poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 18


Livia

Między drzewami wiła się biała jak mleko mgła. Jej opar nasiąknięty był duszącym smrodem zgnilizny, zalegającym w płucach i wżerającym się w pamięć jak trucizna. Powykręcane pnie i martwe, a jednak jakby chore gałęzie splatały się nad jej głową, tworząc szczelny baldachim, dzięki któremu oszczędzono im widoku ciemnego burzowego nieba.
Nieba w kolorze oczu Allana.
Potrząsnęła głową. Czemu zaprzątać sobie myśli zmiennoskórym? Przecież nawet go nie lubiła. Więc dlaczego jego obraz cały czas stawał jej przed oczami, jak wyżarty w źrenicy, ilekroć zamknęła powieki? Pełna złych obaw, nie mówiła o tym nikomu, ale dręczyły ją też od pewnego czasu również sny. Widziała w nich rzeczy straszne, przerażające, o których bała się potem nawet myśleć, a co dopiero komuś opowiedzieć... Na razie żywiła się jeszcze złudną nadzieją, że może to jednak zwykłe koszmary, wywołane na przykład ciążącym stresem.
Ale czy w zwyczajnych koszmarach widziałaby powtarzający się pożar Nocnego Dworu, pole zalane krwią i Allana umazanego nią po łokcie? Wściekłego, pewnego siebie, niepowstrzymanego, takiego, jakim nie jest...
Widziała też siebie. W długiej białej sukni, również zachlapanej czerwienią, z dzikim wyrazem twarzy i obłędem w oczach. Trzęsącą się, przeszywaną dreszczami, jakie nawiedzają ciało tuż przed przemianą w wilka.
Ugryzła się w język, następnie z całej siły wbiła równo spiłowane paznokcie w skórę przedramienia. Nie myśl o tym. A przynajmniej nie w tym miejscu. Nie w miejscu, które sprawia, że jest się na skraju paniki, w którym zło i strach są namacalne. Wystarczy tylko zrobić jeden nieostrożny krok i zaatakują...
Szybko, szybko, już niedaleko! – zawołała, odwracając się w stronę maszerujących za nią ludzi.
Same kobiety i dzieci. Zapłakane, brudne, dźwigające małe tobołki, ciągnące za rękę starsze dzieci i niosące młodsze. Dwie kobiety miały konie, lecz prowadziły je za uzdy, ponieważ wierzchowce niepokoiły się niebezpiecznym podmokłym gruntem, kwiczały i nie słuchały rozkazów. W siodłach odpoczywało kilka maluchów, zmieniały się co kilka minut. Z tyłu wlekli się zmęczeni, wyczerpani wręcz starcy. Paru z nich zostało, by czekać na wracającą dziewczynę i razem z nią iść z powrotem do miasta.
Mężczyźni zostali. Zostali wszyscy, którzy mogli się na coś przydać.
O dłoń Livii otarła się bokiem drepcząca razem z nimi Shadya. Przez moment oczy dziewczyny spotkały się z orzechowymi ślepiami ogromnej wilczycy.
Świetnie ci idzie, Livio. Tak trzymaj. Już niedaleko. – Pokrzepiająco skinęła łbem i odbiegła.
Dlaczego granica nie mogła przetrzeć się w innym miejscu, nieco bardziej dostępnym?
Jakieś dziecko płakało, po chwili inne, motywowane przez nie, również podjęło krzyk. Jak rozprzestrzeniająca się w błyskawicznym tempie zaraza. Livia warknęła pod nosem kilka słów, które z pewnością można by uznać za nieodpowiednie w ustach dziewczyny z dobrego domu. Ale niestety hałas nie pomagał jej we wcielaniu się w rolę przewodniczki. Odszukanie ledwo widocznego tropu wymagało od niej całkowitego skupienia, a w takim chaosie było ono nieosiągalne. A tak prosiła o ciszę...
Livia naprawdę nie lubiła dzieci.
Już niedaleko, zaraz ziemia stanie się stabilniejsza, znajdziemy ścieżkę – powtarzała jak litanię, chociaż sama w to nie wierzyła. Bagniska ciągnęły się kilometrami, przejście przez nie mogło zająć nawet cały dzień.
Dopiero wyruszyli, a ludzie są już tak zmęczeni. Jak to zniosą?



Norman

Wyszedł przed dom. Przed chwilą Livia i Shadya wyruszyły z częścią mieszkańców miasteczka, by wyprowadzić ich w bezpieczne miejsce. To był jego zdaniem chory pomysł. Te przyzwyczajone do wygód życia matrony i małe dzieci potrzebowały wozów i koni, by przebyć taką odległość. Na drodze miałyby małe szanse, a co dopiero na podmokłym, niebezpiecznym gruncie bagien? Najbardziej bał się jednak o maszerujących z nimi starców. Wątpił, aby wielu z nich przeżyło.
Spomiędzy drzew wypadł wilk o czarnej sierści. Lekko utykał na jedną łapę, ale wyglądała ona na raczej przeciążoną długotrwałym biegiem, niż uszkodzoną. Cały grzbiet, pysk i pierś uwalane miał we krwi, lecz widać było gołym okiem, że nie jest jego. Podszedł bliżej, dysząc. Dopiero teraz mężczyzna zauważył, że zwierzę nie ma lewego oka.
Allanie, prosiłem cię, odpoczywaj! – zganił syna, powstrzymując się ostatkiem sił i woli od wyrzucenia rąk do nieba w rozpaczliwym geście.
Wilk powoli zaczął się prostować, wreszcie stanął na dwóch nogach już jako jego młodszy syn. Kręcone włosy zlepiała mu zakrzepła czerwień, lecz w jasnym oku błyskały iskierki podniecenia.
Ależ ojcze, nie potrzebuję odpoczynku, czuję się świetnie! – zawołał, uśmiechając się od ucha do ucha. W grymasie było zdecydowanie więcej sarkazmu, niż radości.
Synu... – Pokręcił głową. Kłótnia nie miała najmniejszego sensu. Allan był potwornie uparty. – Powiedz mi, bo nurtowało mnie to od jakiegoś czasu, kto z tobą ćwiczył?
W jakim sensie?
Kto uczył się przemian? Jak długo?
Nikt mnie nie uczył. Gdy dowiedziałem się, że mam te moce, zacząłem sam ćwiczyć. Gdy okazało się, że wcale ćwiczyć nie muszę, bo każda przemiana idzie mi gładko i bez problemów, zacząłem po prostu zmuszać się do pozostawania w ciele zwierzęcia jak najdłużej. I tyle. Czemu chcesz to wiedzieć? – Od niechcenia zajął się zeskrobywaniem błota z ubrania. – Prosta ta zmiennokształtność.
Norman zamarł.
Jak to? To przecież niemożliwe!
Dlaczego niemożliwe? – Zatrzymał się w połowie ruchu.
Zmiennoskórzy ćwiczą latami! Nie ma takiego, nawet wśród najpotężniejszych, który przybrałby postać dowolnego zwierzęcia nie przećwiczywszy tego wcześniej! Nawet Mark przecież...
Widocznie jestem pierwszy. – Wzruszył ramionami. – Wybacz, ale muszę natychmiast się umyć.
Zgarbiony chłopak odszedł w kierunku drzwi, oglądając dłonie uwalane w czerwonej mazi. Odprowadzał go pełen niezrozumienia wzrok ojca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz