poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 21


Tantal

W momencie, gdy Anduz zastrzygł uszami i niespokojnie parsknął, Mark już wiedział, że coś jest nie w porządku. W tym samym momencie dobiegło ich telepatyczne wołanie Ferrisa:
Galopem przed siebie, ale bez dyskusji!
W tym samym momencie w powietrzu świsnęła strzała. Anduz stanął dęba, gdy musnęła jego ucho, niespodziewający się niczego Tantal runął na ziemię. Ulfr zaklął szpetnie, mordując się z zatkniętym za pasek toporem, a Mark, jak podpowiadał mu rozsądek, z całej siły spiął nogami Teufelin. Czarny jednorożec niczym błyskawica wystrzelił do przodu, nie protestując. W pewnym momencie jednak zza zakrętu wyłoniło się trzech ludzi na koniach. Klacz zarżała, próbując się zatrzymać, lecz czując szarpnięcie za wodze, popędziła dalej. Zmyliła jednak krok, czego Mark z początku nie wyczuł, więc nie wyszło jej to, czego normalnie dokonałaby z łatwością.
Wyvern lekko uniósł się w strzemionach i zmusił wierzchowca do skoku. Teufelin, która jeszcze nie odzyskała równowagi, spróbowała zaprotestować, lecz w końcu oderwała się od ziemi – zbyt późno i zbyt mocno. Lądując tuż za końmi napastników, zakwiczała przeraźliwie i runęła na bok.
Mark, do cholery! – Anduz zadrobił w miejscu, gdy napastnicy zarzucali mu na szyję sznury; Tantal nie protestował przed związaniem rąk. Ulfr usiłował jeszcze walczyć, lecz zrezygnował szybko, gdy jedna ze strzał wbiła się w sam środek jego okrągłej tarczy.
To ty miałeś pilnować, czy nikt nas nie śledzi... – warknął pod nosem Niemiec, gdy wrogowie podnosili go z ziemi. Lewa noga, którą przygniótł przed momentem upadający jednorożec, bolała nie do opisania, nie mógł oprzeć na niej ciężaru ciała.
Gdzieś nad nimi rozległ się głośny ryk Nerderin Sehaaleta. Ferris widocznie pogonił smoka, by ruszył na pomoc towarzyszom, co potwornie silny gad przyjął z entuzjazmem.
Nie! Zostańcie tam, gdzie jesteście!zawołał telepatycznie Tantal
Nawet nie ma takiej opcji! Mają złote łańcuchy, to was wykończy! – Myśl elfa zabarwiona była wyraźnym gniewem.
Damy sobie radę. Chyba nawet domyślam się, o co może chodzić...
Konni rozstąpili się, przepuszczając kogoś. Niski mężczyzna o bujnych brązowych włosach ułożonych w cokolwiek dziwną fryzurę wyjął z sakwy barwiony na złoto pergamin. Wszyscy pochylili z szacunkiem głowy, gdy odczytał podniosłym głosem:
W imieniu Jego Wspaniałości księcia Stereneusza, prawowitego władcy Andaeru, aresztuję was!
Niby za co?! – niemal zapłakał Mark.
Za bezprawne przekroczenie naszej nienaruszalnej granicy i nierespektowanie wezwania do zatrzymania się.
Wy do czegoś wzywaliście?!
Proszę się uspokoić...
Nie zamierzam się uspokajać! Właśnie jadę oddać życie za zgraję ludzi, z których połowy nawet nie znam, więc mogę równie dobrze podpaść jakiemuś księciuniowi, o którym pierwszy raz w życiu słyszę! – ryknął wyvern.
Proszę pana, naprawdę, jeśli się pan nie uspokoi, będę zmuszony użyć złotych więzów...
Niemiec, choć ze sporym wysiłkiem, powstrzymał się od komentarza.
Mogę już wkraczać?naciskał Ferris.
Nie.Tantal starał się zachować cierpliwość.
Ruszyli za strażnikami granicy. Teufelin mocno utykała na lewą przednią nogę, co nie wróżyło dobrze – jedyna miłość Marka prawdopodobnie została okaleczona na całe życie. A Mark był bardzo sentymentalny, choć nigdy by się do tego nie przyznał... Z pewnością nigdzie nie ruszy się bez swojego wierzchowca.
Poprowadzono ich do zamku, wznoszącego się w niewielkiej kotlinie. Z pewnością wiele brakowało mu do wspaniałości budowli, które odwiedzili w ostatnim czasie – była to najzwyczajniejsza niezbyt ładna budowla warowna. Kanciaste blanki, wieża z małymi oknami, szare i nijakie mury... Jedynym, co mogło imponować, była jej wielkość. Choć i tak nie umywała się do potęgi siedziby Amyona...
Natychmiast po wkroczeniu na dziedziniec kazano im zejść z koni. Ulfr przyjął to tym razem z pokorą, choć odrobinę sadystyczny błysk w jego intensywnie błękitnym oku podpowiedział, że jest na pograniczu wybuchu. Mark nadal kulał, lecz istniała nadzieja, że to tylko stłuczenie. Czego nie można było powiedzieć o Teufelin... Tantalowi dosłownie serce się krajało, gdy ciągnęli ją do stajni.
Zaprowadzono ich przed oblicze wspomnianego księcia Stereneusza. Długo przemierzali korytarze zbudowanego na kształt labiryntu zamku – tak jak cała reszta budowli, były szare i nijakie. Sala tronowa również nie zachwycała, choć już sam książę przyciągał wzrok.
Był szczupłym, wysportowanym młodzieńcem, odzianym w drogie, kolorowe szaty. Jego twarz była idealnie gładka, włosy ułożył w delikatne fale, spływające złocistą kaskadą na umięśnione ramiona. Uniósł się lekko na tronie, widząc wprowadzanych na salę jeńców.
A co my tu mamy?!
Czy mi się zdaje, czy już byliśmy gdzieś w ten sposób powitani? – parsknął pod nosem Mark. Wystarczyło tylko przelotnie na niego spojrzeć, by mieć pewność, że planował kogoś z zimną krwią zamordować.
Tantal nie skomentował. Miał wrażenie, że młodzik wprowadzi ich w poważne kłopoty.
Znaleźliśmy ich na granicy, wasza wspaniałość. Bezprawnie ją przekroczyli. – Strażnik miał niezwykle oburzony głos, zupełnie jakby dopuścili się niewyobrażalnej zbrodni.
Ach tak? – Książę uśmiechnął się delikatnie. – Nie wiem, czy wiecie, ale w moim kraju coś takiego traktowane jest jak wyzwanie na pojedynek – zwrócił się do jeńców. – Proponuję więc, abyście wybrali kogoś, kto stoczy ze mną walkę, inaczej zostaniecie wtrąceni do lochu. – Bawił się doskonale.
Nie ma problemu, ja mogę. – Tantal wzruszył ramionami.
Mark mu przerwał.
Pojedynek, powiadasz? – roześmiał się głośno. – Jestem wręcz zaszczycony! I ty zapewne również, jako że trafił ci się najpotężniejszy wojownik Drugiego Świata! Nie mogę się doczekać walki! – Wstał, wyciągnął w stronę strażników związane ręce. – Z tym jednak mogę mieć pewne problemy w utrzymaniu broni...
Mark... – Tantal zmartwiał. Tak, chyba jednak pora pogodzić się z myślą, że resztę swojego wiecznego życia spędzi pod ziemią. Istniał maleńki cień szansy, że loch nie jest zbyt wilgotny.
Powinieneś się cieszyć, że ktoś odwala za ciebie brudną robotę. – Młodzik wyszczerzył do niego radośnie kły. – Więc jak będzie z rączkami? Migusiem!
Przecież... ty nawet nie masz konia!
Mina Marka stała się wroga. Nie potrafił ukryć silnych emocji.
Nic nie mów. Po prostu nic nie mów, jasne? – Odwrócił się do Stereneusza. – Dajcie mi dwa dni na przygotowanie.
Już drżę z niecierpliwości! – Młodzieniec nie ugiął się pod twardym spojrzeniem oszalałego wyverna.

***

Tantal od początku wiedział, o co chodzi, dlatego też nie pozwalał Ferrisowi wkraczać do akcji. Książę Stereneusz słynął w Drugim Świecie ze swojego Turnieju Osobliwości. Były to rycerskie walki, które toczył ze swoimi przeciwnikami – najbardziej oryginalne i kolorowe wydarzenie w okolicy, na które ściągały tłumy z całego świata. Rycerze i ich konie zawsze stroili się w fantazyjne przebrania, dzięki czemu walki bardziej przypominały fantastyczne tańce potworów, niż potyczki.
Istniał jednak jeden kruczek. Stereneusza nie sposób było pokonać. Ktoś, kto nie znał jego cokolwiek oryginalnej techniki walki, z góry znajdował się na przegranej pozycji i nie miał żadnej szansy, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść. I właśnie dlatego Tantal chciał walczyć. Ponieważ znał technikę walki księcia. A Mark nie miał pojęcia, w jak potężne tarapaty ich wpędził...
Chyba łatwo było się domyślić, dlaczego przegrani w Turnieju Osobliwości po walce znikali bez śladu.
Na drewnianych trybunach panowało zrozumiałe poruszenie. Dzieci domagały się głośno jak najszybszego rozpoczęcia widowiska, kobiety plotkowały ze sobą, mężczyźni zakładali o niewyobrażalne sumy. Między ludźmi z trudem przeciskali się sprzedawcy przekąsek – w powietrzu czuć było zapach karmelków, kukurydzy z masłem, podpłomyków i chleba ze smalcem. Napięcie było wręcz namacalne. Grupka młodzieńców kłóciła się zawzięcie o to, jakie fantazyjne stroje zobaczą na Turnieju.
Niech mnie kule biją! – rozpływał się Ulfr. – Gadzinko, spróbuj koniecznie tego chleba ze smalczykiem. Jest wprost... niedościgniony!
Może później – warknął, odpychając wielką łapę z przekąską, usiłującą wepchnąć mu się prosto w twarz.
No ale skosztuj...!
Wiking zreflektował się dopiero wtedy, gdy ujrzał ostre wyvernie kły zdecydowanie bliżej własnych palców, niż by sobie życzył. Przeklinając pod nosem, odsunął się na bezpieczną odległość i ostentacyjnie zapatrzył w inną stronę.
Wreszcie nadszedł długo wyczekiwany moment. Wielkie wrota po jednej stronie piaszczystej areny otworzyły się.
Książę wyglądał wspaniale. Dosiadał wielkiego śnieżnobiałego konia – Tantal z nieukrywanym podziwem zauważył, że był to tak zwany wierzchowiec parasim, mieszanka zwykłego konia z jednorożcem. Grzywa rumaka została pofarbowana na idealne, lśniące jak lustro złoto, również kopyta nabrały tego odcienia. Jeździec miał na sobie również złotą zbroję, na plecach pyszniły się białe skrzydła, upodabniające go do anioła.
Tłum oszalał z zachwytu. Głośno bito brawo, wiele osób krzyczało, zakłady stały się jeszcze bardziej zuchwałe. Wszyscy wiedzieli, że wspaniały książę, świecący z daleka Władca Słońca, musi być zwycięzcą. Niemożliwe, żeby ktoś był równie wspaniały.
Wszyscy jednak ucichli, gdy na arenie pojawił się Mark.
Trudno było mu się do tego przyznać, ale Tantala również opanowało przemożne pragnienie ucieczki na widok przerażającej postaci.
Mark von Lahman, Nietykalny, legendarny Pożeracz Światów, Antykreator, Bratobójca, Najpotężniejszy... Teraz wszystkie te przezwiska nabrały całkiem nowego wydźwięku.
Ubrany był w czarną kolczugę, na którą narzucił czarny płaszcz z wymalowanym na plecach białym krzyżem, jak negatyw stroju krzyżackiego z Pierwszego Świata. Włosy pozaplatał w drobne warkocze, by nie przeszkadzały pod hełmem – a każdy z nich ozdobiony był maleńką kościaną trupą czaszką. Skąd je wziął w tak krótkim czasie, pozostawało tajemnicą. Czarny hełm z byczymi rogami trzymał pod prawą pachą, w lewej dłoni ściskał wykonany na krzyżacką modłę zabytkowy miecz.
Nie dosiadał Teufelin.
Dosiadał hiporauma.
Gigantyczny koń z metalu został nakryty purpurowym materiałem zwieńczonym na karku białą kryzą. Z przypominających rurki nozdrzy co jakiś czas buchały płomienie, stalowoszara grzywa nie skrywała groźnie odwiedzionych do tyłu uszu.
Najbardziej jednak zadziwiało to, że prowadził wierzchowca za pomocą samych nóg. Wodze zwisały luźno, zaczepione o łęk siodła.
Nikt nigdy nie ujeździł hiporauma. Było kilku śmiałków, którzy tego próbowali – każdy z nich jednak kończył prędzej czy później w lazarecie. Lub trumnie. Ale nie Pożeracz Światów Mark Von Lahman. On uwielbiał udowadniać, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych.
Cisza przeciągała się, gdy przeciwnicy zajmowali pozycje. Koń Stereneusza wyraźnie niepokoił się obecnością hiporauma, książę z trudem nad nim panował. Stalowa bestia, do tej pory spokojna, rzuciła łbem, wyczuwając strach drugiego zwierzęcia.
Wydano komendę do rozpoczęcia walki.
Mark zasalutował, naciągnął hełm na głowę i natychmiast spiął hiporauma, który wyskoczył raptownie w bok. Wystarczyło jedno odbicie się od ziemi, a już znalazł się za wrogiem. Długi miecz świsnął w powietrzu, zataczając najpierw szeroki łuk dla dodania impetu.
Stereneusz odwrócił się błyskawicznie, chcąc sparować uderzenie. Cięcie Marka było zdecydowanie nieprofesjonalne – mógłby z łatwością wykonać szybkie pchnięcie, a następnie odskoczyć, zanim tamten skończyłby ruch absurdalnego zamachu, jednak spanikowany koń nie zamierzał go słuchać, drobiąc w miejscu i nie dając się przekonać do usłuchania komendy. Zorientowawszy się, w jakim pechowym położeniu właśnie się znalazł, wykonał szybką, wręcz rozpaczliwą zasłonę. Hiporaum jednak znowu zmienił kierunek, miecz niemal niezauważalnie przeskoczył na drugą stronę. Książę zachwiał się w siodle od impetu ciosu. Spróbował odpowiedzieć, lecz zwinnego wroga już tam nie było.
Widownia milczała.
Hiporaum stanął dęba, uderzył kopytami w złotą tarczę księcia. Ten runął na ziemię.
Kilku ludzi jęknęło.
Mark mógł teraz zrobić dosłownie wszystko. Ale nie zrobił. Pogonił konia, który zaczął zataczać okręgi na arenie. W tym czasie Stereneusz dał radę wdrapać się z powrotem na siodło.
Tantal nie miał już wątpliwości. Mark zwyczajnie się bawił. Niezwyciężony książę nie miał z nim najmniejszych szans.
Młodzieniec zaatakował, zasypując wyverna istnym gradem ciosów. Ten parował je bez większego wysiłku, zmusiło go to jednak do odwrócenia większości odwagi od hiporauma. Nietresowane zwierzę, zaskoczone zamieszaniem, zaczęło się odruchowo cofać.
Tłum nieśmiało zaczął kibicować Stereneuszowi.
Hiporaum zachwiał się. Mark jakby tego nie zauważał. Chwycił klingę przeciwnika, ufając grubości okutych metalem rękawic, przyciągnął go bliżej do siebie, niemal wyciągając z siodła. Wysyczał mu prosto w twarz:
Zginiesz marnie, człowieku. – Następnie uniósł broń do ostatecznego ciosu.
Stereneusz jednak był sprytniejszy. A przede wszystkim nie zaślepiała go chęć zemsty. Wykonał błyskawiczne pchnięcie.
Tantal jęknął. Nawet wyvern nie przeżyje wbicia sztychu w gardło...
Marka uratował hiporaum. Wielkie zwierzę najwyraźniej przypomniało sobie, że jako drapieżnik nie zostało stworzone do cofania się. Koń znów stanął dęba, machnął ogromnymi stalowymi kopytami. Stereneusz ponownie wyleciał z siodła, tym razem jednak nie podniósł się. Kilku ludzi wpadło na arenę, zerwało złoty hełm z głowy władcy, starając się go ocucić.
Mark spojrzał powoli na widownię. Następnie leniwie uniósł miecz do góry w geście triumfu.
Kurwa mać, co to miało znaczyć?! – ryknął Tantal, gdy tylko udało mu się zbliżyć na tyle, by młodszy wyvern mógł go usłyszeć.
Jak to co? Chcieli widowiska. Więc je dostali.



Xaron

Zbudowane z czarnej, zniszczonej, popękanej skały ściany wąwozu wznosiły się wysoko nad nim, a ich szczyty ginęły w gęstej mgle. Wilgoć nieprzyjemnie osiadała na włosach i ubraniu. Droga ciągnęła się już tak od kilku godzin, a on, nękany ciągłym bólem spowodowanym zbyt długim przebywaniem w ciele człowieka, szedł coraz wolniej i mniej pewnie. Z pewnością z daleka przypominał do złudzenia pijanego, gdy przewracał się o najmniejsze nawet przeszkody, lecz musiał dzielnie zignorować krwawiące dłonie i kolana. Nie mógł się teraz przemienić – do jaskini Yereneia musiał dotrzeć jako człowiek. Obrzydliwie słaby i niezdarny człowiek... Od śmierci Amyona zaczynał nienawidzić tego wcielenia.
Musiał dotrzeć do jaskini smoka jako człowiek, inaczej brat już dawno wyczułby jego obecność, zażądał wyjaśnień.
Z drugiej strony wpadnie w szał, gdy zobaczy dwunożnego ssaka; darzył pogardą wszystko, co nie miało łusek i błoniastych skrzydeł, a smoków, które co jakiś czas upodabniały się do słabych istot, wręcz nienawidził. Ale jeśli Xaron nagle wpadnie na jego teren z rozłożonymi skrzydłami zamiast rozmawiać, natychmiast zacznie walczyć. Nawet się nad tym dłużej nie zastanowi.
Kolejna wyrwa w podłożu okazała się niemożliwa do przeskoczenia. Czując następny paroksyzm bólu, przeszywający na wskroś całe ciało, utrzymujący się długo i nieznośnie, wyciskający łzy z oczu – jęknął, opadając powoli na większy z głazów. Oparł się o chłodny kamień, dysząc ciężko. Skóra paliła go jak zawsze w trakcie przemiany, lecz nadal się powstrzymywał. Yerenei z pewnością wyczuje drżenie powietrza spowodowane użyciem tak ogromnej ilości magii.
Westchnął, próbując rozluźnić po kolei wszystkie mięśnie, pociągnął z zawieszonej u pasa manierki łyk wody. Natychmiast zwymiotował płyn i sporą dawkę krwi. Znowu zwinął się z bólu.
Chrzanić to wszystko...
Uwolnił moc, znowu jęcząc. Przemiana nastąpiła jeszcze szybciej, niż zazwyczaj – nie zdążył odsunąć się od ściany, więc uderzył w nią wielkim łbem. Yerenei już na pewno wiedział o jego obecności, rozłożył więc lśniące niczym najdroższe kamienie skrzydła i ryknął ogłuszająco; na ziemię posypała się mała lawina obluzowanych czarnych odłamków. Otrząsnął się, przeganiając odrętwienie z partii mięśni, których od jakiegoś czasu nie używał. Nastawił uszu, nasłuchując.
Gdzieś niedaleko – w promieniu czterdziestu kilometrów – rozległ się huk i świst, wydawany przez przecinające powietrze skrzydła wielkiego gada. Nie minęła minuta, jak na niebie tuż nad nim ukazał się strumień różnobarwnego ognia, a za nim ogromny złoty smok.
Wprawdzie był na to przygotowany, lecz atak Yereneia był tak szybki, że ledwo zdążył umknąć przed szponami czterech łap pikującego potwora.
Yerenei! – zawołał, odskakując.
Złoty smok zdawał się go nie słyszeć. Głośno warcząc, zaczął się zbliżać. Jego wyszczerzone kły ociekały pianą, łuski na podgardlu jaśniały, zapowiadając zionięcie ogniem.
Yerenei, wysłuchaj mnie!
Uskoczył; w miejscu, w którym się przed chwilą znajdował, eksplodowała kula bękitno-różowego ognia.
Yerenei, bracie! – spróbował jeszcze raz. – Yen, Amyon nie żyje!
Poskutkowało. Złoty łeb uniósł się lekko, w zielonych oczach pojawiło się coś na kształt zaciekawienia.
Coś na nas poluje, Yerenei. Nie żyją Amyon i jego syn, ja cudem umknąłem...
Amyon był słaby. Wiedziałem, że prędzej czy później tak się stanie. Może to i lepiej, że już go nie ma. To nie było normalne, te ciągłe zabawy w człowieka... – parsknął pogardliwie.
Chcesz powiedzieć, że...
Dobrze się stało, Xaronie. Ty również powinieneś się o tym przekonać.
Wielkie skrzydła rozłożyły się, poruszyły, z ziemi razem z wielkim smokiem poderwał się obłok skalnego pyłu. Yerenei odleciał, nie oglądając się za siebie.
Nie pokazuj się tu więcej! – rozległo się jeszcze.
Xaron chwilę stał, zmartwiały. Nie mógł zmusić się do poruszenia.
Nie był zły. Nie był rozżalony.
Zawładnęła nim pustka. I okropna, niemal dusząca świadomość...
Jestem sam.

***

Dopiero po chwili dotarł do niego ukryty sens słów Yereneia. Ryknął wściekle. Yerenei był jedynym, który pragnął śmierci braci... Tylko kto mu w tym pomógł?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz