poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 22


Mark

Chyba pora się rozstać. – Mark odezwał się niemal niesłyszalnym szeptem.
Jakiś czas temu zatrzymali się na szczycie niewielkiego wzniesienia w rozległej kotlinie górskiej. Ośnieżone szczyty górowały nad nimi, spomiędzy ich ostrych krawędzi prześwitywały ostatnie promienie zachodzącego słońca. Niedaleko, u stóp jednego z większych wzniesień, można było zauważyć przerwę w jednostajnej soczystej zieleni łąki. Czarna plama była celem. Cmentarzem Zapomnianych.
Patrzyli na niego od dłuższego czasu, nie mogąc zdobyć się na działanie. Wiedzieli, że nadeszła pora, by się pożegnać. Nikt jednak nie chciał poruszać drażliwego tematu.
Wszyscy wiedzieli, że Mark jest niepokonany. Już nieraz udowodnił, że nie ma dla niego niemożliwego. Już nieraz zadziwił wszystkich swoją przebiegłością i uporem. Już nieraz pokazał, że w pełni zasłużył na to, by być posiadaczem największej potęgi.
Wszyscy wiedzieli też, że wizyta na Cmentarzu Zapomnianych oznacza dla niego pewną śmierć.
Ale był przecież Pożeraczem Światów. Nikt nie chciał wierzyć w to, że jakiekolwiek siły wyższe miałyby pozwolić na jego zgubę. Przecież był im do czegoś potrzebny.
Tak. Chyba pora – potaknął Tantal.
Nie było uścisków, nie było łez, nie było życzeń powodzenia i cnych zapewnień, że wszyscy z całego serca wierzą w jego powrót. Mark po prostu spiął hiporauma i popędził go do galopu w kierunku czarnej plamy.
Długo jeszcze za nim patrzyli. Czuł na plecach palący wzrok osób, które zdążyły się do niego przywiązać. A może nawet go polubić.
Nie mógł widzieć tylko jednego. Jak Ferris w pewnym momencie odwrócił się, nie wytrzymując. Jak gładząc po długiej szyi Nerderin Sehaaleta, zmienia stopniowo wyraz swojej twarzy. Jak smutek zamienia się powoli w upór i stanowczość kogoś, kto nie ma nic do stracenia.
Chyba mam pomysł – powiedział elf.
Ale Mark von Lahman nie mógł tego słyszeć.



Tantal

Ścieżka Zdrajców z pewnością nadawałaby się świetnie na wyjątkowo wymyślne narzędzie tortur. Wiła się stromo pod górę, kręta i zdradziecka, często z jednej strony ograniczona przepaścią lub ukazującym się co jakiś czas Strumieniem bez Nazwy, w którym niegdyś wyverny topiły swoich wygnańców. Idealnie lazurowy kolor, który przybierały jego wartkie wody, były doskonałym dowodem na to, że legendy o niesamowitej głębokości nie są wcale przesadzone. A przynajmniej tylko trochę. Wykute w skale stopnie były ogromne – czasami trudno było je pokonać, nie pomagając sobie rękami. Zupełnie jakby wykonała je inna rasa ludzi – wyższych. A olbrzymy ponoć nie istnieją...
Wszystko to kończyło się wodospadem. Chmara spienionej wody opadała z ponad pięćdziesięciometrowej wysokości, by zniknąć od razu pod ziemią. Rzeka wynurzała się spod szarej skały dopiero po stu metrach.
Ferris stanął na krawędzi skały, patrząc w ścianę wody. Drobne kropelki unoszące się w powietrzu osiadały na jego ubraniu i zielonych włosach. Gdy Tantal ostatkiem sił dowlókł się bliżej, nie mógł powstrzymać się od złośliwego komentarza:
A gdzie słynna żelazna kondycja wyvernów?
W lesie... – burknął wściekły Grek, z trudem łapiąc oddech.
Elf znowu spojrzał na potęgę żywiołu, dającą początek Strumieniowi bez Nazwy.
Powiadają, że za tym wodospadem kryje się wejście do ogromnej groty. Nikt jednak nigdy tego nie sprawdzał, bo impet spadającej wody jest tak wielki, że nie da się po prostu tam stanąć. Natychmiast złamie ci kręgosłup. – Położył na ziemi długi pakunek, który dźwigał do tej pory, odwinął z materiału drewniany instrument, przypominający potężniejszy flet.
Co to? – Tantal ochłonął na tyle, że zdołał wykazać jakiekolwiek zainteresowanie tym, co dzieje się wokół niego.
To jest obój. Potrzebny mi – odparł elf lakonicznie.
Uniósł instrument do ust, wyprostował się, nabrał powietrza, zagrał kilka świdrujących, przeciągłych nut. Odczekał chwilę.
Nieprzyjemnie kojarzy mi się z nazwą sklepu mięsnego – burknął wyvern. – A ty co? Zaklinasz wodę? – Zrezygnowany, usiadł na mokrym kamieniu.
Cicho. Nie przeszkadzaj mi.
Nasłuchiwał chwilę, następnie zagrał jeszcze raz – długi dźwięk na przemian opadał i wznosił się, wręcz hipnotyzował swoją czystością. Aż dziw, by ktoś miał w płucach tyle powietrza...
Teraz zaczęło się coś dziać. Ziemia niezauważalnie drgnęła, Tantal odruchowo złapał za rękojeść sztyletu, rozglądając się niepewnie. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z niskiego prawie na granicy słyszalności dźwięku, dobiegającego jakby z wnętrza góry przed nimi, wprawiającego w drżenie podłoże. Jednocześnie formujące się na wodzie cienie jakby zafalowały.
Zmrużył oczy. Teraz dostrzegł przybliżającą się sylwetkę – rozmazany, lecz jak najbardziej widoczny długi kolczasty łeb, wyposażony w dwie pary rogów: dwa ogromne, zakrzywione, poprzecznie prążkowane, i dwa proste, zaledwie metrowej długości, wręcz przyklejone do ciała. Wielkie skrzydła poruszyły się lekko, gdy podpierające się na nich zwierzę podeszło bliżej. Pysk powoli się otworzył, można już było rozróżnić zarysy ostrych jak sztylety kłów.
Czego chcecie?! – zagrzmiało w ich głowach. Jednocześnie znowu grzmot wstrząsnął skałą, już rozpoznawalny jako warczenie dobywające się z potężnej piersi smoka.
Nie smoka... wyverna!
Tantal, oniemiały, powoli osunął się na kolana. Przecież to niemożliwe! Ostatni prawdziwy wyvern zginął kilkadziesiąt tysięcy lat temu, nikt z żyjących nie pamięta nawet dlaczego! Może to iluzja?
Ferris znowu zagrał kilka dźwięków. Wyvern zaryczał, cofając się lekko.
Przybyłem, aby prosić o przysługę – odezwał się najemnik.
Gadaj, czego chcesz...
Kojarzysz może Rheina – pana umarłych?
Łeb uniósł się wyżej, gdy ogromny gad rozprostował długą szyję. Następnie, otrząsając się z wody, przekroczył ścianę wodospadu, ukazując się w pełnej krasie. Woda bryznęła na wszystkie strony, odbijając się z impetem od brunatnych łusek. Tantal nie miał już żadnych wątpliwości. Przez moment zastanowił się, czy nie powinien zacząć bić pokłonów, płacząc jak dziecko.
Rhein, powiadasz? – W czerwonych oczach prawdziwego wyverna zatańczyły złośliwe ogniki.



Allan

Coś było nie tak.
Nie wiedział, na czym opiera to przypuszczenie, ponieważ wszystko zdawało się aż nad wyraz spokojne. Śnieg przestał padać, tylko wiatr nadal cicho gwizdał w kominie. Płomień świecy delikatnie drżał, poruszany niewyczuwalnym przeciągiem. Gałęzie drzew za oknem skrzypiały, jakby rozmawiając ze sobą.
Ale nie było w porządku. Może i nie wyczuwał tego. Ale wiedział. Po prostu wiedział.
Nerwowo przechadzał się po pokoju. Jego wzrok wyłapywał szczegóły, które wcześniej zdawały się umykać: tapeta w okolicach sufitu zaczynała się marszczyć, poddając się wszechobecnej wilgoci, lśniący lakier przestawał trzymać się rzeźbionej ramy łóżka i łuszczył się w kilku miejscach, jakby zapraszając, by go zeskrobać.
Wyjął z wiszącej u pasa pochwy sztylet i zaczął go podrzucać. Za każdym razem bezbłędnie chwytał za rękojeść.
W pewnym momencie drgnął, a ostrze przecięło skórę na jego dłoni. Broń potoczyła się po podłodze z głuchym dźwiękiem.
Potarł nagle pokryte gęsią skórką ramiona. Wyszedł z pokoju na pogrążony w półmroku korytarz. Wstyd. Nadal starał się przejść nim jak najszybciej, choć doskonale wiedział, że cokolwiek czaiłoby się w mroku, z nim nie ma szans.
Ojciec siedział za swoim biurkiem w zawalonym książkami gabinecie, ćmiąc fajkę i wyglądając przez okno.
Czy nie uważasz, że jest... zbyt spokojnie? – spytał Allan lodowatym tonem bez słowa przywitania.
Co masz na myśli? – Norman nawet się nie odwrócił. Wypuścił tylko z ust obłoczek dymu uformowanego na kształt koła.
No... – Zmiennoskóry bezradnie rozłożył ramiona. – Nieważne – warknął w końcu, zawracając na pięcie.
Zaczekaj! – usłyszał jeszcze głos ojca, ale nie zatrzymał się.
Po kolei zaglądał do każdego pomieszczenia. Wszystko jednak było w jak największym porządku. Świeżo odkurzona porcelanowa zastawa matki, obraz krewnego o wyjątkowo niesympatycznej fizjonomii, kolekcja broni ojca zajmująca niemal całą ścianę, kwiaty na stole w jadalni...
Zaraz.
O cholera – mruknął pod nosem, gwałtownie zawracając.
Wpadł do pomieszczenia, dwoma susami pokonał odległość dzielącą go od stołu. Tak, bukiet ewidentnie był świeży. Jeszcze pachniał...
A za oknem śnieg.
Otworzył usta, by zawołać ojca, lecz przerwało mu przeciągłe wycie Shadyi, dobiegające z zewnątrz. Jednocześnie rozległo się bolesne piśnięcie jednego z wilków, świadczące tylko o jednym.
Mają gości. I to takich, którzy potrafili bez problemu skonstruować niemal idealną iluzję i zrobić krzywdę wilkołakowi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz