Ryjisjaveeik
Pojawili się jakby znikąd. Wyrośli
spod ziemi. Obeszli magiczne zabezpieczenia, wtargnęli do najlepiej
strzeżonej twierdzy w historii świata.
I nigdy nikt nie zorientowałby się,
że są w środku, gdyby nie morderstwo. Gdyby nie byli na tyle
odważni, by zabić wyverna, mogliby zrobić dosłownie wszystko:
wynieść tony kosztowności, nałożyć własne klątwy...
Mogli zrobić wszystko. Ale
popełnili jeden kardynalny błąd.
Oczywiście ranny wyvern nie poddał
się bez walki; zanim poniósł śmierć, zdołał zabrać ze sobą
trzech krwiopijców, trzech swoich największych wrogów. Ale był
nieuzbrojony, a tamci mieli wielokrotną przewagę liczebną.
Na trupy szybko natknął się ktoś
ze służby, doniesiono więc w trybie natychmiastowym władcy. A
władca nie był zbyt zadowolony obrotem spraw...
– Jak to, kurwa, obeszli
zabezpieczenia?! – ryknął Ryjisjaveeik. – Nawet ja ich nie
mogłem wyminąć w zeszłym roku!
– Nie wiem, panie, nikt z nas nie
mógł się zorientować, ale prace nad tym trwają... – wydukał
Salmon.
– Gówno, a nie prace! Ja już
znam tych twoich specjalistów! Za pięć lat będą wiedzieli równie
wiele, co teraz! – Z impetem wbił ostrze sztyletu w rzeźbiony
blat długiego stołu. Kilku członków Rady podskoczyło. – I
gdzie oni teraz są?!
– Może zamiast się kłócić o
jakieś błahostki, zajmiemy się tym, jak wypędzić naszych
niechcianych gości? – Rillena cmoknęła z dezaprobatą,
przesuwając kościanym pilniczkiem po idealnym paznokciu.
– Świetnie, świetnie, trzeba się
ich pozbyć jak najszybciej, oczywiście! Wszystko, tylko żeby nie
przyznać się do tego, że są tutaj przez was! – Po raz pierwszy
od wieków Najwyższa Rada spuszczała głowy, onieśmielona słowami
władcy. Po raz pierwszy od wieków nie miała władzy absolutnej...
Właściwie to nigdy jej nie miała, ale nie chciała tego otwarcie
przyznać. Ryjisjaveeik był pierwszym w historii, który nie
zamierzał słuchać jej rozkazów.
– Wasza wysokość, proszę... –
Rick nie śmiał unieść wzroku.
– O, dzisiaj jestem „wasza
wysokość”, a jeszcze wczoraj uważaliście mnie za kogoś, z
czyim zdaniem nie warto się liczyć! Nie myślicie przypadkiem, że
powinienem wziąć to pod uwagę?! – zaśmiał się bez cienia
wesołości.
– Radzę wziąć pod uwagę to, że
po korytarzach panoszą się nam całe oddziały wampirów –
burknął Salmon.
– O tym niestety nie da się tak
łatwo zapomnieć... – prychnął i splunął przez lewe ramię z
pogardą. – Potrzebuję armii.
– Armii? Całej armii, żeby dać
sobie radę z zaledwie paroma setkami...
– Żeby dać sobie radę, ale
jednocześnie nie ponieść strat. Ilu żołnierzy u nas w tej chwili
stacjonuje?
– Dziesięciu Łowców,
dwudziestka łuczników, Szarańczy zaledwie tuzin...
– Ale to Szarańcza. Po ich
przejściu nic nie zostaje. Biorę ich.
– Wszystkich? – Salmon
zapomniał, jak zamykało się usta.
– Wszystkich. Łucznicy też mogą
być przydatni. Może jeszcze ze trzech Łowców, ale nie więcej.
Nie chcę mieć w dość poważnej bitwie bandy ogarniętej
berserkerskim szałem na głowie. Przygotuj ich. Potrzebuję też
Jaromira. – Wstał od stołu. – Idę się odpowiednio ubrać –
oznajmił z prostotą, opuszczając salę.
W komnacie, w porównaniu do chaosu
w całej twierdzy, było zaskakująco spokojnie. Cisza, lekki
półmrok, subtelny zapach palącej się pochodni i nieruchomość
powietrza... Można by pomyśleć, że trafiło się do innego
świata.
Kolczuga nadal doskonale na nim
leżała, chociaż już tak długo jej nie zakładał. Długi tasak
gładko wychodził z pochwy, rzemienie okrągłej tarczy nie uciskały
przedramienia bardziej, niż to było konieczne. Uśmiechnął się
pod nosem. Znowu stawał na czele oddziałów... Ile to już lat
minęło, od kiedy robił to ostatni raz?
Sporo. Naprawdę sporo. Nawet nie
miał pojęcia, jak bardzo mu tego brakowało.
Wyverny były zbyt potężne, by je
tak po prostu atakować, nie miał więc zbyt wielu okazji do
zabawy... A naprawdę lubił się bawić.
– Jak się masz, Szarańczo?! –
zawołał radośnie, wchodząc na arenę, na której zebrali się
żołnierze.
– Ujdzie – odpowiedział cicho
jeden z nich.
– Bij! Zabij! – ryknęła
zgodnie reszta.
Ryjisjaveeik uśmiechnął się
szeroko. Kochał władzę. Kochał, gdy wszyscy zgodnie go słuchali.
Ale kto niby tego nie lubił? Kto nie czuł się dobrze ze
świadomością, że zgromadzeni u jego stóp świetnie wyszkoleni
żołnierze gotowi są oddać życie za to, by władcy nie spadł
włos z głowy...?
Każdy by to wielbił. Każdy jest w
głębi próżny, choć praktycznie nikt nie chce się do tego
przyznać. Bo to wstydliwe, choć jak najbardziej prawdziwe. A prawda
zazwyczaj nie jest zbyt pochlebna.
Najlepiej strzeżona twierdza na
świecie wygląda z zewnątrz niezbyt imponująco. To zwykła
wydrążona od środka góra. Nic szczególnego. Żadnych obwarowań,
obronnych fos, mostów zwodzonych, fałszywych bram, grubych na
kilkadziesiąt metrów murów z cegły. Żadnych wież strażniczych,
koszar, otworów, z których można by strzelać z łuku do wroga. To
zwykła jaskinia, której tunele ciągną się pod ziemią
kilometrami. Pełna ukrytych przejść, zamaskowanych chodników i
sal, na które nałożono tyle zaklęć obronnych, że każdy
niepowołany spaliłby się po przekroczeniu progu. Ale ta jaskinia
od zawsze była strzeżona tak pilnie, że jeszcze nigdy nikt, kto
nie był wyvernem, nie oglądał jej wnętrza. A każdy, kto
stacjonował w środku, musiał znać na pamięć rozkład korytarzy,
ponieważ żadna mapa nigdy nie powstała.
Dlatego zbyt mocno uświadomione
pijawki musiały umrzeć.
Informatorzy zdążyli już
zorientować się, gdzie mogą znajdować się wampiry. Szarańcza
zajęła pozycje za załomami muru, łucznicy usadowili się wygodnie
na galerii, trzech Łowców ze znudzeniem dłubało sobie w zębach,
ziewając zdecydowanie zbyt często, jeden z nich z obojętną miną
przeżuwał kanapkę. Ryjiv przechadzał się w tę i z powrotem.
Spokój żołnierzy za nic nie mógł mu się udzielić.
Ponadto miał wyjątkowo paskudne
uczucie. Jakby już kiedyś widział coś podobnego.
Wiedział, co pojawiało się we
wspomnieniach. Słynna Bitwa o Drugi Świat.
Niegdyś Drugi Świat był jednym
krajem, potężnym, zgranym i całkowicie oddanym swoim władcom.
Niegdyś nie było w nim buntowników, przestępczość utrzymywała
się na znikomym poziomie, a wszystkim żyło się niczym w raju.
Ale pewnego dnia to wszystko się
zmieniło.
Nie wiadomo, skąd pojawili się
najeźdźcy. Zupełnie jakby wyrośli nagle spod ziemi. Mieli niemal
dziesięciokrotną przewagę liczebną, z pozoru tak potężna armia
władców była bez szans. A na jej czele miał stanąć młody
książę, tak ukochany przez rodziców. Miał stanąć, by ponieść
śmierć. Tak jak wszyscy u jego boku.
Ryjiv pamiętał wszystko tak, jakby
zdarzyło się zaledwie wczoraj. Był wtedy zwykłym żołnierzem,
jeszcze nie został władcą wyvernów. Wiedział więc, jak to
wyglądało naprawdę.
Niecierpliwie przebierające
kopytami centaury, okryte czerwonymi zbrojami. Zdenerwowane,
uderzające ogonami smoki o kolorowych łuskach. Niewzruszeni z
pozoru Żołnierze Króla, cali w złocie. A na ich czele on.
Przystojny, z pozoru o twarzy tak doskonałej, że można było wziąć
go za elfa. Chodziły nawet słuchy, że matka ukrywała przed
światem fakt, iż syn nie jest prawowitym dziedzicem Królestwa,
lecz jedynie bękartem. Miał długie, sięgające do pasa
kruczoczarne włosy, lekko skośne oczy i dyskretnie spiczaste uszy.
Był po prostu piękny. Lecz pozorne zniewieścienie rysów wcale nie
odbierało jego postawie i zachowaniu wewnętrznej siły, której
ulegał każdy. Po prostu ten człowiek był urodzonym przywódcą.
Umarł, lecz nie do końca.
Ale co się z nim stało? Włosy,
niegdyś piękne i długie, obecnie sięgały zaledwie do połowy
policzka, były odrobinę tłuste. Twarz pokryta niechlujnym
zarostem, o wiele bardziej męska, niż kiedyś. Czerwone oczy,
podkrążone i zdecydowanie pozbawione wcześniejszego uroku. Zdawało
się, że nawet ich kształt się zmienił. Tylko uszy nadal były
spiczaste. Na ciele, zamiast wspaniałej złotej zbroi, zwykła
skórzana kurta, w ręku, zamiast długiego miecza, ciężki, prosty
łuk.
Jaromir. Niegdyś władca, obecnie
zwykły nauczyciel szermierki.
Ich spojrzenia na moment się
spotkały. Ryjiv szybko odwrócił się, nie mógł patrzeć w oczy
komuś, przed kim powinien klękać, a kogo mianował dowódcą
łuczników.
Wszyscy zamarli, gdy w korytarzu
dało się słyszeć pierwsze kroki. Wprawdzie wyverny mają lepszy
słuch, niż wampiry, ale różnica nie była aż tak wielka. Umilkły
prowadzone szeptem rozmowy, oddechy się wyciszyły, kolczugi
przestały grzechotać, strzały w kołczanach nie uderzały już o
siebie, osełka nie sunęła po ostrzu sztyletu. Wszyscy czekali, aż
w polu widzenia pojawi się pierwszy przeciwnik.
Stało się to stosunkowo szybko.
Poruszali się truchtem, czwórkami. Gdy znaleźli się w odległości
możliwej do pokonania dla potężnych, niemożliwych do naciągnięcia
dla człowieka łuków, echem od sklepienia groty odbił się potężny
głos Jaromira:
– Nałóż!
Pierwsza czwórka stanęła.
– Naciągnij!
Druga wpadła pierwszej na plecy,
zamieszanie rosło.
– Wypuść!
Brzęknęło zgodnie dwadzieścia
cięciw, strzały z ciemnego drewna świsnęły w powietrzu,
biało-czarne lotki zniknęły w ciemności, trafieni nie zdążyli
nawet krzyknąć. Opadli bezgłośnie na ziemię, gdy dwadzieścia
pocisków z zabójczą wyvernią precyzją zagłębiło się w wolno
bijących zimnych sercach.
Wśród szeregów Szarańczy poniósł
się radosny okrzyk, Łowcy unieśli miecze i zawęszyli, czując
zapach krwi. Ich źrenice już się rozszerzały, zaraz nastąpi
przemiana w bezlitosne, żądne krwi zwierzęta...
Ryjisjaveeik uśmiechnął się pod
nosem.
Kolejne strzały przecięły zimne,
wilgotne powietrze, ilość trupów rosła. Łowcy skoczyli naprzód,
zagłębili się w szeregach zdezorientowanego przeciwnika, wyjąc
ochryple. Gdzie przeszli, zostawiali za sobą jedynie śmierć. A
Szarańcza szybko dokończyła dzieła, bezgłośnie włączając się
do bitwy.
Cisi i potwornie skuteczni. Najlepsi
z najlepszych.
Wampiry rzucały się do ucieczki,
lecz gady nie odpuszczały. Po prostu biegły za nimi, trzymając się
w bezpiecznej odległości, szyjąc z łuków.
Na zewnątrz za to na niedoszłych
najeźdźców czekała kolejna niespodzianka.
Po niebie kołowały trzy
przeobrażone wyverny, na ich potężnych karkach siedzieli
wojownicy. Ogromne zwierzęta zaczęły pikować, widząc ofiary,
zrobiło się gorąco od wystrzelających z ich pysków strumieni
ognia.
Tego Vladimir nie przewidział.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz