Mark
Oto on.
Cmentarz Zapomnianych.
Miejsce spoczynku milionów
morderców, wyvernów, magików i tych, którym zdarzyło się
poprzeć niewłaściwą osobę w niewłaściwym czasie.
Miejsce, o którego istnieniu
wiedzieli wszyscy, ale nie był w nim nikt. A w każdym razie nikt
nie powrócił żywy, by móc opowiedzieć innym o tym, co tutaj
widział.
Miejsce, w którym wprawdzie nie
pochowano nikogo od setek lat, ale w którym śmierć była tak
namacalna, że zdawała się być częścią ciebie...
Z daleka mur zdawał się być
ścianą bluszczu, co nadawało mu swoistej miękkości, lecz gdy
podeszło się bliżej, można było zauważyć więcej szczegółów.
Cegły były nierówne, popękane, spomiędzy nich wyciekała
zaprawa. Miejscami uszczelniono grubą na kilkadziesiąt centymetrów
ścianę kamieniami, które teraz walały się na porośniętej
gęstym mchem ziemi. Mur miał dobre trzy metry, więc nawet bardzo
wysoki Mark nie mógł dojrzeć, co się za nim znajdowało. Ponadto
został zwieńczony ostrymi skorodowanymi szpikulcami, zupełnie
jakby ktoś zadbał o to, by to, co czaiło się poza ogrodzeniem,
nie wydostało się na zewnątrz... Długo szukał bramy – na
próżno. W końcu zdecydował się na pokonanie muru – w końcu
mógł ciągnąć się kilometrami, nie sposób było go obejść.
Wspiął się nie bez trudu na szczyt. Pnącze okazało się nie być
zwyczajnym bluszczem – gałązki wyposażone były w drobne
haczykowato zakończone kolce, które uparcie czepiały się ubrania,
pochwy z mieczem na plecach, topora za paskiem i długich włosów.
Pokaleczył nagie ramiona tuż nad tym miejscem, gdzie kończyły się
długie skórzane rękawice. Ale to, co znajdowało się po drugiej
stronie, było warte swojej ceny.
Martwe drzewa o tak grubych pniach,
że nie mogłoby ich objąć dziesięciu mężczyzn, rosły w równych
odstępach, zupełnie jakby kiedyś ktoś zasadził je tu celowo,
lecz ich szare łyse konary splatały się ze sobą, tworząc
sklepienie ledwo przepuszczające choć odrobinę światła. Panował
półmrok, przez co podłoże było bardzo słabo widoczne. Na
szczęście poradził sobie z tym wyostrzony wzrok wyverna. Korzenie
wystawały ponad ziemię, miejscami unosząc się jak mosty, tworząc
tunele lub zalegając po prostu na ziemi, sięgając może nawet do
kolan. Pomiędzy nimi wiła się wąska, popękana, kamienista
ścieżka, ledwo widoczna z powodu przecinających ją korzeni i
stert szeleszczących na wietrze suchych liści. Nie unosiła się,
powybrzuszana przez rośliny. Zdrewniałe pędy po prostu na niej
leżały, jakby okazała się zbyt twarda na to, by mogły ją
rozkruszyć.
Mark zeskoczył z muru, podszedł do
drogi. Ukucnął przy niej, dotknął delikatnie palcem zakurzonego
kruszcu. Nie znał tego kamienia. Był idealnie biały, gładki,
jakby wypolerowany, ale nie szlachetny. Wyprostował się. Po bokach
drogi stały żeliwne latarnie, zniszczone przez lata działania
żywiołów; na starszych drzewach można było zauważyć ślady po
przykręconych dawno temu do pni obejmach pochodni. Popękane,
rozsypujące się płyty nagrobne i niekompletne rzeźby gęsto
obrastał kolczasty bluszcz i zielony mech.
Ruszył naprzód, pamiętając o
nieubłaganie płynącym czasie. Poruszane nawet najmniejszym
podmuchem wiatru gałęzie skrzypiały, trąc o siebie. Przez moment
miał wrażenie, że słyszał głośny śmiech tuż za swoimi
plecami. Obrócił się błyskawicznie, obnażając broń. Było
pusto, tak jak to można było przewidzieć. Niechcący pozwolił, by
strach nim zawładnął. Pamiętał doskonale słowa Riona, zupełnie
jakby wyvern stał obok i natrętnie szeptał mu je do ucha:
„Pamiętaj. Nasza magia tu nie
działa. Wszystkie problemy musisz rozwiązywać stalą i siłą
własnych mięśni”.
Rudy mógł się nie odzywać.
Rzadko uciekał się do magii. Zawsze wolał walkę opierającą się
na zdolnościach szermierczych, ale świadomość, że w razie czego
nie może ratować się nieczystymi chwytami, zdawała się go
przytłaczać.
Miał wrażenie, że idzie już od
kilku godzin. Z początku omijanie blokujących drogę korzeni szło
mu perfekcyjnie, odruchowo, lecz w końcu zaczęły mu się dwoić i
troić w oczach, co kończyło się częstymi upadkami. Ale wreszcie
ukazał się upragniony cel tułaczki: kaplica.
Był to wysoki, ale dość
przysadzisty budynek, pomalowany na brudny srebrzystoszary kolor,
podobny do tego, jaki przybrały pnie drzew. A przynajmniej z daleka
wydawało się, że jest pomalowana – z bliska okazało się, że
bogato rzeźbione ściany wykonano po prostu z tego samego
tajemniczego kamienia, co ścieżkę. Rzeźby bynajmniej nie były
radosne: przedstawiały szkielety, ludzi z głowami smoków i
skrzyżowane piszczele. One akurat były wszędzie. Mur został nimi
upstrzony tak bardzo, że nie sposób było zatrzymać wzroku na
czymś innym. Dwuskrzydłowe, łukowato zakończone drewniane wrota
ozdobiono za to misternymi trupimi czaszkami. Sporo można było
spędzić, wychwalając kunszt wykonawcy: każde pęknięcie kości,
każde zadrapanie, każda nierówność, każda obłość zostały
oddane z niezwykłą precyzją. Do wrót prowadziły cztery kamienne
stopnie, po bokach których wyrzeźbiono dwie puste misy, a nad nimi
znajdował się okrągły witrażowy świetlik. Potłuczony, lecz w
ołowianych ramkach skrzyły się jeszcze resztki kolorowego szkła.
Mark mocno pchnął stare drewno.
Ustąpiło z głośnym protestem starych zawiasów, zapraszająco
otwierając się w głąb budynku. Wszedł do środka, w razie czego
nie spuszczając dłoni z rękojeści miecza. Nawet tutaj na
drewnianej podłodze walały się suche liście, które zapewne
dostały się do środka przez rozetę.
Z początku nie chciał nawet
wierzyć w to, co widzi. Całe ściany i sklepienie zostały wyłożone
ludzkimi kośćmi. Zęby szczerzyły do niego tysiące czaszek;
niektóre z pewnością były wyvernie, co poznał po przerośniętych
i ostro zakończonych kłach. Zachowane były perfekcyjnie, co
niestety nie odnosiło się do reszty kości. Inne były popękane,
spróchniałe, pokryte zielonym nalotem, który mógł być nawet
panoszącym się wszędzie mchem.
Było jednak coś sto razy gorszego.
Pajęczyny. I zapewne czający się w mroku ich lokatorzy. Na samą
myśl wyvern poczuł przebiegające po plecach ciarki.
Wiatr poruszył lekko starym
zardzewiałym dzwonem, znajdującym się w wieżyczce nad wejściem.
Głuchy gwizd sprawił, że prawie podskoczył, szarpiąc miecz.
Powstrzymał się jednak przed obnażeniem stali w ostatnim momencie.
Przez chwilę nawet zapragnął sprzedać sobie siarczysty policzek.
Nie można przecież popadać w paranoję. Zwłaszcza gdy jest się
legendarnym Pożeraczem Światów i (ponoć) najpotężniejszą
istotą magiczną. Niestety ciężko było w to uwierzyć, co tylko
komplikowało sprawę – w końcu jeszcze miesiąc temu był kaleką.
Gdy wzrok wreszcie przyzwyczaił się
do panującej ciemności, zauważył w drugim końcu pomieszczenia
drzwi. Nie były tak okazałe, jak poprzednie, ale dość mocno
rzucały się w oczy na tle ludzkich szczątków. Tuż przed nimi
znajdował się podłużny drewniany podest. Podszedł bliżej, z
wahaniem przejechał palcem po leżącej na nim zakurzonej skórzanej
pochwie, kryjącej w sobie długi miecz. Po chwili zauważył
przykutą do desek pordzewiałą metalową tabliczkę. Krótka
inskrypcja po staroelficku głosiła: „Oto jest jedyny oręż
Antykreatora, Światów Pożeracza”. Wzruszył ramionami, złapał
za troki pochwy, zarzucił ją sobie na ramię. Według tych kilku
słów miecz należał do niego, więc chyba miał prawo zabrać go
stąd. Ciekawe, jak wygląda – po tylu latach w podobnych warunkach
mógł być kompletnie zardzewiały, na sprawdzenie tego jednak
przyjdzie czas później. Ruszył do drzwi, nacisnął klamkę.
Ustąpiła, jakby ktoś dopiero co ją oliwił. Zawiasy również nie
wydały najmniejszego dźwięku, choć umęczone drewno zareagowało
suchym trzaskiem.
– Niemożliwe – jęknął.
Przed nim rozpościerała się
skalista przełęcz o wysokich na ponad trzydzieści metrów
ścianach. Obie porośnięte mchem i drobnymi sosnami i brzozami
skały stały tak blisko siebie, że w powstałej szczelinie nie
zmieściłoby się dwóch ludzi obok siebie.
Obrócił się. Przez otwarte wrota
kaplicy nadal widział cmentarz. Z powątpiewaniem jeszcze raz
zlustrował wzrokiem skały. Wydawały się prawdziwe.
– Dobra. Raz się żyje.
Obuta w podkuty wojskowy but noga
przekroczyła próg i znalazła się na kamienistej górskiej
ścieżce. W razie czego nie zamykał drzwi; zastawił je kamieniem,
by nie zrobił też tego wiatr.
Szedł jakiś czas w nieruchomym
powietrzu, cały czas zachowując najwyższą ostrożność.
Zdezorientował się, gdy ścieżka nagle rozwidlała się pod kątem
prostym. Poszedł odnogą, spodziewając się najgorszego. Droga
okazała się ślepa; ukazało się na niej niskie, łyse drzewko o
czarnej korze, którego gałęzie nieprzyjemnie stukały na wietrze,
a za nim ziejące czernią wejście do jaskini, wyglądające jak
wykute przez człowieka. Bardzo niskie, zapadnięte, musiałby się
schylić, by przez nie przejść. Dookoła czarnego prostokąta
wykuto ramę, na której ostre zęby szczerzyły nie większe niż
wnętrze dłoni ludzkie czaszki. Choć ich oczodoły zostały
wydrążone dość płytko i nie zakrywał ich cień, wyvern miał
wrażenie, że śledzą każdy jego ruch, jakby były żywym
istotami. Z czarnego korytarza wionęło lodowatym chłodem i duszącą
stęchlizną, cudowną mieszanką obiecującą długą wędrówkę w
kompletnych ciemnościach pod ziemią. Wiedział, że musi tam wejść,
ale bardzo długo decydował się na zrobienie pierwszego kroku.
Długo szedł nieoświetlonym
korytarzem, mocno pochylony, by nie uderzać głową o nierówności
w niskim sklepieniu. Nie mógł wyczarować kuli ognia, która
oświetliłaby mu drogę. Próbował wielokrotnie.
Wreszcie jednak akustyka się
zmieniła, jego kroki wielokrotnie odbijało echo, gdzieś z boku
słyszał stłumione kapanie wody. Po tym poznał, że musiał wejść
do rozległej groty.
Wyciągnął miecz. Nie widział
kompletnie nic, ale dobrze orientował się samym słuchem. Świst
wysuwanej z pochwy klingi był okropnie głośny, tak samo
wypowiedziane szeptem przekleństwo, którym go skomentował. Cudem
powstrzymał się od kolejnego, tym razem głośniejszego. Ostrożnie
posuwał się naprzód, delikatnie stawiając stopy na niepewnym
gruncie.
Nagle jego twarz zalało światło.
Zmrużył oczy, osłaniając je dłonią. Następnie odskoczył ze
stłumionym okrzykiem, upadając na plecy, miecz potoczył się kilka
kroków dalej. To było oko. Wielkie jak on sam, pozbawione białka,
lodowato niebieskie, miejscami wręcz białe, wpatrzone w niego wąską
kocią źrenicą.
– Kim jesteś i czego szukasz w
moim domu? – zagrzmiał donośny głos.
Wyvern nie odpowiedział.
Coś się zmieniło – każda z
drobinek kurzu, które unosiły się powietrzu, zaczęła wydzielać
jakby lekko fosforyzujące zielonkawe światło. W tej poświacie
zauważył zarys powoli wstającego z ziemi ogromnego smoka o
kolczastym łbie i potężnym ciele.
– Raczej kim ty jesteś? –
spytał, otrzepując się z pyłu i podnosząc broń.
Ścianami wstrząsnęło potężne
drżenie, kilka odłamków kamienia odkruszyło się i spadło na
ziemię, rozbijając z głośnym hukiem. Smok warczał.
– Jam jest Rhein, władca
umarłych! A ciebie jak zwą? Kim jesteś, że śmiesz mi się
pokazywać na oczy?
– Jestem Pożeraczem Światów –
odparł pewnym głosem. Wprawdzie Ferris zdążył już przygotować
go na spotkanie ze smokiem, tłumacząc dokładnie, jak wielu tytułów
powinien użyć, by gad zapałał do niego szacunkiem, jednak w
jednej chwili wszystko uleciało mu z głowy. – I wyvernem.
– Wyvern? – Wargi smoka
uniosły się powoli do góry, ukazując ostre jak sztylety kły
długości ostrza miecza.
Mark przezornie nic nie mówił.
Czekał, do jakich wniosków dojdzie wielki gad.
Smok powoli wyprostował długą
szyję i zmrużył ślepia. Zdawały się świecić własnym
blaskiem, dzięki czemu gigantyczne rozmiary jaskini, w jakiej się
znajdował, były doskonale wyeksponowane. Wyvern nie był już tak
pewny siebie. Nie mógł przybrać swojej prawdziwej postaci, więc z
tak ogromnym zwierzęciem nie miał szans. Jego jedyną nadzieją
była szybka ucieczka, utrudniona w znacznym stopniu przez zalegające
na podłożu sterty potłuczonego kamienia.
– Wyvern? Ty jesteś wyvernem?!
– Warkot wstrząsnął sklepieniem. – Jak śmiesz kłamać mi
w żywe oczy, pisklaku?! Jesteś przecież tylko nędznym
śmiertelnikiem!
Marka zamurowało. Doskonale
wiedział, że smoki mają w zwyczaju nazywanie każdego, kto nie
osiągnął według nich godnego wieku czterystu lat pisklakiem, ale
zainteresowało go coś innego. Nie jest wyvernem? On nie jest
wyvernem?!
– Posłuchaj, gadzino – wycedził
przez zaciśnięte zęby, unosząc miecz. – Nie tobie osądzać,
czym jestem, a czym nie. Ale kłamać nie zwykłem. Przybyłem tutaj,
by zdjąć klątwę ciążącą nad moim rodzinnym miastem i przegnać
nękającego jego mieszkańców demona. Ty mi tu tylko zawadzasz na
drodze, jasne? Już robię ci łaskę samym tym, że raczyłem z tobą
w ogóle rozmawiać, zamiast po prostu przejść obok, traktując cię
jak zwykłą kupę kamieni, których jest tu pełno.
– Demon? Klątwa ciążąca nad
twoim miastem? – Wydało mu się, że smok się śmieje. –
Tak się mile złożyło, że to ja zesłałem wam tego demona. I
jestem z niego bardzo dumny.
– To szkoda, bo muszę zmusić
cię, byś go przepędził.
– Ty? Zmusić mnie?
– Zaczyna mnie denerwować, że
mówisz pytaniami.
– A ty jesteś zbyt pewny
siebie. Nie zmusisz mnie do niczego. Mógłbym zmiażdżyć cię
jednym palcem. Zobacz, jaki ja jestem ogromny, a jaki ty maleńki.
– Na pewno istnieje sposób, by
odblokować moje magiczne moce. A wtedy byłbyś na pewno zaskoczony.
– Mile, czy niekoniecznie?
– Mam dosyć tych przekomarzanek.
Istnieje sposób na to, bym mógł cię wyminąć?
– Czy naprawdę myślisz...
Ach, co mi szkodzi, i tak przecież ci się nie uda. Dwie sale dalej
znajduje się wykuty w ziemi krąg. W samym jego środku jest
szczelina. Musiałbyś włożyć w nią sztych miecza i wymówić
słowa zapisanego kredą zaklęcia. O ile znasz język, w którym je
sporządzono. Wtedy byłbym zmuszony cofnąć swojego demona. –
Wargi uniosły się jakby w
uśmiechu. – No biegnij, ciekawe, który z nas dotrze tam
pierwszy...
I tyle? Smoki są jednak żałośnie
naiwne...
Gad otworzył pysk, jakby chciał
powiedzieć coś jeszcze, ale Mark w tym samym momencie rzucił się
gwałtownie w bok, w stronę czerniejącego otworu prowadzącego do
sąsiedniej jaskini. Smok ze wściekłym rykiem skoczył za nim,
ziemia zatrzęsła się od jego ciężaru, zawaliła się jedna ze
starych kolumn podtrzymujących sklepienie, gdy została uderzona
wielkim skrzydłem. Uzbrojona w ponad trzymetrowej długości szpony
łapa opadła tuż obok wyverna, sprawiając, że prawie upadł.
Odepchnął się jednak od ziemi i biegł dalej. Zatrzymał się
dopiero słysząc znajomy syk i widząc czerwonawe światło
pełgające po ścianach. Zaklął, gdy fala gorącego powietrza
musnęła mu skórę, uskoczył w bok, kryjąc się za stertą
kamieni. Płomienie przyjemnie popieściły skórę, lecz nagrzany
nimi kamień stał się zbyt gorący na to, by mógł go dłużej
dotykać. Wyostrzony wzrok zauważył, że każdy odłamek opatrzony
był misternymi runami, których niestety nie potrafił odczytać.
Były jeszcze starsze niż staroelicki, starsze, niż najstarszy ze
znanych jego ludowi języków. Zatarły się przez lata zalegającej
pod ziemią wilgoci, lecz dla kogoś, kto je zna, nadal byłyby
czytelne.
Dalej, nie krępuj się –
pomyślał, widząc przed sobą chmurę ognia. Potworne światło
poraziło jego oczy, jęknął, odruchowo osłaniając twarz
fragmentem płaszcza. Szalejące wszędzie dookoła płomienie nie
czyniły mu jednak najmniejszej krzywdy, a wręcz wzmacniały i
wprawiały w stan niekontrolowanej euforii. Naraz zapragnął zaśmiać
się w głos.
Nagle na tle płomieni zobaczył
przybliżającą się postać. Mocniej zacisnął palce na parzącej
rękojeści miecza, do tej pory całkowicie pewien, że nie ma tu
nikogo oprócz smoka. Długie, sięgające do pasa, idealnie czarne
włosy zaplecione miał w dziesiątki drobnych, obciążonych
szlachetnymi kamieniami warkoczy; czarna szata sięgała do kostek.
Jego twarz była doskonała – symetryczna, piękna, nie szpeciła
jej nawet jedna zmarszczka. Fioletowe oczy patrzyły twardo. Przybysz
rozłożył szeroko ręce i wielkie jak on sam skrzydła – możliwe,
że były białe, lecz w blasku płomieni przyjęły rdzawo-czarny
odcień.
– A jednak jestem w piekle –
wymamrotał wyvern.
– Nie jesteś w piekle, a do
martwego sporo ci brakuje. – Rhein w jednej chwili zamknął
paszczę i cofnął się kilka kroków, warcząc nerwowo. Widać było
gołym okiem, że tylko czeka, aż ktoś sprowokuje go do ponownego
ataku. Mężczyzna podał Markowi dłoń i pomógł wstać. Skórę
miał idealnie gładką.
– To w takim razie... kim ty niby
jesteś? – Odruchowo obnażył kły.
– Upadłym. Zdrajcą. Wygnańcem.
Ale przy okazji Stróżem.
– Stróżem? – Mark gotów był
już uwierzyć we wszystko. – Ale czy to się nie kłóci z
Upadłym?
– Zaczynam wątpić w twoją
inteligencję. – Fioletowe oczy błysnęły. – A tyle mi o tobie
opowiadano... Jestem Stróżem demona. To ja go wysłałem i ja go
kontroluję. Rhein jedyne użycza mi cząstki swojej mocy.
Niemiec widocznie nie był
przekonany.
– Ach tak. Stróż demona... –
Splunął z pogardą. – W takim razie muszę uprzejmie prosić cię,
żebyś się ździebko odsunął, bo mi drogę zastawiasz. I powiedz
coś swojemu legwanowi.
– Jesteś tak bezczelny, że aż
zaczynam cię lubić. – Na idealnej twarzy zagościł idealny
uśmiech. – Możesz się wycofać. Zwykle nie jestem tak łaskaw
dla tych, którzy przychodzą do mego domu z obnażoną bronią, lecz
myślę, że dla ciebie zrobię wyjątek. Wiesz, gdzie jest wyjście.
– Wiem, że z niego nie skorzystam
– wycedził. Błyskawicznie machnął mieczem. Klinga świsnęła
tuż przed nieskazitelną twarzą; czarne skrzydła zafurkotały, gdy
tajemniczy nieznajomy odskoczył w tył, umykając przed ostrzem.
Wyvern bez wahania kopnął go w splot słoneczny, przeskoczył nad
ciałem i popędził w kierunku nieodległego przejścia do następnej
groty...
Wyglądało na to, że właśnie dał
smokowi sygnał niezbędny do ponowienia próby pożarcia go.
Oszalały gad pędził cały czas za nim. Nie zatrzymał się nawet
wtedy, gdy znalazł się już dosłownie kilka kroków od celu.
Zatrzymał się jak wryty tuż przed
wejściem do skąpanej w nieprzeniknionym mroku jaskini. Coś tam
było – z ciemności wyzierała druga para oczu, lecz inna niż
smocza. Wielkością z pewnością dorównywały ślepiom Rheina,
lecz zdecydowanie przypominały ludzkie – z okrągłą źrenicą,
tęczówką i białkiem. Problem stwarzało jednak to, że tęczówka
była idealnie czerwona.
– Świetnie – skonstatował pod
nosem. Wyglądało na to, że najlepszym, co mógł w tej chwili
zrobić, jest nadziać się na własny miecz. Zupełnie pozbawiony
mocy, nie miał szans w starciu z jednym gadem, a z dwoma... Wolał
nawet o tym nie myśleć.
– Rheinie, panie umarłych! –
Tego głosu wcześniej
nie słyszał. Brzmiał głębiej niż należący do smoka i zwracał
się do niego z wyraźną pogardą. Wyvern? Niemożliwe, skąd tu
ktoś taki jak on? Wyczułby go! A może...
Prawdziwy wyvern!
W ostatnim momencie odskoczył, gdy
z jaskini jak taran wyleciał drugi gad, rycząc ogłuszająco.
Podpierał się na skrzydłach, co tylko potwierdziło wrażenie
Marka, że nie ma przednich łap. To naprawdę był prawdziwy
wyvern...
– Ale one nie wyginęły jakiś
czas temu? – spytał sam siebie.
Nie miał czasu, żeby się
zastanawiać – przecież nieoczekiwany sprzymierzeniec wcale nie
musi wygrać tej walki. Wpadł do jaskini. Smok nie kłamał: na
wielkim okrągłym podeście pośrodku sali znajdowała się spora
szczelina, idealna, by wepchnąć w nią ostrze miecza. Wskoczył
tam, wepchnął sztych broni w skałę. Wymagało to sporej siły –
nawet ze swoimi wyvernimi mięśniami sporo się namęczył, zanim
wcisnął ostrze do połowy, zupełnie jakby próbował wbić je w
przerażająco twarde ciało. Coś trzasnęło, podest rozstąpił
się, ukazując sporą wyrwę w kamiennym podłożu. W wyrwie leżał
kamień, na którym namalowano pradawną runę – krzywą spiralę,
przeciętą jednak błękitną, a nie czerwoną błyskawicą. Szybko
narysował na niej węglem skrzyżowane dwie podobne błyskawice, jak
kazał mu Rion, na głos odczytał kilka wersów zaklęcia,
znaczących kamień poniżej.
I nic. Kompletnie nic się nie
stało. To naprawdę tyle? – zwątpił.
Po chwili z drugiej części
ogromnej groty dobiegł go ryk. Na górującą nad nim skałę
wskoczył Rhein – zwinny i szybki niczym kot. Wszystkim jego ruchom
towarzyszyło mnóstwo gracji, każdy gest był płynny i doskonale
obliczony. Niesamowite, żeby zwierzę o jego gabarytach było do
tego zdolne... A jednak. Rozłożył skrzydła, na Marka posypała
się istna lawina złotych monet, które wypadały spomiędzy
smoczych łusek. Odruchowo skulił się, lecz o dziwo przeklęty
kruszec nie zrobił mu krzywdy. W ślad za smokiem pojawił się
wyvern...
– Zasłużyłeś na koniec,
jaki spotkał twoją rasę! Giń w męczarniach za to, że choćby
odważyłeś pokazać mi się na oczy! – ryknął Rhein i z
całej siły uderzył potężnym ogonem we wznoszącą się tuż obok
kolumnę, podtrzymującą kamienne sklepienie wznoszące się tak
wysoko nad nimi, że nie sposób było je dostrzec.
Rozległ się huk, ściany pokryły
się drobnymi pęknięciami, powiększającymi się w miarę, jak
potężny grzmot walącego się stropu narastał. Smok zasyczał
wściekle i rozłożywszy skrzydła, wyleciał z sali. Wyvern
poruszył się, by skoczyć w pogoń, lecz w tym momencie spadł na
niego większy kawał rzeźbionego kamienia, przygniatając do ziemi.
Zaskrzeczał wściekle, usiłując się wyswobodzić. Po kilku
nieudanych próbach skupił spojrzenie swoich dziwnie ludzkich oczu
na stojącym z boku Marku.
– Uciekaj stąd, pisklaku. Tu
czeka na ciebie tylko śmierć. Uciekaj, przecież już wszystko
zrobiłeś!
– Ale... – Odruchowo
przerzucił się na mowę telepatyczną.
– Daruj sobie te wzruszające
gadki! Doprowadzają mnie do szału! I nie myśl sobie, że pojawiłem
się tutaj tylko po to, by ratować twoją nic nie wartą ludzką
skórę! Idź już.
– W takim razie... po co tu
jesteś?
– Ktoś mnie przekupił
możliwością rozprawienia się z odwiecznym wrogiem w zamian za
uzyskanie odrobiny czasu dla pewnego nic nie wartego bydlaka, który
ma czelność tytułować się wyvernem. Idź już! – Zionął
w jego stronę ogniem.
Mark, nie zastanawiając się
dłużej, sięgnął po miecz. Pociągnął, chcąc wyciągnąć go
ze skały, lecz wtedy coś trzasnęło, a zabytkowa klinga pękła
idealnie w połowie. Zaklął paskudnie, odrzucił bezużyteczną
rękojeść, odpychając na bok sentymenty. Skoczył do wyjścia. Po
drodze potknął się o coś i runął na kolana. To był wielki jak
kurze jajo klejnot o idealnej barwie oczu smoka. Nie myśląc wiele,
schował go do przewieszonej przez ramię torby.
Nie wierzył, że to może się tak
skończyć. Cały czas żywił nadzieję, że wyvern jakoś wygrzebie
się z opresji. To przecież nie było realne – zwierzę, które
przetrwało zagładę całego swojego gatunku, nie mogłoby zginąć
w tak prozaiczny sposób...
Jednak wtedy stało się coś
dziwnego. Powietrze syknęło, w uszach zapiszczało od nagłej
zmiany ciśnienia. Poczuł się tak, jakby ktoś nagle zdjął z
niego blokujący moce klosz. Zapierająca dech w piersi potęga
zalała go z całą mocą.
Zatrzymał się w półkroku.
Jeszcze raz obejrzał się przez ramię na wielkiego wyverna,
widocznie nie mającego już siły na to, by walczyć o uwolnienie.
Podskoczył lekko, różnobarwne płomienie objęły całe jego
ciało. Ogromne skrzydła ze świstem przecięły powietrze, gdy
rzucił się w kierunku przygniecionego gruzem gada, ignorując
walące się sklepienie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz