poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 17


Katherine

Katherine ziewnęła szeroko i jeszcze raz wczytała się w wypisane odręcznie kształtne i pełne zawijasów pismo. Pomimo upływu lat czarny atrament nie zatarł się, lecz coraz gorzej odcinał się na tle żółknącego papieru.

Świata stworzenia historia w skrócie i na szybko.
Dawno temu, gdy jeszcze nie słyszano o żadnej z ras humanoidalnych, światem rządziły wielkie gady. Występowała wśród nich ogromna różnorodność: były małe niczym dziecię, wielkie jak góry, krwiożercze i nawykłe do zabijania i potulne niczym młode kocięta, kierujące się samym instynktem i wybitnie wręcz inteligentne. Zawsze najbardziej wśród nich wyróżniały się potwory skrzydlate, o fizjonomii zdecydowanie innej, niż cała reszta. Na ich karkach rosły zarówno pióra, jak i wspaniałe, lśniące barwami najdroższych kamieni łuski. Zakrzywione, gładkie rogi budziły respekt, kształtem przypominające wilcze kły szczerzyły jedynie w razie konieczności. Istoty o kocich oczach, długich ogonach, czterech łapach i pięknych skrzydłach obleczonych delikatną, niemalże przejrzystą błoną poczęto nazywać smokami.
Ich bracia jednak, równie inteligentni i obok smoków pełniący funkcję władców ówczesnego świata, nie budzili podziwu, lecz jedynie paniczny strach. Dwie pary poprzecznie prążkowanych rogów, jedne proste, a drugie zakrzywione w większym lub mniejszym stopniu, tworzyły dookoła potężnych karków koronę; ostro zakończone łuski nie lśniły w świetle słońca, a najczęściej przybierały kolor idealnej czerni. Wilcze kły zdawały się większe i twardsze, a skrzydła zdolne do przysłonięcia słońca. Potwory o mrożącym oddechu, ludzkich oczach koloru krwi i tylko dwóch łapach nazwano wyvernami.
Zarówno przepotężne smoki, jak i odporne na żar ognia wyverny za władców świata się uznawały. Do perfekcji opanowały mowę telepatyczną, to właśnie od nich ludzie i elfowie się jej uczyli. Jednak władcy dnia i władcy nocy nigdy nie pałali do siebie miłością. Częste potyczki mąciły spokój, lecz nigdy nie przeradzały się w otwarty konflikt. Do czasu.
Dnia pewnego w królestwie smoków pod opiekuńczymi skrzydłami łaskawego władcy Mardrama Zielonołuskiego na świat przyszedł Dagon Zdrajca, owoc zakazanego poczynania smoczycy i wyverna. Pisklę miało cztery łapki i jedną parę rogów, lecz skrzydła ogromne, ślepia czerwone, a łuski idealnie czarne. Od początku wiadomo było, że jest zbyt silny, by przebywać z innymi pisklakami, więc Mardram, do tej pory niezmierzony w swej mądrości i dobroci, popełnił kardynalny błąd: zdecydował zamknąć mieszańca w więzieniu, niczym najgorszego mordercę. Dagon dorastał w poczuciu samotności i odrzucenia, a jego spokojne serce smoka coraz bardziej upodabniało się do serca żądnego działania i mściwego z natury wyverna. Wiedział, że od smoków zaznał samego zła, więc nie ma co się dziwić, że po opuszczeniu swego więzienia natychmiast udał się do panów nocy, wyvernów. One od wielu tysiącleci czekały jedynie na powód do rozpętania wojny. Przyjęły zdrajcę jak jednego ze swoich, uformowały za nim niezwyciężony legion i ruszyły nieść śmierć swym braciom – smokom.
Wojna wiele lat się toczyła. Smoki – o wiele liczniejsze, lecz wśród swych cnót posiadające również litość – padały pod naporem bezwzględnych synów ognia. Widząc porażki, wiele z nich dołączało do niezwyciężonej armii, by zabijać swoich i nie zostać zabitymi. Dagon mordował, okaleczał, niszczył, a przyjemność sprawiało mu to przeogromną. Pół-wyvern wyrwał Drzewo Świata z korzeniami i spalił je, śmiejąc się radośnie!
Mardram – chwała jego imieniu! – już od początku widział, jak marne szanse ma jego państwo, lecz kierował się nadzieją. Doszedłszy jednak do ostateczności, zdecydował się na rzecz z punktu widzenia dzisiejszych historyków szaloną, lecz dla niego jedyną możliwą. Wypowiedział Dagonowi Zdrajcy bitwę.
By oglądać starcie pierwszy raz od wieków smoki i wyverny zgromadziły się w jednym miejscu. Panowie ognia mieli pewność, że bitwa jest przesądzona – przepotężne wyverny, których krew płynęła w żyłach Dagona, od zawsze dawały radę najstarszym spośród smoków. Lecz nie doceniono wspaniałego Mardrama Zielonołuskiego – starego i doświadczonego. Pokonał on pół-wyverna, zabił go, a ciało spopielił jadem. Nie udało mu się jednak zniszczyć umieszczonego koło serca wroga kamienia, w którym przetrwała jego dusza – został zgładzony przez oszalałe wyverny.
Wojna, zakończona największą w dziejach erupcją wulkanu, przyczyniła się do kompletnego spustoszenia w świecie. Bracia smoków i wyvernów, ich cisi i tak różni poddani, zawsze wierni i oddani, wyginęli. Przez wiele księżyców na ziemi panowały piekielne warunki, niemożliwe do przetrwania dla większych zwierząt nie potrafiących się chronić potężną Magią.
Pomimo tych strat, są również powody do radości. Dzięki wojnie i nowym gatunkom zwierząt, które zastąpiły nieszczęsnych poddanych, powstały dwie najważniejsze obecnie rasy: najpierw potężni, narodzeni z najczystszej Magii elfowie, a następnie bliżsi zwierzętom humanowie. To oni dostąpili zaszczytu: smoki, nie mogąc znieść utraty poddanych, postanowiły wcielić humanów, potocznie zwanych ludźmi, w swe szeregi. Dusza każdego z zabitych podczas wojny smoków, do tej pory uwięziona w kamieniu, mogła zamieszkać w jednym ciele wraz z duszą ludzką, darować swemu żywicielowi możność zmiany postaci na smoczą i posługiwania się wielką Magią.
Znów jednak wyverny nie chciały okazać się gorszymi. Już wcześniej niezbyt liczne, a po walkach na skraju wyginięcia, nie mogły pozwolić sobie na strategię podobną smoczej, ograniczał je również brak kamienia z duszą koło serc. Postanowiły więc obrać inną drogę: zmieniały w wyverny. Z początku elfowie, później stopniowo kolejni ludzie stawali się tacy, jak one. Jedna dusza w dwóch ciałach: wyverna, i człowieka. Nieśmiertelność. Magia potężniejsza od smoczej. Niezwykła, nie dana wcześniej śmiertelnikom siła i wytrzymałość. Powstały nowe rzesze wyvernów, gotowych kontynuować dzieło Dagona Zdrajcy.
Jednak nigdy do tego nie doszło. Na skutek niepoznanych dotąd przyczyn prawdziwe wyverny wyginęły. Zostali jedynie potężni Strażnicy, ich Cisi Bracia.



Vladimir

Krew. Wszędzie jest krew, Gregorze. Mam ją nawet pod paznokciami... – Vladimir niewidzącym wzrokiem patrzył w ogromną kulę zachodzącego słońca.
Obawiam się, że to mogą być resztki obiadu, panie – mruknął Gorgon. Gdy się poruszył, po całej sali rozszedł się dość przykry dla wampirzego nosa odór węża.
Co ty nie powiesz... Resztki kolacji... Dobre sobie! – prychnął. – Miałem na myśli raczej, że ostatnio z mojej winy ginie wielu niewinnych. Choćby ten dzieciuch Wolfgang. Nie znosiłem go, po prostu miałem dosyć jego idiotycznych pytań, ale na litość boską! Nie życzyłem przecież mu śmierci. A jestem pewien, że wyverny go zabiły. Przecież to zmieszaniec, zagrożenie dla nich... Dla nas właściwie też, ale na pewno znalazłbym inne rozwiązanie! Krew, tyle krwi... Nie mam już siły.
Gorgon podszedł bliżej, oparł łokcie na parapecie. Jego skóra barwy cynamonu lśniła złociście w ostatnich promieniach dnia, oczy wyglądały jak dwie czarne studnie. Na głowie za to znajdowały się świeże, młode węże. Sięgały mu dopiero do ramion, lecz były bardzo ruchliwe – rozglądały się ciekawie, gryzły nawzajem, wykręcały swoje cienkie, pokryte czarną łuską ciała pod pozornie niemożliwymi kątami.
Gregorze, jesteś o wiele starszy ode mnie. Czy już kiedyś było aż tak źle?
Powiadają – zaczął przytłumionym głosem, jakby powierzał wampirowi tajemnicę – że niegdyś wszystkie róże były białe. – Po chwili westchnął ciężko. – Ale zawsze miały kolce. Teraz wcale nie jest najgorzej. Historia została dla potomnych złagodzona.
Ale to są wyverny. Są zdolne do wszystkiego. Muszę przyznać: boję się. Wiem, że nie poprzestaną na zabiciu Wolfganga. Będą chciały mnie, ponieważ to ja go stworzyłem. O bogowie, czemu?! Przecież to zawsze ja byłem przeciwny wojnom z gadami! A teraz jestem ich celem... – Splunął. – Wygląda na to, że sam przyczyniłem się do spełnienia Wielkiej Przepowiedni.
Wyverny działają według prostej i bardzo życiowej zasady: jeśli ktoś nie jest przyjacielem, to znaczy, że jest wrogiem.
Czy mógłbyś przestać mówić zagadkami?
Chodzi o to, że jeśli nie pokazałeś otwarcie, że jesteś za nimi, nie mają żadnych podstaw, aby zostawić cię w spokoju. Bo to nie leży w ich interesie. Dla tych gadów nie ma strony neutralnej. Jeśli pokażesz im, że spełnienie Przepowiedni nie leży również w twoim interesie, wezmą to pod uwagę i zastanowią się dwa razy.
Tak myślisz? – Znowu wyjrzał przez okno na opustoszały dziedziniec. Nie zauważył nawet, że jego wierny sługa przeszedł z nim na „ty”.
Tak właśnie myślę. – Jeden z węży zasyczał, jakby na potwierdzenie jego słów. – Poza tym według wyvernów to tamten Niemiec, Mark von Lahman, jest Pożeraczem Światów.
Wyverny... – mruknął, jakby wcale nie usłyszał ostatnich słów. – Ale co my możemy zrobić, jeśli zachce im się zwalić nam na głowę? Jest ich o wiele mniej, niż nas, ale posiadają regularne wojsko. A tego o sobie nie mogę powiedzieć. Już jeden Łowca mógłby poradzić sobie z nami w pojedynkę. Spójrzmy prawdzie w oczy: nie mamy najmniejszych szans w starciu.
Jeśli ono w ogóle nastąpi.
Nastąpi, zapewniam. Oni nie przebaczają tak łatwo. Honor przede wszystkim. A niewyciągnięcie konsekwencji – czyli puszczenie nam płazem egzystencji Wolfganga – byłoby równoznaczne ze splamieniem honoru. Nie rób takiej miny, te bestie są cholernie honorowe. Przysięgam.
Wiem, wiem, ale nie o to chodzi. Mówiłeś, że Wolfgang posiada niesamowitą moc magiczną?
Tak. Jakby chciał, mógłby zniszczyć wszystko to dookoła jednym słowem.
Świetnie. Tylko jeszcze co on ma wspólnego z Wielką Przepowiednią? Pożeraczem Światów nie jest przypadkiem Mark von Lahman? – Tym razem podkreślił to o wiele mocniej.
Szczerze? Od początku w to wątpiłem. Dobra, może i jest potężny, ale... brakuje mu... Sam nie wiem. Można nazwać to krótko chęcią do obrócenia wszystkiego w popiół. Mark von Lahman jest zbyt normalny. Ma sumienie, zależy mu na kimś. A Wolfgang... Rety, ten dzieciak nawet z kilometra wygląda tak, jakby dosłownie nie miał duszy!
I tu właśnie pojawia się następna kwestia... – Gorgon zaśmiał się konspiracyjnie. – A co ty zrobiłbyś, gdyby legendarny Pożeracz trafił w twoje ręce? Zgładziłbyś go? Czy może jednak zostawił przy życiu, by móc szantażować nim wrogów?
Jasne jak lód oczy Vladimira rozbłysły.
Gregorze, cholerny wężowaty! Jesteś genialny!
Tak? Miło to słyszeć, panie. Ale może to jedynie zasługa mojego wieku. Nauczyłem się wyciągać różne wnioski tak szybko, jak się da...
Ale to było oczywiste, tylko ja, ślepy i głuchy, nie mogłem zauważyć! Rozwiałeś moje wątpliwości, dzięki tobie znów będę mógł spać w nocy! A może przynajmniej po tym, jak odzyskam naszego Pożeracza. – Uśmiechnął się szeroko, poklepał gorgona po ramieniu i odszedł w głąb pomieszczenia.
W co jak się wpakowałem?!jęknął w myślach Gregor. – Było się zamknąć!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz