Mark
Las faktycznie mógłby być niezbyt
miłym miejscem na nocny spacer.
Gałęzie potężnych, wysokich, w
sporej mierze uschniętych drzew splatały się wysoko nad wąską
ścieżką, tworząc praktycznie niemożliwe do przebycia dla
promieni słonecznych sklepienie. Przez ogromne liście przeświecało
słońce, zupełnie jak przez intensywnie zielone witraże, lecz jego
blask nie docierał tak nisko. Wszędzie można było znaleźć ślady
niegdysiejszego bogatego życia: rozpadające się rzeźby,
obrośnięte bluszczem i mchem; kamienne schody, prowadzące donikąd;
ruiny okrągłych, ozdobionych kolumnami świątyń... W pewnym
momencie mijali nawet wielki wybetonowany staw w kształcie
prostokąta, obecnie wypełniony tak brudną, że niemal czarną
deszczówką, po której powierzchni pływały butwiejące liście.
Dojścia do tego miejsca, które pewnie dawno temu kipiało życiem,
strzegło niewielkie, lecz stare i powykręcane jak od reumatyzmu
drzewo, o konarach idealnie białych i pozbawionych liści. Jednak
żyło – brakowało mu aury smutku i cierpienia, wręcz namacalnej,
gdy miało się do czynienia z martwymi drzewami.
Sama ścieżka za to porośnięta
była intensywnie, nienaturalnie wręcz zieloną trawą, pomiędzy
której źdźbłami nieśmiało wyglądały drobne różnokolorowe
kwiaty: od fioletowych, poprzez różowe i białe, aż do bordowych.
Kontrast był tym większy, że wymarły las naokoło był ciemny i
zdecydowanie nieprzyjazny.
Mark miał wręcz wyrzuty sumienia,
gdy musiał prowadzić Teufelin po pięknym dywanie kwiatów. Nie
miał jednak wyboru – zarówno koń, jak i oba jednorożce wpadały
w panikę, gdy próbowało się wprowadzić je pomiędzy mroczne
drzewa i rzeźby o wykrzywionych cierpieniem twarzach. Zdawało się,
że nawet Nerderin Sehaalet ogląda się z trwogą.
Bo cały czas towarzyszyło im
uczucie, jakby ktoś ich obserwował. Ktoś o niekoniecznie dobrych
zamiarach. Ktoś niezbyt gościnny i niezbyt sympatyczny...
Ale nikt nie miał tyle odwagi, by
wejść między drzewa i zobaczyć, czy za jednym z większych
odłamków jasnego marmuru nie kryje się coś żywego. Nawet Xaron
się niepokoił, co chwilę zerkając na splątujące się nad nimi
gałęzie, czy są na tyle rzadkie, by mógł przybrać postać smoka
i wzlecieć wyżej.
Najgorsza była cisza. Nie śpiewały
ptaki, w krzakach nie buszowały drobne zwierzęta, nawet nie latały
wszechobecne owady. Po prostu panowało idealne milczenie, zmącona
jedynie odgłosami ich kroków. Zupełnie jakby las zamarł w
oczekiwaniu na coś wielkiego i groźnego.
– Jest głodny – powiedział
nagle półgłosem Tantal.
Mark z początku popatrzył na
towarzysza z lekkim politowaniem, ale sam musiał przyznać, że od
jakiegoś czasu odnosi podobne wrażenie.
Kilka godzin później sceneria
zmieniła się. Od jakiegoś czasu nie widzieli już szczątków
marmurowych pomników i konstrukcji, otoczenie nieco bardziej
przypominało cmentarz. Droga rozwidlała się. Prowadziła dalej w
las, lub do szerokiego kanionu, wytyczonego ceglanymi ruinami,
wżartymi niemal w zbocze delikatnego wzniesienia. Wiało stamtąd
chłodem i wilgocią, jak ze starej, ogromnej i niekoniecznie
bezpiecznej jaskini.
– Obawiam się, że tutaj nasze
drogi muszą się rozejść. – Xaron zatrzymał się, niechętnie
patrząc na sczerniałe ze starości cegły.
– Już? Szybko zleciało... –
zakrzyknął Ferris do przesady pogodnie, jak zwykle.
– Nie obiecałem przecież, że
będę towarzyszył wam do końca. Tutaj muszę zboczyć ze szlaku.
By jak najszybciej znaleźć się w kryjówce Yereneia, wiecie
przecież.
Zapadła cisza. Mark patrzył pod
nogi, na kolorowe kwiaty otaczające jego stopy i kopyta Teufelin.
Tylko Ferris zdołał zaprotestować:
– Ale...
– Proszę was. Nie utrudniajcie.
Od początku przecież mówiłem, że nie idę z wami do samego
końca. – Smok ścisnął ramię elfa, pomimo ostrego tonu
uśmiechając się łagodnie.
Pożegnania nigdy nie są łatwe.
Teraz też nie padły żadne wielkie słowa, nikt nie wybąkał
błogosławieństwa na drogę, nikt nie spojrzał drugiemu w oczy.
Gdy Xaron znikał w otoczonym ceglanymi ścianami wąwozie, Mark miał
wrażenie, że coś się kończy. Na dobre.
I nadal trwał przy tym
stwierdzeniu, nawet gdy ponure ruiny i plamy niebezpiecznego cienia
zastąpiły wysokie, smukłe sosny, pomiędzy którymi rosły kępy
soczyście zielonego, miękkiego mchu, a przez gałęzie zaczęło
prześwitywać ciepłe słońce.
Wyczuwając jego nieuwagę, Teufelin
chwyciła wędzidło w zęby i wyrwała naprzód. W ostatnim momencie
ściągnął wodze, zatrzymując potężną klacz. Ta parsknęła w
proteście, kładąc uszy na łbie.
– Jesteś dziwnie rozkojarzony –
mruknął Tantal, gdy udało mu się opanować atak śmiechu.
– Bo mam powody – odburknął
Niemiec.
– Nie martw się, przecież
jeszcze się spotkamy...
– Może wy. – Popędził
jednorożca, wyprzedzając grupę.
Starszy wyvern chwilę patrzył za
nim w zamyśleniu. Może wy... Niby
od samego początku liczył się z tym, że słynny Pożeracz Światów
może towarzyszyć mu tylko w jedną stronę, teraz jednak, gdy sam
zainteresowany wyraził na głos wątpliwości, poczuł dziwny ścisk
w gardle.
A jeśli on faktycznie nie wróci?
Allan
Bonawentura pociągnął łyk z
manierki.
– Słuchaj teraz uważnie –
zaczął lekko zachrypniętym głosem. – Z prędkością nie jest u
ciebie źle. Szybko łapiesz, o co w tym chodzi. Opanowałeś zasłony
i odpowiedzi w walce z o wiele silniejszym przeciwnikiem. Jakbyś
bardzo chciał, już byś mógł stawić czoła wyvernowi, ale
lepiej, byś nauczył się jeszcze jednego.
Allan nie przerywał, czekając
cierpliwie na dalszy ciąg.
– Pozycja wyvernia. Wyverny o
dziwo walczą mieczem zupełnie inaczej, niż wszyscy. Patrz uważnie.
Może nie spotkasz się z tym szczególnie często, ale istnieje
ryzyko, że napotkasz śmieszka, który tym cię zdezorientuje.
Dlatego wypada, byś wiedział, co z tym robić.
Wilkołak chwycił drewniany miecz.
Zamarł na mocno ugiętych nogach, broń trzymał w lewej dłoni, jak
wyvern. Ramię miał wyprostowane niemal nad głową, delikatnie
zgięte w łokciu, palec wskazujący przełożony przez jelec. Druga
ręka – prawa – zamarła u boku, wyciągnięta nieco do przodu,
jakby gotował się do chwycenia ostrza przeciwnika. Wszystko to było
kombinacją pozycji włoskiej szablowej, rapierowej i szpadowej. Z
mieczem miało niewiele wspólnego.
Allan sceptycznie skrzywił usta.
– Upośledzona linia? Jesteś
pewien, że to działa? Jesteś praktycznie cały odsłonięty, a
ręka z mieczem ma dość małe pole manewru. Moim zdaniem bez sensu.
A długi miecz jest zbyt ciężki, by długo tak wytrzymać.
– Jeśli chodzi o wytrzymałość,
to się nie mądruj. Wyvern utrzymałby tak broń i przez rok, jakby
musiał. Poza tym, pozycja jest wygodna do zrobienia błyskawicznego
i dalekiego wypadu. A każdy wyvern zdoła się zasłonić, zanim ty
w ogóle rozpoczniesz natarcie. I ułatwia pchnięcia, których ty z
ludzkim refleksem pewnie byś nie zauważył, dopóki nie
wylądowałyby w twoich bebechach. Wiem, że wygląda groteskowo, ale
z jakiegoś powodu działa. Weź miecz. Musisz nauczyć się przed
tym bronić.
Allan dość niechętnie sięgnął
po broń treningową.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz