poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 20


Mark

Las faktycznie mógłby być niezbyt miłym miejscem na nocny spacer.
Gałęzie potężnych, wysokich, w sporej mierze uschniętych drzew splatały się wysoko nad wąską ścieżką, tworząc praktycznie niemożliwe do przebycia dla promieni słonecznych sklepienie. Przez ogromne liście przeświecało słońce, zupełnie jak przez intensywnie zielone witraże, lecz jego blask nie docierał tak nisko. Wszędzie można było znaleźć ślady niegdysiejszego bogatego życia: rozpadające się rzeźby, obrośnięte bluszczem i mchem; kamienne schody, prowadzące donikąd; ruiny okrągłych, ozdobionych kolumnami świątyń... W pewnym momencie mijali nawet wielki wybetonowany staw w kształcie prostokąta, obecnie wypełniony tak brudną, że niemal czarną deszczówką, po której powierzchni pływały butwiejące liście. Dojścia do tego miejsca, które pewnie dawno temu kipiało życiem, strzegło niewielkie, lecz stare i powykręcane jak od reumatyzmu drzewo, o konarach idealnie białych i pozbawionych liści. Jednak żyło – brakowało mu aury smutku i cierpienia, wręcz namacalnej, gdy miało się do czynienia z martwymi drzewami.
Sama ścieżka za to porośnięta była intensywnie, nienaturalnie wręcz zieloną trawą, pomiędzy której źdźbłami nieśmiało wyglądały drobne różnokolorowe kwiaty: od fioletowych, poprzez różowe i białe, aż do bordowych. Kontrast był tym większy, że wymarły las naokoło był ciemny i zdecydowanie nieprzyjazny.
Mark miał wręcz wyrzuty sumienia, gdy musiał prowadzić Teufelin po pięknym dywanie kwiatów. Nie miał jednak wyboru – zarówno koń, jak i oba jednorożce wpadały w panikę, gdy próbowało się wprowadzić je pomiędzy mroczne drzewa i rzeźby o wykrzywionych cierpieniem twarzach. Zdawało się, że nawet Nerderin Sehaalet ogląda się z trwogą.
Bo cały czas towarzyszyło im uczucie, jakby ktoś ich obserwował. Ktoś o niekoniecznie dobrych zamiarach. Ktoś niezbyt gościnny i niezbyt sympatyczny...
Ale nikt nie miał tyle odwagi, by wejść między drzewa i zobaczyć, czy za jednym z większych odłamków jasnego marmuru nie kryje się coś żywego. Nawet Xaron się niepokoił, co chwilę zerkając na splątujące się nad nimi gałęzie, czy są na tyle rzadkie, by mógł przybrać postać smoka i wzlecieć wyżej.
Najgorsza była cisza. Nie śpiewały ptaki, w krzakach nie buszowały drobne zwierzęta, nawet nie latały wszechobecne owady. Po prostu panowało idealne milczenie, zmącona jedynie odgłosami ich kroków. Zupełnie jakby las zamarł w oczekiwaniu na coś wielkiego i groźnego.
Jest głodny – powiedział nagle półgłosem Tantal.
Mark z początku popatrzył na towarzysza z lekkim politowaniem, ale sam musiał przyznać, że od jakiegoś czasu odnosi podobne wrażenie.
Kilka godzin później sceneria zmieniła się. Od jakiegoś czasu nie widzieli już szczątków marmurowych pomników i konstrukcji, otoczenie nieco bardziej przypominało cmentarz. Droga rozwidlała się. Prowadziła dalej w las, lub do szerokiego kanionu, wytyczonego ceglanymi ruinami, wżartymi niemal w zbocze delikatnego wzniesienia. Wiało stamtąd chłodem i wilgocią, jak ze starej, ogromnej i niekoniecznie bezpiecznej jaskini.
Obawiam się, że tutaj nasze drogi muszą się rozejść. – Xaron zatrzymał się, niechętnie patrząc na sczerniałe ze starości cegły.
Już? Szybko zleciało... – zakrzyknął Ferris do przesady pogodnie, jak zwykle.
Nie obiecałem przecież, że będę towarzyszył wam do końca. Tutaj muszę zboczyć ze szlaku. By jak najszybciej znaleźć się w kryjówce Yereneia, wiecie przecież.
Zapadła cisza. Mark patrzył pod nogi, na kolorowe kwiaty otaczające jego stopy i kopyta Teufelin. Tylko Ferris zdołał zaprotestować:
Ale...
Proszę was. Nie utrudniajcie. Od początku przecież mówiłem, że nie idę z wami do samego końca. – Smok ścisnął ramię elfa, pomimo ostrego tonu uśmiechając się łagodnie.
Pożegnania nigdy nie są łatwe. Teraz też nie padły żadne wielkie słowa, nikt nie wybąkał błogosławieństwa na drogę, nikt nie spojrzał drugiemu w oczy. Gdy Xaron znikał w otoczonym ceglanymi ścianami wąwozie, Mark miał wrażenie, że coś się kończy. Na dobre.
I nadal trwał przy tym stwierdzeniu, nawet gdy ponure ruiny i plamy niebezpiecznego cienia zastąpiły wysokie, smukłe sosny, pomiędzy którymi rosły kępy soczyście zielonego, miękkiego mchu, a przez gałęzie zaczęło prześwitywać ciepłe słońce.
Wyczuwając jego nieuwagę, Teufelin chwyciła wędzidło w zęby i wyrwała naprzód. W ostatnim momencie ściągnął wodze, zatrzymując potężną klacz. Ta parsknęła w proteście, kładąc uszy na łbie.
Jesteś dziwnie rozkojarzony – mruknął Tantal, gdy udało mu się opanować atak śmiechu.
Bo mam powody – odburknął Niemiec.
Nie martw się, przecież jeszcze się spotkamy...
Może wy. – Popędził jednorożca, wyprzedzając grupę.
Starszy wyvern chwilę patrzył za nim w zamyśleniu. Może wy... Niby od samego początku liczył się z tym, że słynny Pożeracz Światów może towarzyszyć mu tylko w jedną stronę, teraz jednak, gdy sam zainteresowany wyraził na głos wątpliwości, poczuł dziwny ścisk w gardle.
A jeśli on faktycznie nie wróci?



Allan

Bonawentura pociągnął łyk z manierki.
Słuchaj teraz uważnie – zaczął lekko zachrypniętym głosem. – Z prędkością nie jest u ciebie źle. Szybko łapiesz, o co w tym chodzi. Opanowałeś zasłony i odpowiedzi w walce z o wiele silniejszym przeciwnikiem. Jakbyś bardzo chciał, już byś mógł stawić czoła wyvernowi, ale lepiej, byś nauczył się jeszcze jednego.
Allan nie przerywał, czekając cierpliwie na dalszy ciąg.
Pozycja wyvernia. Wyverny o dziwo walczą mieczem zupełnie inaczej, niż wszyscy. Patrz uważnie. Może nie spotkasz się z tym szczególnie często, ale istnieje ryzyko, że napotkasz śmieszka, który tym cię zdezorientuje. Dlatego wypada, byś wiedział, co z tym robić.
Wilkołak chwycił drewniany miecz. Zamarł na mocno ugiętych nogach, broń trzymał w lewej dłoni, jak wyvern. Ramię miał wyprostowane niemal nad głową, delikatnie zgięte w łokciu, palec wskazujący przełożony przez jelec. Druga ręka – prawa – zamarła u boku, wyciągnięta nieco do przodu, jakby gotował się do chwycenia ostrza przeciwnika. Wszystko to było kombinacją pozycji włoskiej szablowej, rapierowej i szpadowej. Z mieczem miało niewiele wspólnego.
Allan sceptycznie skrzywił usta.
Upośledzona linia? Jesteś pewien, że to działa? Jesteś praktycznie cały odsłonięty, a ręka z mieczem ma dość małe pole manewru. Moim zdaniem bez sensu. A długi miecz jest zbyt ciężki, by długo tak wytrzymać.
Jeśli chodzi o wytrzymałość, to się nie mądruj. Wyvern utrzymałby tak broń i przez rok, jakby musiał. Poza tym, pozycja jest wygodna do zrobienia błyskawicznego i dalekiego wypadu. A każdy wyvern zdoła się zasłonić, zanim ty w ogóle rozpoczniesz natarcie. I ułatwia pchnięcia, których ty z ludzkim refleksem pewnie byś nie zauważył, dopóki nie wylądowałyby w twoich bebechach. Wiem, że wygląda groteskowo, ale z jakiegoś powodu działa. Weź miecz. Musisz nauczyć się przed tym bronić.
Allan dość niechętnie sięgnął po broń treningową.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz