt, kształtem
przypominające wilcze kły szczerzyły jedynie w razie konieczności.
Istoty o kocich oczach, długich ogonach, czterech łapach i pięknych
skrzydłach obleczonych delikatną, niemalże przejrzystą błoną
poczęto nazywać smokami.
Ich bracia jednak, równie
inteligentni i obok smoków pełniący funkcję władców ówczesnego
świata, nie budzili podziwu, lecz jedynie paniczny strach. Dwie pary
poprzecznie prążkowanych rogów, jedne proste, a drugie zakrzywione
w większym lub mniejszym stopniu, tworzyły dookoła potężnych
karków koronę; ostro zakończone łuski nie lśniły w świetle
słońca, a najczęściej przybierały kolor idealnej czerni. Wilcze
kły zdawały się większe i twardsze, a skrzydła zdolne do
przysłonięcia słońca. Potwory o mrożącym oddechu, ludzkich
oczach koloru krwi i tylko dwóch łapach nazwano wyvernami.
Zarówno przepotężne smoki, jak i
odporne na żar ognia wyverny za władców świata się uznawały. Do
perfekcji opanowały mowę telepatyczną, to właśnie od nich ludzie
i elfowie się jej uczyli. Jednak władcy dnia i władcy nocy nigdy
nie pałali do siebie miłością. Częste potyczki mąciły spokój,
lecz nigdy nie przeradzały się w otwarty konflikt. Do czasu.
Dnia pewnego w królestwie smoków
pod opiekuńczymi skrzydłami łaskawego władcy Mardrama
Zielonołuskiego na świat przyszedł Dagon Zdrajca, owoc zakazanego
poczynania smoczycy i wyverna. Pisklę miało cztery łapki i jedną
parę rogów, lecz skrzydła ogromne, ślepia czerwone, a łuski
idealnie czarne. Od początku wiadomo było, że jest zbyt silny, by
przebywać z innymi pisklakami, więc Mardram, do tej pory
niezmierzony w swej mądrości i dobroci, popełnił kardynalny błąd:
zdecydował zamknąć mieszańca w więzieniu, niczym najgorszego
mordercę. Dagon dorastał w poczuciu samotności i odrzucenia, a
jego spokojne serce smoka coraz bardziej upodabniało się do serca
żądnego działania i mściwego z natury wyverna. Wiedział, że od
smoków zaznał samego zła, więc nie ma co się dziwić, że po
opuszczeniu swego więzienia natychmiast udał się do panów nocy,
wyvernów. One od wielu tysiącleci czekały jedynie na powód do
rozpętania wojny. Przyjęły zdrajcę jak jednego ze swoich,
uformowały za nim niezwyciężony legion i ruszyły nieść śmierć
swym braciom – smokom.
Wojna wiele lat się toczyła.
Smoki – o wiele liczniejsze, lecz wśród swych cnót posiadające
również litość – padały pod naporem bezwzględnych synów
ognia. Widząc porażki, wiele z nich dołączało do niezwyciężonej
armii, by zabijać swoich i nie zostać zabitymi. Dagon mordował,
okaleczał, niszczył, a przyjemność sprawiało mu to przeogromną.
Pół-wyvern wyrwał Drzewo Świata z korzeniami i spalił je,
śmiejąc się radośnie!
Mardram – chwała jego imieniu! –
już od początku widział, jak marne szanse ma jego państwo, lecz
kierował się nadzieją. Doszedłszy jednak do ostateczności,
zdecydował się na rzecz z punktu widzenia dzisiejszych historyków
szaloną, lecz dla niego jedyną możliwą. Wypowiedział Dagonowi
Zdrajcy bitwę.
By oglądać starcie pierwszy raz
od wieków smoki i wyverny zgromadziły się w jednym miejscu.
Panowie ognia mieli pewność, że bitwa jest przesądzona –
przepotężne wyverny, których krew płynęła w żyłach Dagona, od
zawsze dawały radę najstarszym spośród smoków. Lecz nie
doceniono wspaniałego Mardrama Zielonołuskiego – starego i
doświadczonego. Pokonał on pół-wyverna, zabił go, a ciało
spopielił jadem. Nie udało mu się jednak zniszczyć umieszczonego
koło serca wroga kamienia, w którym przetrwała jego dusza –
został zgładzony przez oszalałe wyverny.
Wojna, zakończona największą w
dziejach erupcją wulkanu, przyczyniła się do kompletnego
spustoszenia w świecie. Bracia smoków i wyvernów, ich cisi i tak
różni poddani, zawsze wierni i oddani, wyginęli. Przez wiele
księżyców na ziemi panowały piekielne warunki, niemożliwe do
przetrwania dla większych zwierząt nie potrafiących się chronić
potężną Magią.
Pomimo tych strat, są również
powody do radości. Dzięki wojnie i nowym gatunkom zwierząt, które
zastąpiły nieszczęsnych poddanych, powstały dwie najważniejsze
obecnie rasy: najpierw potężni, narodzeni z najczystszej Magii
elfowie, a następnie bliżsi zwierzętom humanowie. To oni dostąpili
zaszczytu: smoki, nie mogąc znieść utraty poddanych, postanowiły
wcielić humanów, potocznie zwanych ludźmi, w swe szeregi. Dusza
każdego z zabitych podczas wojny smoków, do tej pory uwięziona w
kamieniu, mogła zamieszkać w jednym ciele wraz z duszą ludzką,
darować swemu żywicielowi możność zmiany postaci na smoczą i
posługiwania się wielką Magią.
Znów jednak wyverny nie chciały
okazać się gorszymi. Już wcześniej niezbyt liczne, a po walkach
na skraju wyginięcia, nie mogły pozwolić sobie na strategię
podobną smoczej, ograniczał je również brak kamienia z duszą
koło serc. Postanowiły więc obrać inną drogę: zmieniały w
wyverny. Z początku elfowie, później stopniowo kolejni ludzie
stawali się tacy, jak one. Jedna dusza w dwóch ciałach: wyverna, i
człowieka. Nieśmiertelność. Magia potężniejsza od smoczej.
Niezwykła, nie dana wcześniej śmiertelnikom siła i wytrzymałość.
Powstały nowe rzesze wyvernów, gotowych kontynuować dzieło Dagona
Zdrajcy.
Jednak nigdy do tego nie doszło.
Na skutek niepoznanych dotąd przyczyn prawdziwe wyverny wyginęły.
Zostali jedynie potężni Strażnicy, ich Cisi Bracia.
Vladimir
– Krew. Wszędzie jest krew,
Gregorze. Mam ją nawet pod paznokciami... – Vladimir niewidzącym
wzrokiem patrzył w ogromną kulę zachodzącego słońca.
– Obawiam się, że to mogą być
resztki obiadu, panie – mruknął Gorgon. Gdy się poruszył, po
całej sali rozszedł się dość przykry dla wampirzego nosa odór
węża.
– Co ty nie powiesz... Resztki
kolacji... Dobre sobie! – prychnął. – Miałem na myśli raczej,
że ostatnio z mojej winy ginie wielu niewinnych. Choćby ten
dzieciuch Wolfgang. Nie znosiłem go, po prostu miałem dosyć jego
idiotycznych pytań, ale na litość boską! Nie życzyłem przecież
mu śmierci. A jestem pewien, że wyverny go zabiły. Przecież to
zmieszaniec, zagrożenie dla nich... Dla nas właściwie też, ale na
pewno znalazłbym inne rozwiązanie! Krew, tyle krwi... Nie mam już
siły.
Gorgon podszedł bliżej, oparł
łokcie na parapecie. Jego skóra barwy cynamonu lśniła złociście
w ostatnich promieniach dnia, oczy wyglądały jak dwie czarne
studnie. Na głowie za to znajdowały się świeże, młode węże.
Sięgały mu dopiero do ramion, lecz były bardzo ruchliwe –
rozglądały się ciekawie, gryzły nawzajem, wykręcały swoje
cienkie, pokryte czarną łuską ciała pod pozornie niemożliwymi
kątami.
– Gregorze, jesteś o wiele
starszy ode mnie. Czy już kiedyś było aż tak źle?
– Powiadają – zaczął
przytłumionym głosem, jakby powierzał wampirowi tajemnicę – że
niegdyś wszystkie róże były białe. – Po chwili westchnął
ciężko. – Ale zawsze miały kolce. Teraz wcale nie jest
najgorzej. Historia została dla potomnych złagodzona.
– Ale to są wyverny. Są zdolne
do wszystkiego. Muszę przyznać: boję się. Wiem, że nie
poprzestaną na zabiciu Wolfganga. Będą chciały mnie, ponieważ to
ja go stworzyłem. O bogowie, czemu?! Przecież to zawsze ja byłem
przeciwny wojnom z gadami! A teraz jestem ich celem... – Splunął.
– Wygląda na to, że sam przyczyniłem się do spełnienia
Wielkiej Przepowiedni.
– Wyverny działają według
prostej i bardzo życiowej zasady: jeśli ktoś nie jest
przyjacielem, to znaczy, że jest wrogiem.
– Czy mógłbyś przestać mówić
zagadkami?
– Chodzi o to, że jeśli nie
pokazałeś otwarcie, że jesteś za nimi, nie mają żadnych
podstaw, aby zostawić cię w spokoju. Bo to nie leży w ich
interesie. Dla tych gadów nie ma strony neutralnej. Jeśli pokażesz
im, że spełnienie Przepowiedni nie leży również w twoim
interesie, wezmą to pod uwagę i zastanowią się dwa razy.
– Tak myślisz? – Znowu wyjrzał
przez okno na opustoszały dziedziniec. Nie zauważył nawet, że
jego wierny sługa przeszedł z nim na „ty”.
– Tak właśnie myślę. – Jeden
z węży zasyczał, jakby na potwierdzenie jego słów. – Poza tym
według wyvernów to tamten Niemiec, Mark von Lahman, jest Pożeraczem
Światów.
– Wyverny... – mruknął, jakby
wcale nie usłyszał ostatnich słów. – Ale co my możemy zrobić,
jeśli zachce im się zwalić nam na głowę? Jest ich o wiele mniej,
niż nas, ale posiadają regularne wojsko. A tego o sobie nie mogę
powiedzieć. Już jeden Łowca mógłby poradzić sobie z nami w
pojedynkę. Spójrzmy prawdzie w oczy: nie mamy najmniejszych szans w
starciu.
– Jeśli ono w ogóle nastąpi.
– Nastąpi, zapewniam. Oni nie
przebaczają tak łatwo. Honor przede wszystkim. A niewyciągnięcie
konsekwencji – czyli puszczenie nam płazem egzystencji Wolfganga –
byłoby równoznaczne ze splamieniem honoru. Nie rób takiej miny, te
bestie są cholernie honorowe. Przysięgam.
– Wiem, wiem, ale nie o to chodzi.
Mówiłeś, że Wolfgang posiada niesamowitą moc magiczną?
– Tak. Jakby chciał, mógłby
zniszczyć wszystko to dookoła jednym słowem.
– Świetnie. Tylko jeszcze co on
ma wspólnego z Wielką Przepowiednią? Pożeraczem Światów nie
jest przypadkiem Mark von Lahman? – Tym razem podkreślił to o
wiele mocniej.
– Szczerze? Od początku w to
wątpiłem. Dobra, może i jest potężny, ale... brakuje mu... Sam
nie wiem. Można nazwać to krótko chęcią do obrócenia
wszystkiego w popiół. Mark von Lahman jest zbyt normalny. Ma
sumienie, zależy mu na kimś. A Wolfgang... Rety, ten dzieciak nawet
z kilometra wygląda tak, jakby dosłownie nie miał duszy!
– I tu właśnie pojawia się
następna kwestia... – Gorgon zaśmiał się konspiracyjnie. – A
co ty zrobiłbyś, gdyby legendarny Pożeracz trafił w twoje ręce?
Zgładziłbyś go? Czy może jednak zostawił przy życiu, by móc
szantażować nim wrogów?
Jasne jak lód oczy Vladimira
rozbłysły.
– Gregorze, cholerny wężowaty!
Jesteś genialny!
– Tak? Miło to słyszeć, panie.
Ale może to jedynie zasługa mojego wieku. Nauczyłem się wyciągać
różne wnioski tak szybko, jak się da...
– Ale to było oczywiste, tylko
ja, ślepy i głuchy, nie mogłem zauważyć! Rozwiałeś moje
wątpliwości, dzięki tobie znów będę mógł spać w nocy! A może
przynajmniej po tym, jak odzyskam naszego Pożeracza. – Uśmiechnął
się szeroko, poklepał gorgona po ramieniu i odszedł w głąb
pomieszczenia.
W co jak się wpakowałem?! –
jęknął w myślach Gregor. –
Było się zamknąć!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz