poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 1


Allan

Puste korytarze, czerń sadzy, połamane deski i swąd spalenizny. Tylko tyle zostało z całego życia Allana von Lahmana.
Może byśmy już poszli, co? I tak już nic nie znajdziesz – jęknął Bonawentura, gdy kolejny raz z rzędu musiał siłować się z połamanymi krokwiami, by umożliwić zmiennoskóremu wejście do sypialni.
Allan nie odpowiedział. Jeszcze raz powiódł wzrokiem po wnętrzu. Spędził tu już wiele godzin, lecz wciąż nie mógł przywyknąć do tego, jak miejsce, w którym spędził całe swoje życie, mogło stać się w jednej chwili zupełnie obce. Gdy oparł się dłonią o ścianę, zachwiawszy po przekroczeniu sterty desek, odkrył, że nadal jest ciepła, choć od pożaru minęły dwa dni.
Dwa dni, wypełnione śniegiem i gwizdaniem wiatru w nieszczelnościach okien domu Shadyi Sullivan, która łaskawie przyjęła go pod swój dach. Dwa dni życzliwości, ostrożnych spojrzeń, obchodzenia się z nim jak z przysłowiowym jajkiem i plotkowania przyciszonymi głosami, gdy na moment się odwracał.
Schylił się, by podnieść walającą się w popiołach misternie zdobioną, srebrną ramkę. Niestety piękny rysunek matki spłonął w niej doszczętnie, zostawiając po sobie jedynie garstkę poczerniałych, odrobinę lepkich w dotyku łusek, kruszących się między palcami.
Ta. Nic tu po nas – westchnął wreszcie, odrzucając przedmiot. Podniósł się z klęczek, otrzepał i ruszył przodem w kierunku wyjścia, nie oglądając się za siebie. Bał się, że jeśli to zrobi, kolejne ze wspomnień zaatakują go ze zdwojoną mocą.
Tam na przykład była jadalnia. Doskonale pamiętał piękny sufit, malowany w sceny biblijne, i zwieszający się z niego kuty żyrandol, pod którym stał długi stół. Pamiętał, jak zasiadali przy nim całą rodziną do każdego posiłku. Jak ojciec, nie przejmując się karcącym spojrzeniem matki, czytał gazetę przy jedzeniu i na głos informował synów o co ważniejszych wydarzeniach, nie zwracając uwagi nawet na to, czy mówi z pełnymi ustami. Pamiętał kolekcję ręcznie zdobionej porcelany matki, pyszniącej się w ozdobnych kredensach, ustawionych pod ścianami. Pamiętał, jaka była z niej dumna – nigdy nie pozwoliła czyścić jej służbie, zawsze zabierała się za to osobiście, wyznając zasadę „jeśli chcesz, żeby coś zostało zrobione dobrze, zrób to sam”. Pamiętał nawet nieszczęsne śniadanie, podczas którego przedstawiono im przeznaczoną Markowi Margaret, a po którym zupełnie nic już nie było takie samo.
Teraz do jadalni nie dało się wejść – strop częściowo zawalił się, zalegając na podłodze stertą poczerniałego drewna, a wspaniała porcelana zamieniła się w kupkę nic niewartych skorup, możliwych do dostrzeżenia przez niewielką szparę, na jaką dało się otworzyć przywalone czymś drzwi. Nie wchodził głębiej, bojąc się, że w każdej chwili sufit może runąć całkowicie.
Na dworze, w porównaniu z nadal promieniującym ciepłem wnętrzem, było lodowato zimno. Pnie drzew wspaniałego ogrodu wokół spalonego Nocnego Dworu ginęły w wysokich na niemal dwa metry zaspach, łyse gałęzie odcinały się ostrą czernią na tle jasnoszarego, niemal białego nieba, zaciągniętego grubym kobiercem chmur. Wszystko zdawało się idealnie nieruchome, nierzeczywiste... jak żywcem wyciągnięte z dziwacznego snu.
Już wszystko? – Anders stał na zewnątrz, nie przejmując się temperaturą. Nieruchomy jak marmurowy posąg, drgnął dopiero gdy Allan i Bonawentura wyłonili się na zewnątrz.
Wszystko. Możesz zamykać.
Wyvern spojrzał sceptycznie na zmiennoskórego, jakby niepewny, co powinien sądzić o jego niczym niezmąconym spokoju, wreszcie jednak potrząsnął głową, rezygnując z zadania rodzącego się w niej pytania, i spokojnym krokiem zbliżył się do drzwi. Zamknął powoli pięknie rzeźbione, o dziwo wcale nietknięte ogniem wrota i węglem wyrysował na nich szybko skomplikowaną runę. Symbol zabłysnął delikatnym żarem, a następnie przygasł, zmieniając się w ledwo widoczną smugę.
Co to było? – Allan zajrzał mu ponad ramieniem.
Runa zabezpieczająca przed ogniem. – Zakonnik wytarł ubrudzone czernią palce w wyciągniętą z kieszeni nieskazitelnie białą chustę. – Magia run jest zakazana, chłopcze, więc lepiej wyrzuć ten znak z pamięci.
Zakazana, ale praktyczna – włączył się wilkołak. – Nieraz zdziałać możesz nią o wiele więcej, niż zwykłą magią. Więcej i prościej. Właściwie to kiedy jej zakazano? Myślałem, że to... magia flagowa wyvernów?
Flagowa... – zaśmiał się cicho. – Tak, przed wiekami wyverny słynęły z tego, że opanowały runy do perfekcji. Posługiwały się nimi długo, ale... no cóż, zauważyły, jak wielką potęgę przynoszą, więc zakazano ich nauki. Zbyt wiele złego mogły wyrządzić, gdyby zostały wykorzystane przez kogoś niepowołanego.
Ale ty je znasz?
Zatrzymał się na tyle gwałtownie, że łysy osiłek niemal wpadł mu na plecy. Czerwone oczy błysnęły groźnie.
Ja je po prostu pamiętam, Bonawenturo.
Ach... Dobra, dobra, ja przecież tak tylko pytałem... – Wilkołak o dwubarwnych oczach wycofał się lekko, unikając patrzenia zakonnikowi prosto w źrenice.
Allan sam już nie wiedział, co powinien o nich sądzić. Zwłaszcza Bonawentura był dla niego chodzącą zagadką – wielu wspominało o tym, jak jest stary, i może faktycznie tak było, tylko co z tego, skoro większości spraw zdaje się po prostu nie pamiętać? Zawsze ustępował, gdy przychodziło do konfrontacji z wyvernami, choć przy innych Istotach stawał się wręcz nadmiernie pewny siebie. A tu... wystarczyło jedno spojrzenie niezbyt potężnego w gruncie rzeczy wyverna, by wycofał się niemal z podkulonym ogonem.
A Rynn? – spytał cicho zmiennoskóry.
Wyczuł, że Anders drgnął, lecz oprócz tego nie widać po nim było, żeby pytanie w istocie jakkolwiek go zaniepokoiło.
Rynn to właśnie magia run. Sam widzisz, do czego była w stanie doprowadzić.
Wciąż nie wiemy, kto właściwie się nią posłużył. A skoro jest tak, jak mówisz, musiał to być ktoś stary. A najstarszą osobą w mieście... no cóż... – odchrząknął, poniewczasie zorientowawszy się, co właśnie chciał powiedzieć. Zwolnił, jakby zamierzając wycofać, lecz wtedy...
Nigdy jeszcze nie widział Andersa zdenerwowanego – ten mężczyzna zawsze był dla niego synonimem spokoju i siły ducha, dlatego cofnął się kilka kroków, gdy wyvern w jednej sekundzie okręcił się na pięcie i ruszył w jego stronę. Nie był szybki, z pewnością nie wykorzystał w tym momencie pełni swoich możliwości, lecz gdy odruchowo spróbował mu uskoczyć, poczuł zaciskającą się na gardle silną dłoń. Jęknął, gdy uderzenie plecami o pień drzewa wybiło mu z płuc ostatki powietrza, zakrztusił się, nie mogąc nabrać go przez palce, zaciskające się na kołnierzu kurtki jak imadło.
Dokończ – poprosił wyvern. No właśnie – nie krzyczał, nie denerwował się, a prosił właśnie. W jego głosie pobrzmiewał idealny spokój, tak kontrastujący z atakiem i pałającymi gniewem oczami. – Proszę, dokończ, skoro zacząłeś. Najstarszą osobą w mieście...?
Nie, ja naprawdę... – Spróbował jakoś wywinąć się z uścisku, lecz równie dobrze mógłby siłować się z ograniczającym go od drugiej strony drzewem.
No, powiedz! – Ostre kły błysnęły w krwiożerczym uśmiechu.
Najstarszą osobą w mieście jesteś ty – wykrztusił ostatkiem sił, czując, jak zaczyna wirować mu w głowie od braku powietrza.
No tak. – Zakonnik zaśmiał się bez cienia wesołości. – Najstarszą osobą w mieście jestem właśnie ja. I do tego znam magię run. Wniosek jest oczywisty, prawda?
Andersie! – Bonawentura zdołał wreszcie otrząsnąć się ze zdziwienia i zbliżyć, gotowy w każdej chwili zainterweniować.
Nie ruszaj się, kundlu! – Bladą skórę musnął pierwszy język ognia. – Tak, mógłbym wykorzystać Rynn i sprowadzić demona do miasta. Ale dlaczego miałbym to czynić? I jeszcze pomagać wam, gdy już się stało?
Anders! – Kobiecy krzyk przeszył powietrze jak wystrzał. Shadya, widząc, co się dzieje, puściła się biegiem w ich stronę, próbując nie zaplątać w długą, przystrojoną grubym futrem suknię. – Anders, co ty robisz?!
Mógłbym sprowadzić demona. – Uścisk zelżał, Allan upadł na kolana, krztusząc się. Wyvern spojrzał na niego jeszcze raz i splunął pogardliwie. – Taaak, to leży w mojej mocy. Ale tego nie zrobiłem. A to... – niedbałym gestem wskazał na już siniejące ślady na delikatnej ludzkiej skórze zmiennoskórego – uznaj za lekcję, jak należy zwracać się do starszych.
Odszedł, nie reagując na nawoływania wilkołaczycy. Shadya wreszcie dopadła do Allana, pomogła mu wstać, wykazując się sporą siłą, kontrastującą z delikatną budową ciała.
Co się stało? – dopytywała niespokojnie, oglądając się za oddalającym zakonnikiem. Byłym zakonnikiem, o czym Allan przypomniał sobie, gdy zobaczył oprócz zdziwienia i strachu iskrzące w jej oczach uczucie, z którym od jakiegoś czasu nie starała się kryć.
Nie wiem. Nie mam pojęcia – powiedział powoli Bonawentura.
Allan też nie wiedział. I zdecydowanie nie chciał się tego dowiadywać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz