poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 19


Ryjisjaveeik

Pojawili się jakby znikąd. Wyrośli spod ziemi. Obeszli magiczne zabezpieczenia, wtargnęli do najlepiej strzeżonej twierdzy w historii świata.
I nigdy nikt nie zorientowałby się, że są w środku, gdyby nie morderstwo. Gdyby nie byli na tyle odważni, by zabić wyverna, mogliby zrobić dosłownie wszystko: wynieść tony kosztowności, nałożyć własne klątwy...
Mogli zrobić wszystko. Ale popełnili jeden kardynalny błąd.
Oczywiście ranny wyvern nie poddał się bez walki; zanim poniósł śmierć, zdołał zabrać ze sobą trzech krwiopijców, trzech swoich największych wrogów. Ale był nieuzbrojony, a tamci mieli wielokrotną przewagę liczebną.
Na trupy szybko natknął się ktoś ze służby, doniesiono więc w trybie natychmiastowym władcy. A władca nie był zbyt zadowolony obrotem spraw...
Jak to, kurwa, obeszli zabezpieczenia?! – ryknął Ryjisjaveeik. – Nawet ja ich nie mogłem wyminąć w zeszłym roku!
Nie wiem, panie, nikt z nas nie mógł się zorientować, ale prace nad tym trwają... – wydukał Salmon.
Gówno, a nie prace! Ja już znam tych twoich specjalistów! Za pięć lat będą wiedzieli równie wiele, co teraz! – Z impetem wbił ostrze sztyletu w rzeźbiony blat długiego stołu. Kilku członków Rady podskoczyło. – I gdzie oni teraz są?!
Może zamiast się kłócić o jakieś błahostki, zajmiemy się tym, jak wypędzić naszych niechcianych gości? – Rillena cmoknęła z dezaprobatą, przesuwając kościanym pilniczkiem po idealnym paznokciu.
Świetnie, świetnie, trzeba się ich pozbyć jak najszybciej, oczywiście! Wszystko, tylko żeby nie przyznać się do tego, że są tutaj przez was! – Po raz pierwszy od wieków Najwyższa Rada spuszczała głowy, onieśmielona słowami władcy. Po raz pierwszy od wieków nie miała władzy absolutnej... Właściwie to nigdy jej nie miała, ale nie chciała tego otwarcie przyznać. Ryjisjaveeik był pierwszym w historii, który nie zamierzał słuchać jej rozkazów.
Wasza wysokość, proszę... – Rick nie śmiał unieść wzroku.
O, dzisiaj jestem „wasza wysokość”, a jeszcze wczoraj uważaliście mnie za kogoś, z czyim zdaniem nie warto się liczyć! Nie myślicie przypadkiem, że powinienem wziąć to pod uwagę?! – zaśmiał się bez cienia wesołości.
Radzę wziąć pod uwagę to, że po korytarzach panoszą się nam całe oddziały wampirów – burknął Salmon.
O tym niestety nie da się tak łatwo zapomnieć... – prychnął i splunął przez lewe ramię z pogardą. – Potrzebuję armii.
Armii? Całej armii, żeby dać sobie radę z zaledwie paroma setkami...
Żeby dać sobie radę, ale jednocześnie nie ponieść strat. Ilu żołnierzy u nas w tej chwili stacjonuje?
Dziesięciu Łowców, dwudziestka łuczników, Szarańczy zaledwie tuzin...
Ale to Szarańcza. Po ich przejściu nic nie zostaje. Biorę ich.
Wszystkich? – Salmon zapomniał, jak zamykało się usta.
Wszystkich. Łucznicy też mogą być przydatni. Może jeszcze ze trzech Łowców, ale nie więcej. Nie chcę mieć w dość poważnej bitwie bandy ogarniętej berserkerskim szałem na głowie. Przygotuj ich. Potrzebuję też Jaromira. – Wstał od stołu. – Idę się odpowiednio ubrać – oznajmił z prostotą, opuszczając salę.
W komnacie, w porównaniu do chaosu w całej twierdzy, było zaskakująco spokojnie. Cisza, lekki półmrok, subtelny zapach palącej się pochodni i nieruchomość powietrza... Można by pomyśleć, że trafiło się do innego świata.
Kolczuga nadal doskonale na nim leżała, chociaż już tak długo jej nie zakładał. Długi tasak gładko wychodził z pochwy, rzemienie okrągłej tarczy nie uciskały przedramienia bardziej, niż to było konieczne. Uśmiechnął się pod nosem. Znowu stawał na czele oddziałów... Ile to już lat minęło, od kiedy robił to ostatni raz?
Sporo. Naprawdę sporo. Nawet nie miał pojęcia, jak bardzo mu tego brakowało.
Wyverny były zbyt potężne, by je tak po prostu atakować, nie miał więc zbyt wielu okazji do zabawy... A naprawdę lubił się bawić.
Jak się masz, Szarańczo?! – zawołał radośnie, wchodząc na arenę, na której zebrali się żołnierze.
Ujdzie – odpowiedział cicho jeden z nich.
Bij! Zabij! – ryknęła zgodnie reszta.
Ryjisjaveeik uśmiechnął się szeroko. Kochał władzę. Kochał, gdy wszyscy zgodnie go słuchali. Ale kto niby tego nie lubił? Kto nie czuł się dobrze ze świadomością, że zgromadzeni u jego stóp świetnie wyszkoleni żołnierze gotowi są oddać życie za to, by władcy nie spadł włos z głowy...?
Każdy by to wielbił. Każdy jest w głębi próżny, choć praktycznie nikt nie chce się do tego przyznać. Bo to wstydliwe, choć jak najbardziej prawdziwe. A prawda zazwyczaj nie jest zbyt pochlebna.
Najlepiej strzeżona twierdza na świecie wygląda z zewnątrz niezbyt imponująco. To zwykła wydrążona od środka góra. Nic szczególnego. Żadnych obwarowań, obronnych fos, mostów zwodzonych, fałszywych bram, grubych na kilkadziesiąt metrów murów z cegły. Żadnych wież strażniczych, koszar, otworów, z których można by strzelać z łuku do wroga. To zwykła jaskinia, której tunele ciągną się pod ziemią kilometrami. Pełna ukrytych przejść, zamaskowanych chodników i sal, na które nałożono tyle zaklęć obronnych, że każdy niepowołany spaliłby się po przekroczeniu progu. Ale ta jaskinia od zawsze była strzeżona tak pilnie, że jeszcze nigdy nikt, kto nie był wyvernem, nie oglądał jej wnętrza. A każdy, kto stacjonował w środku, musiał znać na pamięć rozkład korytarzy, ponieważ żadna mapa nigdy nie powstała.
Dlatego zbyt mocno uświadomione pijawki musiały umrzeć.
Informatorzy zdążyli już zorientować się, gdzie mogą znajdować się wampiry. Szarańcza zajęła pozycje za załomami muru, łucznicy usadowili się wygodnie na galerii, trzech Łowców ze znudzeniem dłubało sobie w zębach, ziewając zdecydowanie zbyt często, jeden z nich z obojętną miną przeżuwał kanapkę. Ryjiv przechadzał się w tę i z powrotem. Spokój żołnierzy za nic nie mógł mu się udzielić.
Ponadto miał wyjątkowo paskudne uczucie. Jakby już kiedyś widział coś podobnego.
Wiedział, co pojawiało się we wspomnieniach. Słynna Bitwa o Drugi Świat.
Niegdyś Drugi Świat był jednym krajem, potężnym, zgranym i całkowicie oddanym swoim władcom. Niegdyś nie było w nim buntowników, przestępczość utrzymywała się na znikomym poziomie, a wszystkim żyło się niczym w raju.
Ale pewnego dnia to wszystko się zmieniło.
Nie wiadomo, skąd pojawili się najeźdźcy. Zupełnie jakby wyrośli nagle spod ziemi. Mieli niemal dziesięciokrotną przewagę liczebną, z pozoru tak potężna armia władców była bez szans. A na jej czele miał stanąć młody książę, tak ukochany przez rodziców. Miał stanąć, by ponieść śmierć. Tak jak wszyscy u jego boku.
Ryjiv pamiętał wszystko tak, jakby zdarzyło się zaledwie wczoraj. Był wtedy zwykłym żołnierzem, jeszcze nie został władcą wyvernów. Wiedział więc, jak to wyglądało naprawdę.
Niecierpliwie przebierające kopytami centaury, okryte czerwonymi zbrojami. Zdenerwowane, uderzające ogonami smoki o kolorowych łuskach. Niewzruszeni z pozoru Żołnierze Króla, cali w złocie. A na ich czele on. Przystojny, z pozoru o twarzy tak doskonałej, że można było wziąć go za elfa. Chodziły nawet słuchy, że matka ukrywała przed światem fakt, iż syn nie jest prawowitym dziedzicem Królestwa, lecz jedynie bękartem. Miał długie, sięgające do pasa kruczoczarne włosy, lekko skośne oczy i dyskretnie spiczaste uszy. Był po prostu piękny. Lecz pozorne zniewieścienie rysów wcale nie odbierało jego postawie i zachowaniu wewnętrznej siły, której ulegał każdy. Po prostu ten człowiek był urodzonym przywódcą.
Umarł, lecz nie do końca.
Ale co się z nim stało? Włosy, niegdyś piękne i długie, obecnie sięgały zaledwie do połowy policzka, były odrobinę tłuste. Twarz pokryta niechlujnym zarostem, o wiele bardziej męska, niż kiedyś. Czerwone oczy, podkrążone i zdecydowanie pozbawione wcześniejszego uroku. Zdawało się, że nawet ich kształt się zmienił. Tylko uszy nadal były spiczaste. Na ciele, zamiast wspaniałej złotej zbroi, zwykła skórzana kurta, w ręku, zamiast długiego miecza, ciężki, prosty łuk.
Jaromir. Niegdyś władca, obecnie zwykły nauczyciel szermierki.
Ich spojrzenia na moment się spotkały. Ryjiv szybko odwrócił się, nie mógł patrzeć w oczy komuś, przed kim powinien klękać, a kogo mianował dowódcą łuczników.
Wszyscy zamarli, gdy w korytarzu dało się słyszeć pierwsze kroki. Wprawdzie wyverny mają lepszy słuch, niż wampiry, ale różnica nie była aż tak wielka. Umilkły prowadzone szeptem rozmowy, oddechy się wyciszyły, kolczugi przestały grzechotać, strzały w kołczanach nie uderzały już o siebie, osełka nie sunęła po ostrzu sztyletu. Wszyscy czekali, aż w polu widzenia pojawi się pierwszy przeciwnik.
Stało się to stosunkowo szybko. Poruszali się truchtem, czwórkami. Gdy znaleźli się w odległości możliwej do pokonania dla potężnych, niemożliwych do naciągnięcia dla człowieka łuków, echem od sklepienia groty odbił się potężny głos Jaromira:
Nałóż!
Pierwsza czwórka stanęła.
Naciągnij!
Druga wpadła pierwszej na plecy, zamieszanie rosło.
Wypuść!
Brzęknęło zgodnie dwadzieścia cięciw, strzały z ciemnego drewna świsnęły w powietrzu, biało-czarne lotki zniknęły w ciemności, trafieni nie zdążyli nawet krzyknąć. Opadli bezgłośnie na ziemię, gdy dwadzieścia pocisków z zabójczą wyvernią precyzją zagłębiło się w wolno bijących zimnych sercach.
Wśród szeregów Szarańczy poniósł się radosny okrzyk, Łowcy unieśli miecze i zawęszyli, czując zapach krwi. Ich źrenice już się rozszerzały, zaraz nastąpi przemiana w bezlitosne, żądne krwi zwierzęta...
Ryjisjaveeik uśmiechnął się pod nosem.
Kolejne strzały przecięły zimne, wilgotne powietrze, ilość trupów rosła. Łowcy skoczyli naprzód, zagłębili się w szeregach zdezorientowanego przeciwnika, wyjąc ochryple. Gdzie przeszli, zostawiali za sobą jedynie śmierć. A Szarańcza szybko dokończyła dzieła, bezgłośnie włączając się do bitwy.
Cisi i potwornie skuteczni. Najlepsi z najlepszych.
Wampiry rzucały się do ucieczki, lecz gady nie odpuszczały. Po prostu biegły za nimi, trzymając się w bezpiecznej odległości, szyjąc z łuków.
Na zewnątrz za to na niedoszłych najeźdźców czekała kolejna niespodzianka.
Po niebie kołowały trzy przeobrażone wyverny, na ich potężnych karkach siedzieli wojownicy. Ogromne zwierzęta zaczęły pikować, widząc ofiary, zrobiło się gorąco od wystrzelających z ich pysków strumieni ognia.
Tego Vladimir nie przewidział.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz