Allan
Puste korytarze, czerń sadzy,
połamane deski i swąd spalenizny. Tylko tyle zostało z całego
życia Allana von Lahmana.
– Może byśmy już poszli, co? I
tak już nic nie znajdziesz – jęknął Bonawentura, gdy kolejny
raz z rzędu musiał siłować się z połamanymi krokwiami, by
umożliwić zmiennoskóremu wejście do sypialni.
Allan nie odpowiedział. Jeszcze raz
powiódł wzrokiem po wnętrzu. Spędził tu już wiele godzin, lecz
wciąż nie mógł przywyknąć do tego, jak miejsce, w którym
spędził całe swoje życie, mogło stać się w jednej chwili
zupełnie obce. Gdy oparł się dłonią o ścianę, zachwiawszy po
przekroczeniu sterty desek, odkrył, że nadal jest ciepła, choć od
pożaru minęły dwa dni.
Dwa dni, wypełnione śniegiem i
gwizdaniem wiatru w nieszczelnościach okien domu Shadyi Sullivan,
która łaskawie przyjęła go pod swój dach. Dwa dni życzliwości,
ostrożnych spojrzeń, obchodzenia się z nim jak z przysłowiowym
jajkiem i plotkowania przyciszonymi głosami, gdy na moment się
odwracał.
Schylił się, by podnieść
walającą się w popiołach misternie zdobioną, srebrną ramkę.
Niestety piękny rysunek matki spłonął w niej doszczętnie,
zostawiając po sobie jedynie garstkę poczerniałych, odrobinę
lepkich w dotyku łusek, kruszących się między palcami.
– Ta. Nic tu po nas – westchnął
wreszcie, odrzucając przedmiot. Podniósł się z klęczek, otrzepał
i ruszył przodem w kierunku wyjścia, nie oglądając się za
siebie. Bał się, że jeśli to zrobi, kolejne ze wspomnień
zaatakują go ze zdwojoną mocą.
Tam na przykład była jadalnia.
Doskonale pamiętał piękny sufit, malowany w sceny biblijne, i
zwieszający się z niego kuty żyrandol, pod którym stał długi
stół. Pamiętał, jak zasiadali przy nim całą rodziną do każdego
posiłku. Jak ojciec, nie przejmując się karcącym spojrzeniem
matki, czytał gazetę przy jedzeniu i na głos informował synów o
co ważniejszych wydarzeniach, nie zwracając uwagi nawet na to, czy
mówi z pełnymi ustami. Pamiętał kolekcję ręcznie zdobionej
porcelany matki, pyszniącej się w ozdobnych kredensach, ustawionych
pod ścianami. Pamiętał, jaka była z niej dumna – nigdy nie
pozwoliła czyścić jej służbie, zawsze zabierała się za to
osobiście, wyznając zasadę „jeśli chcesz, żeby coś zostało
zrobione dobrze, zrób to sam”. Pamiętał nawet nieszczęsne
śniadanie, podczas którego przedstawiono im przeznaczoną Markowi
Margaret, a po którym zupełnie nic już nie było takie samo.
Teraz do jadalni nie dało się
wejść – strop częściowo zawalił się, zalegając na podłodze
stertą poczerniałego drewna, a wspaniała porcelana zamieniła się
w kupkę nic niewartych skorup, możliwych do dostrzeżenia przez
niewielką szparę, na jaką dało się otworzyć przywalone czymś
drzwi. Nie wchodził głębiej, bojąc się, że w każdej chwili
sufit może runąć całkowicie.
Na dworze, w porównaniu z nadal
promieniującym ciepłem wnętrzem, było lodowato zimno. Pnie drzew
wspaniałego ogrodu wokół spalonego Nocnego Dworu ginęły w
wysokich na niemal dwa metry zaspach, łyse gałęzie odcinały się
ostrą czernią na tle jasnoszarego, niemal białego nieba,
zaciągniętego grubym kobiercem chmur. Wszystko zdawało się
idealnie nieruchome, nierzeczywiste... jak żywcem wyciągnięte z
dziwacznego snu.
– Już wszystko? – Anders stał
na zewnątrz, nie przejmując się temperaturą. Nieruchomy jak
marmurowy posąg, drgnął dopiero gdy Allan i Bonawentura wyłonili
się na zewnątrz.
– Wszystko. Możesz zamykać.
Wyvern spojrzał sceptycznie na
zmiennoskórego, jakby niepewny, co powinien sądzić o jego niczym
niezmąconym spokoju, wreszcie jednak potrząsnął głową,
rezygnując z zadania rodzącego się w niej pytania, i spokojnym
krokiem zbliżył się do drzwi. Zamknął powoli pięknie rzeźbione,
o dziwo wcale nietknięte ogniem wrota i węglem wyrysował na nich
szybko skomplikowaną runę. Symbol zabłysnął delikatnym żarem, a
następnie przygasł, zmieniając się w ledwo widoczną smugę.
– Co to było? – Allan zajrzał
mu ponad ramieniem.
– Runa zabezpieczająca przed
ogniem. – Zakonnik wytarł ubrudzone czernią palce w wyciągniętą
z kieszeni nieskazitelnie białą chustę. – Magia run jest
zakazana, chłopcze, więc lepiej wyrzuć ten znak z pamięci.
– Zakazana, ale praktyczna –
włączył się wilkołak. – Nieraz zdziałać możesz nią o wiele
więcej, niż zwykłą magią. Więcej i prościej. Właściwie to
kiedy jej zakazano? Myślałem, że to... magia flagowa wyvernów?
– Flagowa... – zaśmiał się
cicho. – Tak, przed wiekami wyverny słynęły z tego, że
opanowały runy do perfekcji. Posługiwały się nimi długo, ale...
no cóż, zauważyły, jak wielką potęgę przynoszą, więc
zakazano ich nauki. Zbyt wiele złego mogły wyrządzić, gdyby
zostały wykorzystane przez kogoś niepowołanego.
– Ale ty je znasz?
Zatrzymał się na tyle gwałtownie,
że łysy osiłek niemal wpadł mu na plecy. Czerwone oczy błysnęły
groźnie.
– Ja je po prostu pamiętam,
Bonawenturo.
– Ach... Dobra, dobra, ja przecież
tak tylko pytałem... – Wilkołak o dwubarwnych oczach wycofał się
lekko, unikając patrzenia zakonnikowi prosto w źrenice.
Allan sam już nie wiedział, co
powinien o nich sądzić. Zwłaszcza Bonawentura był dla niego
chodzącą zagadką – wielu wspominało o tym, jak jest stary, i
może faktycznie tak było, tylko co z tego, skoro większości spraw
zdaje się po prostu nie pamiętać? Zawsze ustępował, gdy
przychodziło do konfrontacji z wyvernami, choć przy innych Istotach
stawał się wręcz nadmiernie pewny siebie. A tu... wystarczyło
jedno spojrzenie niezbyt potężnego w gruncie rzeczy wyverna, by
wycofał się niemal z podkulonym ogonem.
– A Rynn?
– spytał cicho zmiennoskóry.
Wyczuł, że Anders drgnął, lecz
oprócz tego nie widać po nim było, żeby pytanie w istocie
jakkolwiek go zaniepokoiło.
– Rynn to
właśnie magia run. Sam widzisz, do czego była w stanie
doprowadzić.
– Wciąż nie wiemy, kto właściwie
się nią posłużył. A skoro jest tak, jak mówisz, musiał to być
ktoś stary. A najstarszą osobą w mieście... no cóż... –
odchrząknął, poniewczasie zorientowawszy się, co właśnie chciał
powiedzieć. Zwolnił, jakby zamierzając wycofać, lecz wtedy...
Nigdy jeszcze nie widział Andersa
zdenerwowanego – ten mężczyzna zawsze był dla niego synonimem
spokoju i siły ducha, dlatego cofnął się kilka kroków, gdy
wyvern w jednej sekundzie okręcił się na pięcie i ruszył w jego
stronę. Nie był szybki, z pewnością nie wykorzystał w tym
momencie pełni swoich możliwości, lecz gdy odruchowo spróbował
mu uskoczyć, poczuł zaciskającą się na gardle silną dłoń.
Jęknął, gdy uderzenie plecami o pień drzewa wybiło mu z płuc
ostatki powietrza, zakrztusił się, nie mogąc nabrać go przez
palce, zaciskające się na kołnierzu kurtki jak imadło.
– Dokończ – poprosił wyvern.
No właśnie – nie krzyczał, nie denerwował się, a prosił
właśnie. W jego głosie pobrzmiewał idealny spokój, tak
kontrastujący z atakiem i pałającymi gniewem oczami. – Proszę,
dokończ, skoro zacząłeś. Najstarszą osobą w mieście...?
– Nie, ja naprawdę... –
Spróbował jakoś wywinąć się z uścisku, lecz równie dobrze
mógłby siłować się z ograniczającym go od drugiej strony
drzewem.
– No, powiedz! – Ostre kły
błysnęły w krwiożerczym uśmiechu.
– Najstarszą osobą w mieście
jesteś ty – wykrztusił ostatkiem sił, czując, jak zaczyna
wirować mu w głowie od braku powietrza.
– No tak. – Zakonnik zaśmiał
się bez cienia wesołości. – Najstarszą osobą w mieście jestem
właśnie ja. I do tego znam magię run. Wniosek jest oczywisty,
prawda?
– Andersie! – Bonawentura zdołał
wreszcie otrząsnąć się ze zdziwienia i zbliżyć, gotowy w każdej
chwili zainterweniować.
– Nie
ruszaj się, kundlu! – Bladą skórę musnął pierwszy język
ognia. – Tak, mógłbym wykorzystać Rynn
i sprowadzić demona do miasta. Ale dlaczego miałbym to czynić? I
jeszcze pomagać wam, gdy już się stało?
– Anders! – Kobiecy krzyk
przeszył powietrze jak wystrzał. Shadya, widząc, co się dzieje,
puściła się biegiem w ich stronę, próbując nie zaplątać w
długą, przystrojoną grubym futrem suknię. – Anders, co ty
robisz?!
– Mógłbym sprowadzić demona. –
Uścisk zelżał, Allan upadł na kolana, krztusząc się. Wyvern
spojrzał na niego jeszcze raz i splunął pogardliwie. – Taaak, to
leży w mojej mocy. Ale tego nie zrobiłem. A to... – niedbałym
gestem wskazał na już siniejące ślady na delikatnej ludzkiej
skórze zmiennoskórego – uznaj za lekcję, jak należy zwracać
się do starszych.
Odszedł, nie reagując na
nawoływania wilkołaczycy. Shadya wreszcie dopadła do Allana,
pomogła mu wstać, wykazując się sporą siłą, kontrastującą z
delikatną budową ciała.
– Co się stało? – dopytywała
niespokojnie, oglądając się za oddalającym zakonnikiem. Byłym
zakonnikiem, o czym Allan przypomniał sobie, gdy zobaczył oprócz
zdziwienia i strachu iskrzące w jej oczach uczucie, z którym od
jakiegoś czasu nie starała się kryć.
– Nie wiem. Nie mam pojęcia –
powiedział powoli Bonawentura.
Allan też nie wiedział. I
zdecydowanie nie chciał się tego dowiadywać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz