Tantal
W momencie, gdy Anduz zastrzygł
uszami i niespokojnie parsknął, Mark już wiedział, że coś jest
nie w porządku. W tym samym momencie dobiegło ich telepatyczne
wołanie Ferrisa:
– Galopem przed siebie, ale bez
dyskusji!
W tym samym momencie w powietrzu
świsnęła strzała. Anduz stanął dęba, gdy musnęła jego ucho,
niespodziewający się niczego Tantal runął na ziemię. Ulfr zaklął
szpetnie, mordując się z zatkniętym za pasek toporem, a Mark, jak
podpowiadał mu rozsądek, z całej siły spiął nogami Teufelin.
Czarny jednorożec niczym błyskawica wystrzelił do przodu, nie
protestując. W pewnym momencie jednak zza zakrętu wyłoniło się
trzech ludzi na koniach. Klacz zarżała, próbując się zatrzymać,
lecz czując szarpnięcie za wodze, popędziła dalej. Zmyliła
jednak krok, czego Mark z początku nie wyczuł, więc nie wyszło
jej to, czego normalnie dokonałaby z łatwością.
Wyvern lekko uniósł się w
strzemionach i zmusił wierzchowca do skoku. Teufelin, która jeszcze
nie odzyskała równowagi, spróbowała zaprotestować, lecz w końcu
oderwała się od ziemi – zbyt późno i zbyt mocno. Lądując tuż
za końmi napastników, zakwiczała przeraźliwie i runęła na bok.
– Mark, do cholery! – Anduz
zadrobił w miejscu, gdy napastnicy zarzucali mu na szyję sznury;
Tantal nie protestował przed związaniem rąk. Ulfr usiłował
jeszcze walczyć, lecz zrezygnował szybko, gdy jedna ze strzał
wbiła się w sam środek jego okrągłej tarczy.
– To ty miałeś pilnować, czy
nikt nas nie śledzi... – warknął pod nosem Niemiec, gdy wrogowie
podnosili go z ziemi. Lewa noga, którą przygniótł przed momentem
upadający jednorożec, bolała nie do opisania, nie mógł oprzeć
na niej ciężaru ciała.
Gdzieś nad nimi rozległ się
głośny ryk Nerderin Sehaaleta. Ferris widocznie pogonił smoka, by
ruszył na pomoc towarzyszom, co potwornie silny gad przyjął z
entuzjazmem.
– Nie! Zostańcie tam, gdzie
jesteście! – zawołał
telepatycznie Tantal
– Nawet nie ma takiej opcji!
Mają złote łańcuchy, to was wykończy! – Myśl
elfa zabarwiona była wyraźnym gniewem.
– Damy sobie radę. Chyba nawet
domyślam się, o co może chodzić...
Konni rozstąpili się,
przepuszczając kogoś. Niski mężczyzna o bujnych brązowych
włosach ułożonych w cokolwiek dziwną fryzurę wyjął z sakwy
barwiony na złoto pergamin. Wszyscy pochylili z szacunkiem głowy,
gdy odczytał podniosłym głosem:
– W imieniu Jego Wspaniałości
księcia Stereneusza, prawowitego władcy Andaeru, aresztuję was!
– Niby za co?! – niemal zapłakał
Mark.
– Za bezprawne przekroczenie
naszej nienaruszalnej granicy i nierespektowanie wezwania do
zatrzymania się.
– Wy do czegoś wzywaliście?!
– Proszę się uspokoić...
– Nie zamierzam się uspokajać!
Właśnie jadę oddać życie za zgraję ludzi, z których połowy
nawet nie znam, więc mogę równie dobrze podpaść jakiemuś
księciuniowi, o którym pierwszy raz w życiu słyszę! – ryknął
wyvern.
– Proszę pana, naprawdę, jeśli
się pan nie uspokoi, będę zmuszony użyć złotych więzów...
Niemiec, choć ze sporym wysiłkiem,
powstrzymał się od komentarza.
– Mogę już wkraczać? –
naciskał Ferris.
– Nie. – Tantal
starał się zachować cierpliwość.
Ruszyli za strażnikami granicy.
Teufelin mocno utykała na lewą przednią nogę, co nie wróżyło
dobrze – jedyna miłość Marka prawdopodobnie została okaleczona
na całe życie. A Mark był bardzo sentymentalny, choć nigdy by się
do tego nie przyznał... Z pewnością nigdzie nie ruszy się bez
swojego wierzchowca.
Poprowadzono ich do zamku,
wznoszącego się w niewielkiej kotlinie. Z pewnością wiele
brakowało mu do wspaniałości budowli, które odwiedzili w ostatnim
czasie – była to najzwyczajniejsza niezbyt ładna budowla warowna.
Kanciaste blanki, wieża z małymi oknami, szare i nijakie mury...
Jedynym, co mogło imponować, była jej wielkość. Choć i tak nie
umywała się do potęgi siedziby Amyona...
Natychmiast po wkroczeniu na
dziedziniec kazano im zejść z koni. Ulfr przyjął to tym razem z
pokorą, choć odrobinę sadystyczny błysk w jego intensywnie
błękitnym oku podpowiedział, że jest na pograniczu wybuchu. Mark
nadal kulał, lecz istniała nadzieja, że to tylko stłuczenie.
Czego nie można było powiedzieć o Teufelin... Tantalowi dosłownie
serce się krajało, gdy ciągnęli ją do stajni.
Zaprowadzono ich przed oblicze
wspomnianego księcia Stereneusza. Długo przemierzali korytarze
zbudowanego na kształt labiryntu zamku – tak jak cała reszta
budowli, były szare i nijakie. Sala tronowa również nie
zachwycała, choć już sam książę przyciągał wzrok.
Był szczupłym, wysportowanym
młodzieńcem, odzianym w drogie, kolorowe szaty. Jego twarz była
idealnie gładka, włosy ułożył w delikatne fale, spływające
złocistą kaskadą na umięśnione ramiona. Uniósł się lekko na
tronie, widząc wprowadzanych na salę jeńców.
– A co my tu mamy?!
– Czy mi się zdaje, czy już
byliśmy gdzieś w ten sposób powitani? – parsknął pod nosem
Mark. Wystarczyło tylko przelotnie na niego spojrzeć, by mieć
pewność, że planował kogoś z zimną krwią zamordować.
Tantal nie skomentował. Miał
wrażenie, że młodzik wprowadzi ich w poważne kłopoty.
– Znaleźliśmy ich na granicy,
wasza wspaniałość. Bezprawnie ją przekroczyli. – Strażnik miał
niezwykle oburzony głos, zupełnie jakby dopuścili się
niewyobrażalnej zbrodni.
– Ach tak? – Książę
uśmiechnął się delikatnie. – Nie wiem, czy wiecie, ale w moim
kraju coś takiego traktowane jest jak wyzwanie na pojedynek –
zwrócił się do jeńców. – Proponuję więc, abyście wybrali
kogoś, kto stoczy ze mną walkę, inaczej zostaniecie wtrąceni do
lochu. – Bawił się doskonale.
– Nie ma problemu, ja mogę. –
Tantal wzruszył ramionami.
Mark mu przerwał.
– Pojedynek, powiadasz? –
roześmiał się głośno. – Jestem wręcz zaszczycony! I ty
zapewne również, jako że trafił ci się najpotężniejszy
wojownik Drugiego Świata! Nie mogę się doczekać walki! – Wstał,
wyciągnął w stronę strażników związane ręce. – Z tym jednak
mogę mieć pewne problemy w utrzymaniu broni...
– Mark... – Tantal zmartwiał.
Tak, chyba jednak pora pogodzić się z myślą, że resztę swojego
wiecznego życia spędzi pod ziemią. Istniał maleńki cień szansy,
że loch nie jest zbyt wilgotny.
– Powinieneś się cieszyć, że
ktoś odwala za ciebie brudną robotę. – Młodzik wyszczerzył do
niego radośnie kły. – Więc jak będzie z rączkami? Migusiem!
– Przecież... ty nawet nie masz
konia!
Mina Marka stała się wroga. Nie
potrafił ukryć silnych emocji.
– Nic nie mów. Po prostu nic nie
mów, jasne? – Odwrócił się do Stereneusza. – Dajcie mi dwa
dni na przygotowanie.
– Już drżę z niecierpliwości!
– Młodzieniec nie ugiął się pod twardym spojrzeniem oszalałego
wyverna.
***
Tantal od początku wiedział, o co
chodzi, dlatego też nie pozwalał Ferrisowi wkraczać do akcji.
Książę Stereneusz słynął w Drugim Świecie ze swojego Turnieju
Osobliwości. Były to rycerskie walki, które toczył ze swoimi
przeciwnikami – najbardziej oryginalne i kolorowe wydarzenie w
okolicy, na które ściągały tłumy z całego świata. Rycerze i
ich konie zawsze stroili się w fantazyjne przebrania, dzięki czemu
walki bardziej przypominały fantastyczne tańce potworów, niż
potyczki.
Istniał jednak jeden kruczek.
Stereneusza nie sposób było pokonać. Ktoś, kto nie znał jego
cokolwiek oryginalnej techniki walki, z góry znajdował się na
przegranej pozycji i nie miał żadnej szansy, by przechylić szalę
zwycięstwa na swoją korzyść. I właśnie dlatego Tantal chciał
walczyć. Ponieważ znał technikę walki księcia. A Mark nie miał
pojęcia, w jak potężne tarapaty ich wpędził...
Chyba łatwo było się domyślić,
dlaczego przegrani w Turnieju Osobliwości po walce znikali bez
śladu.
Na drewnianych trybunach panowało
zrozumiałe poruszenie. Dzieci domagały się głośno jak
najszybszego rozpoczęcia widowiska, kobiety plotkowały ze sobą,
mężczyźni zakładali o niewyobrażalne sumy. Między ludźmi z
trudem przeciskali się sprzedawcy przekąsek – w powietrzu czuć
było zapach karmelków, kukurydzy z masłem, podpłomyków i chleba
ze smalcem. Napięcie było wręcz namacalne. Grupka młodzieńców
kłóciła się zawzięcie o to, jakie fantazyjne stroje zobaczą na
Turnieju.
– Niech mnie kule biją! –
rozpływał się Ulfr. – Gadzinko, spróbuj koniecznie tego chleba
ze smalczykiem. Jest wprost... niedościgniony!
– Może później – warknął,
odpychając wielką łapę z przekąską, usiłującą wepchnąć mu
się prosto w twarz.
– No ale skosztuj...!
Wiking zreflektował się dopiero
wtedy, gdy ujrzał ostre wyvernie kły zdecydowanie bliżej własnych
palców, niż by sobie życzył. Przeklinając pod nosem, odsunął
się na bezpieczną odległość i ostentacyjnie zapatrzył w inną
stronę.
Wreszcie nadszedł długo
wyczekiwany moment. Wielkie wrota po jednej stronie piaszczystej
areny otworzyły się.
Książę wyglądał wspaniale.
Dosiadał wielkiego śnieżnobiałego konia – Tantal z nieukrywanym
podziwem zauważył, że był to tak zwany wierzchowiec parasim,
mieszanka zwykłego konia z jednorożcem. Grzywa rumaka została
pofarbowana na idealne, lśniące jak lustro złoto, również kopyta
nabrały tego odcienia. Jeździec miał na sobie również złotą
zbroję, na plecach pyszniły się białe skrzydła, upodabniające
go do anioła.
Tłum oszalał z zachwytu. Głośno
bito brawo, wiele osób krzyczało, zakłady stały się jeszcze
bardziej zuchwałe. Wszyscy wiedzieli, że wspaniały książę,
świecący z daleka Władca Słońca, musi być zwycięzcą.
Niemożliwe, żeby ktoś był równie wspaniały.
Wszyscy jednak ucichli, gdy na
arenie pojawił się Mark.
Trudno było mu się do tego
przyznać, ale Tantala również opanowało przemożne pragnienie
ucieczki na widok przerażającej postaci.
Mark von Lahman, Nietykalny,
legendarny Pożeracz Światów, Antykreator, Bratobójca,
Najpotężniejszy... Teraz wszystkie te przezwiska nabrały całkiem
nowego wydźwięku.
Ubrany był w czarną kolczugę, na
którą narzucił czarny płaszcz z wymalowanym na plecach białym
krzyżem, jak negatyw stroju krzyżackiego z Pierwszego Świata.
Włosy pozaplatał w drobne warkocze, by nie przeszkadzały pod
hełmem – a każdy z nich ozdobiony był maleńką kościaną trupą
czaszką. Skąd je wziął w tak krótkim czasie, pozostawało
tajemnicą. Czarny hełm z byczymi rogami trzymał pod prawą pachą,
w lewej dłoni ściskał wykonany na krzyżacką modłę zabytkowy
miecz.
Nie dosiadał Teufelin.
Dosiadał hiporauma.
Gigantyczny koń z metalu został
nakryty purpurowym materiałem zwieńczonym na karku białą kryzą.
Z przypominających rurki nozdrzy co jakiś czas buchały płomienie,
stalowoszara grzywa nie skrywała groźnie odwiedzionych do tyłu
uszu.
Najbardziej jednak zadziwiało to,
że prowadził wierzchowca za pomocą samych nóg. Wodze zwisały
luźno, zaczepione o łęk siodła.
Nikt nigdy nie ujeździł hiporauma.
Było kilku śmiałków, którzy tego próbowali – każdy z nich
jednak kończył prędzej czy później w lazarecie. Lub trumnie. Ale
nie Pożeracz Światów Mark Von Lahman. On uwielbiał udowadniać,
że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych.
Cisza przeciągała się, gdy
przeciwnicy zajmowali pozycje. Koń Stereneusza wyraźnie niepokoił
się obecnością hiporauma, książę z trudem nad nim panował.
Stalowa bestia, do tej pory spokojna, rzuciła łbem, wyczuwając
strach drugiego zwierzęcia.
Wydano komendę do rozpoczęcia
walki.
Mark zasalutował, naciągnął hełm
na głowę i natychmiast spiął hiporauma, który wyskoczył
raptownie w bok. Wystarczyło jedno odbicie się od ziemi, a już
znalazł się za wrogiem. Długi miecz świsnął w powietrzu,
zataczając najpierw szeroki łuk dla dodania impetu.
Stereneusz odwrócił się
błyskawicznie, chcąc sparować uderzenie. Cięcie Marka było
zdecydowanie nieprofesjonalne – mógłby z łatwością wykonać
szybkie pchnięcie, a następnie odskoczyć, zanim tamten skończyłby
ruch absurdalnego zamachu, jednak spanikowany koń nie zamierzał go
słuchać, drobiąc w miejscu i nie dając się przekonać do
usłuchania komendy. Zorientowawszy się, w jakim pechowym położeniu
właśnie się znalazł, wykonał szybką, wręcz rozpaczliwą
zasłonę. Hiporaum jednak znowu zmienił kierunek, miecz niemal
niezauważalnie przeskoczył na drugą stronę. Książę zachwiał
się w siodle od impetu ciosu. Spróbował odpowiedzieć, lecz
zwinnego wroga już tam nie było.
Widownia milczała.
Hiporaum stanął dęba, uderzył
kopytami w złotą tarczę księcia. Ten runął na ziemię.
Kilku ludzi jęknęło.
Mark mógł teraz zrobić dosłownie
wszystko. Ale nie zrobił. Pogonił konia, który zaczął zataczać
okręgi na arenie. W tym czasie Stereneusz dał radę wdrapać się z
powrotem na siodło.
Tantal nie miał już wątpliwości.
Mark zwyczajnie się bawił. Niezwyciężony książę nie miał z
nim najmniejszych szans.
Młodzieniec zaatakował, zasypując
wyverna istnym gradem ciosów. Ten parował je bez większego
wysiłku, zmusiło go to jednak do odwrócenia większości odwagi od
hiporauma. Nietresowane zwierzę, zaskoczone zamieszaniem, zaczęło
się odruchowo cofać.
Tłum nieśmiało zaczął kibicować
Stereneuszowi.
Hiporaum zachwiał się. Mark jakby
tego nie zauważał. Chwycił klingę przeciwnika, ufając grubości
okutych metalem rękawic, przyciągnął go bliżej do siebie, niemal
wyciągając z siodła. Wysyczał mu prosto w twarz:
– Zginiesz marnie, człowieku. –
Następnie uniósł broń do ostatecznego ciosu.
Stereneusz jednak był sprytniejszy.
A przede wszystkim nie zaślepiała go chęć zemsty. Wykonał
błyskawiczne pchnięcie.
Tantal jęknął. Nawet wyvern nie
przeżyje wbicia sztychu w gardło...
Marka uratował hiporaum. Wielkie
zwierzę najwyraźniej przypomniało sobie, że jako drapieżnik nie
zostało stworzone do cofania się. Koń znów stanął dęba,
machnął ogromnymi stalowymi kopytami. Stereneusz ponownie wyleciał
z siodła, tym razem jednak nie podniósł się. Kilku ludzi wpadło
na arenę, zerwało złoty hełm z głowy władcy, starając się go
ocucić.
Mark spojrzał powoli na widownię.
Następnie leniwie uniósł miecz do góry w geście triumfu.
– Kurwa mać, co to miało
znaczyć?! – ryknął Tantal, gdy tylko udało mu się zbliżyć na
tyle, by młodszy wyvern mógł go usłyszeć.
– Jak to co? Chcieli widowiska.
Więc je dostali.
Xaron
Zbudowane z czarnej, zniszczonej,
popękanej skały ściany wąwozu wznosiły się wysoko nad nim, a
ich szczyty ginęły w gęstej mgle. Wilgoć nieprzyjemnie osiadała
na włosach i ubraniu. Droga ciągnęła się już tak od kilku
godzin, a on, nękany ciągłym bólem spowodowanym zbyt długim
przebywaniem w ciele człowieka, szedł coraz wolniej i mniej pewnie.
Z pewnością z daleka przypominał do złudzenia pijanego, gdy
przewracał się o najmniejsze nawet przeszkody, lecz musiał
dzielnie zignorować krwawiące dłonie i kolana. Nie mógł się
teraz przemienić – do jaskini Yereneia musiał dotrzeć jako
człowiek. Obrzydliwie słaby i niezdarny człowiek... Od śmierci
Amyona zaczynał nienawidzić tego wcielenia.
Musiał dotrzeć do jaskini smoka
jako człowiek, inaczej brat już dawno wyczułby jego obecność,
zażądał wyjaśnień.
Z drugiej strony wpadnie w szał,
gdy zobaczy dwunożnego ssaka; darzył pogardą wszystko, co nie
miało łusek i błoniastych skrzydeł, a smoków, które co jakiś
czas upodabniały się do słabych istot, wręcz nienawidził. Ale
jeśli Xaron nagle wpadnie na jego teren z rozłożonymi skrzydłami
zamiast rozmawiać, natychmiast zacznie walczyć. Nawet się nad tym
dłużej nie zastanowi.
Kolejna wyrwa w podłożu okazała
się niemożliwa do przeskoczenia. Czując następny paroksyzm bólu,
przeszywający na wskroś całe ciało, utrzymujący się długo i
nieznośnie, wyciskający łzy z oczu – jęknął, opadając powoli
na większy z głazów. Oparł się o chłodny kamień, dysząc
ciężko. Skóra paliła go jak zawsze w trakcie przemiany, lecz
nadal się powstrzymywał. Yerenei z pewnością wyczuje drżenie
powietrza spowodowane użyciem tak ogromnej ilości magii.
Westchnął, próbując rozluźnić
po kolei wszystkie mięśnie, pociągnął z zawieszonej u pasa
manierki łyk wody. Natychmiast zwymiotował płyn i sporą dawkę
krwi. Znowu zwinął się z bólu.
Chrzanić to wszystko...
Uwolnił moc, znowu jęcząc.
Przemiana nastąpiła jeszcze szybciej, niż zazwyczaj – nie zdążył
odsunąć się od ściany, więc uderzył w nią wielkim łbem.
Yerenei już na pewno wiedział o jego obecności, rozłożył więc
lśniące niczym najdroższe kamienie skrzydła i ryknął
ogłuszająco; na ziemię posypała się mała lawina obluzowanych
czarnych odłamków. Otrząsnął się, przeganiając odrętwienie z
partii mięśni, których od jakiegoś czasu nie używał. Nastawił
uszu, nasłuchując.
Gdzieś niedaleko – w promieniu
czterdziestu kilometrów – rozległ się huk i świst, wydawany
przez przecinające powietrze skrzydła wielkiego gada. Nie minęła
minuta, jak na niebie tuż nad nim ukazał się strumień
różnobarwnego ognia, a za nim ogromny złoty smok.
Wprawdzie był na to przygotowany,
lecz atak Yereneia był tak szybki, że ledwo zdążył umknąć
przed szponami czterech łap pikującego potwora.
– Yerenei! – zawołał,
odskakując.
Złoty smok zdawał się go nie
słyszeć. Głośno warcząc, zaczął się zbliżać. Jego
wyszczerzone kły ociekały pianą, łuski na podgardlu jaśniały,
zapowiadając zionięcie ogniem.
– Yerenei, wysłuchaj mnie!
Uskoczył; w miejscu, w którym się
przed chwilą znajdował, eksplodowała kula bękitno-różowego
ognia.
– Yerenei, bracie! –
spróbował jeszcze raz. – Yen, Amyon nie żyje!
Poskutkowało. Złoty łeb uniósł
się lekko, w zielonych oczach pojawiło się coś na kształt
zaciekawienia.
– Coś na nas poluje, Yerenei.
Nie żyją Amyon i jego syn, ja cudem umknąłem...
– Amyon był słaby.
Wiedziałem, że prędzej czy później tak się stanie. Może to i
lepiej, że już go nie ma. To nie było normalne, te ciągłe zabawy
w człowieka... – parsknął pogardliwie.
– Chcesz powiedzieć, że...
– Dobrze się stało, Xaronie.
Ty również powinieneś się o tym przekonać.
Wielkie skrzydła rozłożyły się,
poruszyły, z ziemi razem z wielkim smokiem poderwał się obłok
skalnego pyłu. Yerenei odleciał, nie oglądając się za siebie.
– Nie pokazuj się tu więcej!
– rozległo się jeszcze.
Xaron chwilę stał, zmartwiały.
Nie mógł zmusić się do poruszenia.
Nie był zły. Nie był rozżalony.
Zawładnęła nim pustka. I okropna,
niemal dusząca świadomość...
Jestem sam.
***
Dopiero po chwili dotarł do niego
ukryty sens słów Yereneia. Ryknął wściekle. Yerenei był
jedynym, który pragnął śmierci braci... Tylko kto mu w tym
pomógł?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz