Mark
– Chyba pora się rozstać. –
Mark odezwał się niemal niesłyszalnym szeptem.
Jakiś czas temu zatrzymali się na
szczycie niewielkiego wzniesienia w rozległej kotlinie górskiej.
Ośnieżone szczyty górowały nad nimi, spomiędzy ich ostrych
krawędzi prześwitywały ostatnie promienie zachodzącego słońca.
Niedaleko, u stóp jednego z większych wzniesień, można było
zauważyć przerwę w jednostajnej soczystej zieleni łąki. Czarna
plama była celem. Cmentarzem Zapomnianych.
Patrzyli na niego od dłuższego
czasu, nie mogąc zdobyć się na działanie. Wiedzieli, że nadeszła
pora, by się pożegnać. Nikt jednak nie chciał poruszać
drażliwego tematu.
Wszyscy wiedzieli, że Mark jest
niepokonany. Już nieraz udowodnił, że nie ma dla niego
niemożliwego. Już nieraz zadziwił wszystkich swoją przebiegłością
i uporem. Już nieraz pokazał, że w pełni zasłużył na to, by
być posiadaczem największej potęgi.
Wszyscy wiedzieli też, że wizyta
na Cmentarzu Zapomnianych oznacza dla niego pewną śmierć.
Ale był przecież Pożeraczem
Światów. Nikt nie chciał wierzyć w to, że jakiekolwiek siły
wyższe miałyby pozwolić na jego zgubę. Przecież był im do
czegoś potrzebny.
– Tak. Chyba pora – potaknął
Tantal.
Nie było uścisków, nie było łez,
nie było życzeń powodzenia i cnych zapewnień, że wszyscy z
całego serca wierzą w jego powrót. Mark po prostu spiął
hiporauma i popędził go do galopu w kierunku czarnej plamy.
Długo jeszcze za nim patrzyli. Czuł
na plecach palący wzrok osób, które zdążyły się do niego
przywiązać. A może nawet go polubić.
Nie mógł widzieć tylko jednego.
Jak Ferris w pewnym momencie odwrócił się, nie wytrzymując. Jak
gładząc po długiej szyi Nerderin Sehaaleta, zmienia stopniowo
wyraz swojej twarzy. Jak smutek zamienia się powoli w upór i
stanowczość kogoś, kto nie ma nic do stracenia.
– Chyba mam pomysł – powiedział
elf.
Ale Mark von Lahman nie mógł tego
słyszeć.
Tantal
Ścieżka Zdrajców z pewnością
nadawałaby się świetnie na wyjątkowo wymyślne narzędzie tortur.
Wiła się stromo pod górę, kręta i zdradziecka, często z jednej
strony ograniczona przepaścią lub ukazującym się co jakiś czas
Strumieniem bez Nazwy, w którym niegdyś wyverny topiły swoich
wygnańców. Idealnie lazurowy kolor, który przybierały jego
wartkie wody, były doskonałym dowodem na to, że legendy o
niesamowitej głębokości nie są wcale przesadzone. A przynajmniej
tylko trochę. Wykute w skale stopnie były ogromne – czasami
trudno było je pokonać, nie pomagając sobie rękami. Zupełnie
jakby wykonała je inna rasa ludzi – wyższych. A
olbrzymy ponoć nie istnieją...
Wszystko to kończyło się
wodospadem. Chmara spienionej wody opadała z ponad
pięćdziesięciometrowej wysokości, by zniknąć od razu pod
ziemią. Rzeka wynurzała się spod szarej skały dopiero po stu
metrach.
Ferris stanął na krawędzi skały,
patrząc w ścianę wody. Drobne kropelki unoszące się w powietrzu
osiadały na jego ubraniu i zielonych włosach. Gdy Tantal ostatkiem
sił dowlókł się bliżej, nie mógł powstrzymać się od
złośliwego komentarza:
– A gdzie słynna żelazna
kondycja wyvernów?
– W lesie... – burknął
wściekły Grek, z trudem łapiąc oddech.
Elf znowu spojrzał na potęgę
żywiołu, dającą początek Strumieniowi bez Nazwy.
– Powiadają, że za tym
wodospadem kryje się wejście do ogromnej groty. Nikt jednak nigdy
tego nie sprawdzał, bo impet spadającej wody jest tak wielki, że
nie da się po prostu tam stanąć. Natychmiast złamie ci kręgosłup.
– Położył na ziemi długi pakunek, który dźwigał do tej pory,
odwinął z materiału drewniany instrument, przypominający
potężniejszy flet.
– Co to? – Tantal ochłonął na
tyle, że zdołał wykazać jakiekolwiek zainteresowanie tym, co
dzieje się wokół niego.
– To jest obój. Potrzebny mi –
odparł elf lakonicznie.
Uniósł instrument do ust,
wyprostował się, nabrał powietrza, zagrał kilka świdrujących,
przeciągłych nut. Odczekał chwilę.
– Nieprzyjemnie kojarzy mi się z
nazwą sklepu mięsnego – burknął wyvern. – A ty co? Zaklinasz
wodę? – Zrezygnowany, usiadł na mokrym kamieniu.
– Cicho. Nie przeszkadzaj mi.
Nasłuchiwał chwilę, następnie
zagrał jeszcze raz – długi dźwięk na przemian opadał i wznosił
się, wręcz hipnotyzował swoją czystością. Aż dziw, by ktoś
miał w płucach tyle powietrza...
Teraz zaczęło się coś dziać.
Ziemia niezauważalnie drgnęła, Tantal odruchowo złapał za
rękojeść sztyletu, rozglądając się niepewnie. Dopiero po chwili
zdał sobie sprawę z niskiego prawie na granicy słyszalności
dźwięku, dobiegającego jakby z wnętrza góry przed nimi,
wprawiającego w drżenie podłoże. Jednocześnie formujące się na
wodzie cienie jakby zafalowały.
Zmrużył oczy. Teraz dostrzegł
przybliżającą się sylwetkę – rozmazany, lecz jak najbardziej
widoczny długi kolczasty łeb, wyposażony w dwie pary rogów: dwa
ogromne, zakrzywione, poprzecznie prążkowane, i dwa proste,
zaledwie metrowej długości, wręcz przyklejone do ciała. Wielkie
skrzydła poruszyły się lekko, gdy podpierające się na nich
zwierzę podeszło bliżej. Pysk powoli się otworzył, można już
było rozróżnić zarysy ostrych jak sztylety kłów.
– Czego chcecie?! –
zagrzmiało w ich głowach.
Jednocześnie znowu grzmot wstrząsnął skałą, już rozpoznawalny
jako warczenie dobywające się z potężnej piersi smoka.
Nie smoka... wyverna!
Tantal, oniemiały, powoli osunął
się na kolana. Przecież to niemożliwe! Ostatni prawdziwy wyvern
zginął kilkadziesiąt tysięcy lat temu, nikt z żyjących nie
pamięta nawet dlaczego! Może to iluzja?
Ferris znowu zagrał kilka dźwięków.
Wyvern zaryczał, cofając się lekko.
– Przybyłem, aby prosić o
przysługę – odezwał się najemnik.
– Gadaj, czego chcesz...
– Kojarzysz może Rheina – pana
umarłych?
Łeb uniósł się wyżej, gdy
ogromny gad rozprostował długą szyję. Następnie, otrząsając
się z wody, przekroczył ścianę wodospadu, ukazując się w pełnej
krasie. Woda bryznęła na wszystkie strony, odbijając się z
impetem od brunatnych łusek. Tantal nie miał już żadnych
wątpliwości. Przez moment zastanowił się, czy nie powinien zacząć
bić pokłonów, płacząc jak dziecko.
– Rhein, powiadasz? – W
czerwonych oczach prawdziwego wyverna zatańczyły złośliwe ogniki.
Allan
Coś było nie tak.
Nie wiedział, na czym opiera to
przypuszczenie, ponieważ wszystko zdawało się aż nad wyraz
spokojne. Śnieg przestał padać, tylko wiatr nadal cicho gwizdał w
kominie. Płomień świecy delikatnie drżał, poruszany
niewyczuwalnym przeciągiem. Gałęzie drzew za oknem skrzypiały,
jakby rozmawiając ze sobą.
Ale nie było w porządku. Może i
nie wyczuwał tego. Ale wiedział. Po prostu wiedział.
Nerwowo przechadzał się po pokoju.
Jego wzrok wyłapywał szczegóły, które wcześniej zdawały się
umykać: tapeta w okolicach sufitu zaczynała się marszczyć,
poddając się wszechobecnej wilgoci, lśniący lakier przestawał
trzymać się rzeźbionej ramy łóżka i łuszczył się w kilku
miejscach, jakby zapraszając, by go zeskrobać.
Wyjął z wiszącej u pasa pochwy
sztylet i zaczął go podrzucać. Za każdym razem bezbłędnie
chwytał za rękojeść.
W pewnym momencie drgnął, a ostrze
przecięło skórę na jego dłoni. Broń potoczyła się po podłodze
z głuchym dźwiękiem.
Potarł nagle pokryte gęsią skórką
ramiona. Wyszedł z pokoju na pogrążony w półmroku korytarz.
Wstyd. Nadal starał się przejść nim jak najszybciej, choć
doskonale wiedział, że cokolwiek czaiłoby się w mroku, z nim nie
ma szans.
Ojciec siedział za swoim biurkiem w
zawalonym książkami gabinecie, ćmiąc fajkę i wyglądając przez
okno.
– Czy nie uważasz, że jest...
zbyt spokojnie? – spytał Allan lodowatym tonem bez słowa
przywitania.
– Co masz na myśli? – Norman
nawet się nie odwrócił. Wypuścił tylko z ust obłoczek dymu
uformowanego na kształt koła.
– No... – Zmiennoskóry
bezradnie rozłożył ramiona. – Nieważne – warknął w końcu,
zawracając na pięcie.
– Zaczekaj! – usłyszał jeszcze
głos ojca, ale nie zatrzymał się.
Po kolei zaglądał do każdego
pomieszczenia. Wszystko jednak było w jak największym porządku.
Świeżo odkurzona porcelanowa zastawa matki, obraz krewnego o
wyjątkowo niesympatycznej fizjonomii, kolekcja broni ojca zajmująca
niemal całą ścianę, kwiaty na stole w jadalni...
Zaraz.
– O cholera – mruknął pod
nosem, gwałtownie zawracając.
Wpadł do pomieszczenia, dwoma
susami pokonał odległość dzielącą go od stołu. Tak, bukiet
ewidentnie był świeży. Jeszcze pachniał...
A za oknem śnieg.
Otworzył usta, by zawołać ojca,
lecz przerwało mu przeciągłe wycie Shadyi, dobiegające z
zewnątrz. Jednocześnie rozległo się bolesne piśnięcie jednego z
wilków, świadczące tylko o jednym.
Mają gości. I to takich, którzy
potrafili bez problemu skonstruować niemal idealną iluzję i zrobić
krzywdę wilkołakowi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz