Livia
Między drzewami wiła się biała
jak mleko mgła. Jej opar nasiąknięty był duszącym smrodem
zgnilizny, zalegającym w płucach i wżerającym się w pamięć jak
trucizna. Powykręcane pnie i martwe, a jednak jakby chore gałęzie
splatały się nad jej głową, tworząc szczelny baldachim, dzięki
któremu oszczędzono im widoku ciemnego burzowego nieba.
Nieba w kolorze oczu Allana.
Potrząsnęła głową. Czemu
zaprzątać sobie myśli zmiennoskórym? Przecież nawet go nie
lubiła. Więc dlaczego jego obraz cały czas stawał jej przed
oczami, jak wyżarty w źrenicy, ilekroć zamknęła powieki? Pełna
złych obaw, nie mówiła o tym nikomu, ale dręczyły ją też od
pewnego czasu również sny. Widziała w nich rzeczy straszne,
przerażające, o których bała się potem nawet myśleć, a co
dopiero komuś opowiedzieć... Na razie żywiła się jeszcze złudną
nadzieją, że może to jednak zwykłe koszmary, wywołane na
przykład ciążącym stresem.
Ale czy w zwyczajnych koszmarach
widziałaby powtarzający się pożar Nocnego Dworu, pole zalane
krwią i Allana umazanego nią po łokcie? Wściekłego, pewnego
siebie, niepowstrzymanego, takiego, jakim nie jest...
Widziała też siebie. W długiej
białej sukni, również zachlapanej czerwienią, z dzikim wyrazem
twarzy i obłędem w oczach. Trzęsącą się, przeszywaną
dreszczami, jakie nawiedzają ciało tuż przed przemianą w wilka.
Ugryzła się w język, następnie z
całej siły wbiła równo spiłowane paznokcie w skórę
przedramienia. Nie myśl o tym. A przynajmniej nie w tym miejscu.
Nie w miejscu, które sprawia, że jest się na skraju paniki, w
którym zło i strach są namacalne. Wystarczy tylko zrobić jeden
nieostrożny krok i zaatakują...
– Szybko, szybko, już niedaleko!
– zawołała, odwracając się w stronę maszerujących za nią
ludzi.
Same kobiety i dzieci. Zapłakane,
brudne, dźwigające małe tobołki, ciągnące za rękę starsze
dzieci i niosące młodsze. Dwie kobiety miały konie, lecz
prowadziły je za uzdy, ponieważ wierzchowce niepokoiły się
niebezpiecznym podmokłym gruntem, kwiczały i nie słuchały
rozkazów. W siodłach odpoczywało kilka maluchów, zmieniały się
co kilka minut. Z tyłu wlekli się zmęczeni, wyczerpani wręcz
starcy. Paru z nich zostało, by czekać na wracającą dziewczynę i
razem z nią iść z powrotem do miasta.
Mężczyźni zostali. Zostali
wszyscy, którzy mogli się na coś przydać.
O dłoń Livii otarła się bokiem
drepcząca razem z nimi Shadya. Przez moment oczy dziewczyny spotkały
się z orzechowymi ślepiami ogromnej wilczycy.
– Świetnie ci idzie, Livio.
Tak trzymaj. Już niedaleko. – Pokrzepiająco
skinęła łbem i odbiegła.
Dlaczego granica nie mogła
przetrzeć się w innym miejscu, nieco bardziej dostępnym?
Jakieś dziecko płakało, po chwili
inne, motywowane przez nie, również podjęło krzyk. Jak
rozprzestrzeniająca się w błyskawicznym tempie zaraza. Livia
warknęła pod nosem kilka słów, które z pewnością można by
uznać za nieodpowiednie w ustach dziewczyny z dobrego domu. Ale
niestety hałas nie pomagał jej we wcielaniu się w rolę
przewodniczki. Odszukanie ledwo widocznego tropu wymagało od niej
całkowitego skupienia, a w takim chaosie było ono nieosiągalne. A
tak prosiła o ciszę...
Livia naprawdę nie lubiła dzieci.
– Już niedaleko, zaraz ziemia
stanie się stabilniejsza, znajdziemy ścieżkę – powtarzała jak
litanię, chociaż sama w to nie wierzyła. Bagniska ciągnęły się
kilometrami, przejście przez nie mogło zająć nawet cały dzień.
Dopiero wyruszyli, a ludzie są już
tak zmęczeni. Jak to zniosą?
Norman
Wyszedł przed dom. Przed chwilą
Livia i Shadya wyruszyły z częścią mieszkańców miasteczka, by
wyprowadzić ich w bezpieczne miejsce. To był jego zdaniem chory
pomysł. Te przyzwyczajone do wygód życia matrony i małe dzieci
potrzebowały wozów i koni, by przebyć taką odległość. Na
drodze miałyby małe szanse, a co dopiero na podmokłym,
niebezpiecznym gruncie bagien? Najbardziej bał się jednak o
maszerujących z nimi starców. Wątpił, aby wielu z nich przeżyło.
Spomiędzy drzew wypadł wilk o
czarnej sierści. Lekko utykał na jedną łapę, ale wyglądała ona
na raczej przeciążoną długotrwałym biegiem, niż uszkodzoną.
Cały grzbiet, pysk i pierś uwalane miał we krwi, lecz widać było
gołym okiem, że nie jest jego. Podszedł bliżej, dysząc. Dopiero
teraz mężczyzna zauważył, że zwierzę nie ma lewego oka.
– Allanie, prosiłem cię,
odpoczywaj! – zganił syna, powstrzymując się ostatkiem sił i
woli od wyrzucenia rąk do nieba w rozpaczliwym geście.
Wilk powoli zaczął się prostować,
wreszcie stanął na dwóch nogach już jako jego młodszy syn.
Kręcone włosy zlepiała mu zakrzepła czerwień, lecz w jasnym oku
błyskały iskierki podniecenia.
– Ależ ojcze, nie potrzebuję
odpoczynku, czuję się świetnie! – zawołał, uśmiechając się
od ucha do ucha. W grymasie było zdecydowanie więcej sarkazmu, niż
radości.
– Synu... – Pokręcił głową.
Kłótnia nie miała najmniejszego sensu. Allan był potwornie
uparty. – Powiedz mi, bo nurtowało mnie to od jakiegoś czasu, kto
z tobą ćwiczył?
– W jakim sensie?
– Kto uczył się przemian? Jak
długo?
– Nikt mnie nie uczył. Gdy
dowiedziałem się, że mam te moce, zacząłem sam ćwiczyć. Gdy
okazało się, że wcale ćwiczyć nie muszę, bo każda przemiana
idzie mi gładko i bez problemów, zacząłem po prostu zmuszać się
do pozostawania w ciele zwierzęcia jak najdłużej. I tyle. Czemu
chcesz to wiedzieć? – Od niechcenia zajął się zeskrobywaniem
błota z ubrania. – Prosta ta zmiennokształtność.
Norman zamarł.
– Jak to? To przecież niemożliwe!
– Dlaczego niemożliwe? –
Zatrzymał się w połowie ruchu.
– Zmiennoskórzy ćwiczą latami!
Nie ma takiego, nawet wśród najpotężniejszych, który przybrałby
postać dowolnego zwierzęcia nie przećwiczywszy tego wcześniej!
Nawet Mark przecież...
– Widocznie jestem pierwszy. –
Wzruszył ramionami. – Wybacz, ale muszę natychmiast się umyć.
Zgarbiony chłopak odszedł w
kierunku drzwi, oglądając dłonie uwalane w czerwonej mazi.
Odprowadzał go pełen niezrozumienia wzrok ojca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz