poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 23


Mark

Oto on.
Cmentarz Zapomnianych.
Miejsce spoczynku milionów morderców, wyvernów, magików i tych, którym zdarzyło się poprzeć niewłaściwą osobę w niewłaściwym czasie.
Miejsce, o którego istnieniu wiedzieli wszyscy, ale nie był w nim nikt. A w każdym razie nikt nie powrócił żywy, by móc opowiedzieć innym o tym, co tutaj widział.
Miejsce, w którym wprawdzie nie pochowano nikogo od setek lat, ale w którym śmierć była tak namacalna, że zdawała się być częścią ciebie...
Z daleka mur zdawał się być ścianą bluszczu, co nadawało mu swoistej miękkości, lecz gdy podeszło się bliżej, można było zauważyć więcej szczegółów. Cegły były nierówne, popękane, spomiędzy nich wyciekała zaprawa. Miejscami uszczelniono grubą na kilkadziesiąt centymetrów ścianę kamieniami, które teraz walały się na porośniętej gęstym mchem ziemi. Mur miał dobre trzy metry, więc nawet bardzo wysoki Mark nie mógł dojrzeć, co się za nim znajdowało. Ponadto został zwieńczony ostrymi skorodowanymi szpikulcami, zupełnie jakby ktoś zadbał o to, by to, co czaiło się poza ogrodzeniem, nie wydostało się na zewnątrz... Długo szukał bramy – na próżno. W końcu zdecydował się na pokonanie muru – w końcu mógł ciągnąć się kilometrami, nie sposób było go obejść. Wspiął się nie bez trudu na szczyt. Pnącze okazało się nie być zwyczajnym bluszczem – gałązki wyposażone były w drobne haczykowato zakończone kolce, które uparcie czepiały się ubrania, pochwy z mieczem na plecach, topora za paskiem i długich włosów. Pokaleczył nagie ramiona tuż nad tym miejscem, gdzie kończyły się długie skórzane rękawice. Ale to, co znajdowało się po drugiej stronie, było warte swojej ceny.
Martwe drzewa o tak grubych pniach, że nie mogłoby ich objąć dziesięciu mężczyzn, rosły w równych odstępach, zupełnie jakby kiedyś ktoś zasadził je tu celowo, lecz ich szare łyse konary splatały się ze sobą, tworząc sklepienie ledwo przepuszczające choć odrobinę światła. Panował półmrok, przez co podłoże było bardzo słabo widoczne. Na szczęście poradził sobie z tym wyostrzony wzrok wyverna. Korzenie wystawały ponad ziemię, miejscami unosząc się jak mosty, tworząc tunele lub zalegając po prostu na ziemi, sięgając może nawet do kolan. Pomiędzy nimi wiła się wąska, popękana, kamienista ścieżka, ledwo widoczna z powodu przecinających ją korzeni i stert szeleszczących na wietrze suchych liści. Nie unosiła się, powybrzuszana przez rośliny. Zdrewniałe pędy po prostu na niej leżały, jakby okazała się zbyt twarda na to, by mogły ją rozkruszyć.
Mark zeskoczył z muru, podszedł do drogi. Ukucnął przy niej, dotknął delikatnie palcem zakurzonego kruszcu. Nie znał tego kamienia. Był idealnie biały, gładki, jakby wypolerowany, ale nie szlachetny. Wyprostował się. Po bokach drogi stały żeliwne latarnie, zniszczone przez lata działania żywiołów; na starszych drzewach można było zauważyć ślady po przykręconych dawno temu do pni obejmach pochodni. Popękane, rozsypujące się płyty nagrobne i niekompletne rzeźby gęsto obrastał kolczasty bluszcz i zielony mech.
Ruszył naprzód, pamiętając o nieubłaganie płynącym czasie. Poruszane nawet najmniejszym podmuchem wiatru gałęzie skrzypiały, trąc o siebie. Przez moment miał wrażenie, że słyszał głośny śmiech tuż za swoimi plecami. Obrócił się błyskawicznie, obnażając broń. Było pusto, tak jak to można było przewidzieć. Niechcący pozwolił, by strach nim zawładnął. Pamiętał doskonale słowa Riona, zupełnie jakby wyvern stał obok i natrętnie szeptał mu je do ucha: „Pamiętaj. Nasza magia tu nie działa. Wszystkie problemy musisz rozwiązywać stalą i siłą własnych mięśni”.
Rudy mógł się nie odzywać. Rzadko uciekał się do magii. Zawsze wolał walkę opierającą się na zdolnościach szermierczych, ale świadomość, że w razie czego nie może ratować się nieczystymi chwytami, zdawała się go przytłaczać.
Miał wrażenie, że idzie już od kilku godzin. Z początku omijanie blokujących drogę korzeni szło mu perfekcyjnie, odruchowo, lecz w końcu zaczęły mu się dwoić i troić w oczach, co kończyło się częstymi upadkami. Ale wreszcie ukazał się upragniony cel tułaczki: kaplica.
Był to wysoki, ale dość przysadzisty budynek, pomalowany na brudny srebrzystoszary kolor, podobny do tego, jaki przybrały pnie drzew. A przynajmniej z daleka wydawało się, że jest pomalowana – z bliska okazało się, że bogato rzeźbione ściany wykonano po prostu z tego samego tajemniczego kamienia, co ścieżkę. Rzeźby bynajmniej nie były radosne: przedstawiały szkielety, ludzi z głowami smoków i skrzyżowane piszczele. One akurat były wszędzie. Mur został nimi upstrzony tak bardzo, że nie sposób było zatrzymać wzroku na czymś innym. Dwuskrzydłowe, łukowato zakończone drewniane wrota ozdobiono za to misternymi trupimi czaszkami. Sporo można było spędzić, wychwalając kunszt wykonawcy: każde pęknięcie kości, każde zadrapanie, każda nierówność, każda obłość zostały oddane z niezwykłą precyzją. Do wrót prowadziły cztery kamienne stopnie, po bokach których wyrzeźbiono dwie puste misy, a nad nimi znajdował się okrągły witrażowy świetlik. Potłuczony, lecz w ołowianych ramkach skrzyły się jeszcze resztki kolorowego szkła.
Mark mocno pchnął stare drewno. Ustąpiło z głośnym protestem starych zawiasów, zapraszająco otwierając się w głąb budynku. Wszedł do środka, w razie czego nie spuszczając dłoni z rękojeści miecza. Nawet tutaj na drewnianej podłodze walały się suche liście, które zapewne dostały się do środka przez rozetę.
Z początku nie chciał nawet wierzyć w to, co widzi. Całe ściany i sklepienie zostały wyłożone ludzkimi kośćmi. Zęby szczerzyły do niego tysiące czaszek; niektóre z pewnością były wyvernie, co poznał po przerośniętych i ostro zakończonych kłach. Zachowane były perfekcyjnie, co niestety nie odnosiło się do reszty kości. Inne były popękane, spróchniałe, pokryte zielonym nalotem, który mógł być nawet panoszącym się wszędzie mchem.
Było jednak coś sto razy gorszego. Pajęczyny. I zapewne czający się w mroku ich lokatorzy. Na samą myśl wyvern poczuł przebiegające po plecach ciarki.
Wiatr poruszył lekko starym zardzewiałym dzwonem, znajdującym się w wieżyczce nad wejściem. Głuchy gwizd sprawił, że prawie podskoczył, szarpiąc miecz. Powstrzymał się jednak przed obnażeniem stali w ostatnim momencie. Przez chwilę nawet zapragnął sprzedać sobie siarczysty policzek. Nie można przecież popadać w paranoję. Zwłaszcza gdy jest się legendarnym Pożeraczem Światów i (ponoć) najpotężniejszą istotą magiczną. Niestety ciężko było w to uwierzyć, co tylko komplikowało sprawę – w końcu jeszcze miesiąc temu był kaleką.
Gdy wzrok wreszcie przyzwyczaił się do panującej ciemności, zauważył w drugim końcu pomieszczenia drzwi. Nie były tak okazałe, jak poprzednie, ale dość mocno rzucały się w oczy na tle ludzkich szczątków. Tuż przed nimi znajdował się podłużny drewniany podest. Podszedł bliżej, z wahaniem przejechał palcem po leżącej na nim zakurzonej skórzanej pochwie, kryjącej w sobie długi miecz. Po chwili zauważył przykutą do desek pordzewiałą metalową tabliczkę. Krótka inskrypcja po staroelficku głosiła: „Oto jest jedyny oręż Antykreatora, Światów Pożeracza”. Wzruszył ramionami, złapał za troki pochwy, zarzucił ją sobie na ramię. Według tych kilku słów miecz należał do niego, więc chyba miał prawo zabrać go stąd. Ciekawe, jak wygląda – po tylu latach w podobnych warunkach mógł być kompletnie zardzewiały, na sprawdzenie tego jednak przyjdzie czas później. Ruszył do drzwi, nacisnął klamkę. Ustąpiła, jakby ktoś dopiero co ją oliwił. Zawiasy również nie wydały najmniejszego dźwięku, choć umęczone drewno zareagowało suchym trzaskiem.
Niemożliwe – jęknął.
Przed nim rozpościerała się skalista przełęcz o wysokich na ponad trzydzieści metrów ścianach. Obie porośnięte mchem i drobnymi sosnami i brzozami skały stały tak blisko siebie, że w powstałej szczelinie nie zmieściłoby się dwóch ludzi obok siebie.
Obrócił się. Przez otwarte wrota kaplicy nadal widział cmentarz. Z powątpiewaniem jeszcze raz zlustrował wzrokiem skały. Wydawały się prawdziwe.
Dobra. Raz się żyje.
Obuta w podkuty wojskowy but noga przekroczyła próg i znalazła się na kamienistej górskiej ścieżce. W razie czego nie zamykał drzwi; zastawił je kamieniem, by nie zrobił też tego wiatr.
Szedł jakiś czas w nieruchomym powietrzu, cały czas zachowując najwyższą ostrożność. Zdezorientował się, gdy ścieżka nagle rozwidlała się pod kątem prostym. Poszedł odnogą, spodziewając się najgorszego. Droga okazała się ślepa; ukazało się na niej niskie, łyse drzewko o czarnej korze, którego gałęzie nieprzyjemnie stukały na wietrze, a za nim ziejące czernią wejście do jaskini, wyglądające jak wykute przez człowieka. Bardzo niskie, zapadnięte, musiałby się schylić, by przez nie przejść. Dookoła czarnego prostokąta wykuto ramę, na której ostre zęby szczerzyły nie większe niż wnętrze dłoni ludzkie czaszki. Choć ich oczodoły zostały wydrążone dość płytko i nie zakrywał ich cień, wyvern miał wrażenie, że śledzą każdy jego ruch, jakby były żywym istotami. Z czarnego korytarza wionęło lodowatym chłodem i duszącą stęchlizną, cudowną mieszanką obiecującą długą wędrówkę w kompletnych ciemnościach pod ziemią. Wiedział, że musi tam wejść, ale bardzo długo decydował się na zrobienie pierwszego kroku.
Długo szedł nieoświetlonym korytarzem, mocno pochylony, by nie uderzać głową o nierówności w niskim sklepieniu. Nie mógł wyczarować kuli ognia, która oświetliłaby mu drogę. Próbował wielokrotnie.
Wreszcie jednak akustyka się zmieniła, jego kroki wielokrotnie odbijało echo, gdzieś z boku słyszał stłumione kapanie wody. Po tym poznał, że musiał wejść do rozległej groty.
Wyciągnął miecz. Nie widział kompletnie nic, ale dobrze orientował się samym słuchem. Świst wysuwanej z pochwy klingi był okropnie głośny, tak samo wypowiedziane szeptem przekleństwo, którym go skomentował. Cudem powstrzymał się od kolejnego, tym razem głośniejszego. Ostrożnie posuwał się naprzód, delikatnie stawiając stopy na niepewnym gruncie.
Nagle jego twarz zalało światło. Zmrużył oczy, osłaniając je dłonią. Następnie odskoczył ze stłumionym okrzykiem, upadając na plecy, miecz potoczył się kilka kroków dalej. To było oko. Wielkie jak on sam, pozbawione białka, lodowato niebieskie, miejscami wręcz białe, wpatrzone w niego wąską kocią źrenicą.
Kim jesteś i czego szukasz w moim domu? – zagrzmiał donośny głos.
Wyvern nie odpowiedział.
Coś się zmieniło – każda z drobinek kurzu, które unosiły się powietrzu, zaczęła wydzielać jakby lekko fosforyzujące zielonkawe światło. W tej poświacie zauważył zarys powoli wstającego z ziemi ogromnego smoka o kolczastym łbie i potężnym ciele.
Raczej kim ty jesteś? – spytał, otrzepując się z pyłu i podnosząc broń.
Ścianami wstrząsnęło potężne drżenie, kilka odłamków kamienia odkruszyło się i spadło na ziemię, rozbijając z głośnym hukiem. Smok warczał.
Jam jest Rhein, władca umarłych! A ciebie jak zwą? Kim jesteś, że śmiesz mi się pokazywać na oczy?
Jestem Pożeraczem Światów – odparł pewnym głosem. Wprawdzie Ferris zdążył już przygotować go na spotkanie ze smokiem, tłumacząc dokładnie, jak wielu tytułów powinien użyć, by gad zapałał do niego szacunkiem, jednak w jednej chwili wszystko uleciało mu z głowy. – I wyvernem.
Wyvern? – Wargi smoka uniosły się powoli do góry, ukazując ostre jak sztylety kły długości ostrza miecza.
Mark przezornie nic nie mówił. Czekał, do jakich wniosków dojdzie wielki gad.
Smok powoli wyprostował długą szyję i zmrużył ślepia. Zdawały się świecić własnym blaskiem, dzięki czemu gigantyczne rozmiary jaskini, w jakiej się znajdował, były doskonale wyeksponowane. Wyvern nie był już tak pewny siebie. Nie mógł przybrać swojej prawdziwej postaci, więc z tak ogromnym zwierzęciem nie miał szans. Jego jedyną nadzieją była szybka ucieczka, utrudniona w znacznym stopniu przez zalegające na podłożu sterty potłuczonego kamienia.
Wyvern? Ty jesteś wyvernem?! – Warkot wstrząsnął sklepieniem. – Jak śmiesz kłamać mi w żywe oczy, pisklaku?! Jesteś przecież tylko nędznym śmiertelnikiem!
Marka zamurowało. Doskonale wiedział, że smoki mają w zwyczaju nazywanie każdego, kto nie osiągnął według nich godnego wieku czterystu lat pisklakiem, ale zainteresowało go coś innego. Nie jest wyvernem? On nie jest wyvernem?!
Posłuchaj, gadzino – wycedził przez zaciśnięte zęby, unosząc miecz. – Nie tobie osądzać, czym jestem, a czym nie. Ale kłamać nie zwykłem. Przybyłem tutaj, by zdjąć klątwę ciążącą nad moim rodzinnym miastem i przegnać nękającego jego mieszkańców demona. Ty mi tu tylko zawadzasz na drodze, jasne? Już robię ci łaskę samym tym, że raczyłem z tobą w ogóle rozmawiać, zamiast po prostu przejść obok, traktując cię jak zwykłą kupę kamieni, których jest tu pełno.
Demon? Klątwa ciążąca nad twoim miastem? – Wydało mu się, że smok się śmieje. – Tak się mile złożyło, że to ja zesłałem wam tego demona. I jestem z niego bardzo dumny.
To szkoda, bo muszę zmusić cię, byś go przepędził.
Ty? Zmusić mnie?
Zaczyna mnie denerwować, że mówisz pytaniami.
A ty jesteś zbyt pewny siebie. Nie zmusisz mnie do niczego. Mógłbym zmiażdżyć cię jednym palcem. Zobacz, jaki ja jestem ogromny, a jaki ty maleńki.
Na pewno istnieje sposób, by odblokować moje magiczne moce. A wtedy byłbyś na pewno zaskoczony.
Mile, czy niekoniecznie?
Mam dosyć tych przekomarzanek. Istnieje sposób na to, bym mógł cię wyminąć?
Czy naprawdę myślisz... Ach, co mi szkodzi, i tak przecież ci się nie uda. Dwie sale dalej znajduje się wykuty w ziemi krąg. W samym jego środku jest szczelina. Musiałbyś włożyć w nią sztych miecza i wymówić słowa zapisanego kredą zaklęcia. O ile znasz język, w którym je sporządzono. Wtedy byłbym zmuszony cofnąć swojego demona. – Wargi uniosły się jakby w uśmiechu. – No biegnij, ciekawe, który z nas dotrze tam pierwszy...
I tyle? Smoki są jednak żałośnie naiwne...
Gad otworzył pysk, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Mark w tym samym momencie rzucił się gwałtownie w bok, w stronę czerniejącego otworu prowadzącego do sąsiedniej jaskini. Smok ze wściekłym rykiem skoczył za nim, ziemia zatrzęsła się od jego ciężaru, zawaliła się jedna ze starych kolumn podtrzymujących sklepienie, gdy została uderzona wielkim skrzydłem. Uzbrojona w ponad trzymetrowej długości szpony łapa opadła tuż obok wyverna, sprawiając, że prawie upadł. Odepchnął się jednak od ziemi i biegł dalej. Zatrzymał się dopiero słysząc znajomy syk i widząc czerwonawe światło pełgające po ścianach. Zaklął, gdy fala gorącego powietrza musnęła mu skórę, uskoczył w bok, kryjąc się za stertą kamieni. Płomienie przyjemnie popieściły skórę, lecz nagrzany nimi kamień stał się zbyt gorący na to, by mógł go dłużej dotykać. Wyostrzony wzrok zauważył, że każdy odłamek opatrzony był misternymi runami, których niestety nie potrafił odczytać. Były jeszcze starsze niż staroelicki, starsze, niż najstarszy ze znanych jego ludowi języków. Zatarły się przez lata zalegającej pod ziemią wilgoci, lecz dla kogoś, kto je zna, nadal byłyby czytelne.
Dalej, nie krępuj się – pomyślał, widząc przed sobą chmurę ognia. Potworne światło poraziło jego oczy, jęknął, odruchowo osłaniając twarz fragmentem płaszcza. Szalejące wszędzie dookoła płomienie nie czyniły mu jednak najmniejszej krzywdy, a wręcz wzmacniały i wprawiały w stan niekontrolowanej euforii. Naraz zapragnął zaśmiać się w głos.
Nagle na tle płomieni zobaczył przybliżającą się postać. Mocniej zacisnął palce na parzącej rękojeści miecza, do tej pory całkowicie pewien, że nie ma tu nikogo oprócz smoka. Długie, sięgające do pasa, idealnie czarne włosy zaplecione miał w dziesiątki drobnych, obciążonych szlachetnymi kamieniami warkoczy; czarna szata sięgała do kostek. Jego twarz była doskonała – symetryczna, piękna, nie szpeciła jej nawet jedna zmarszczka. Fioletowe oczy patrzyły twardo. Przybysz rozłożył szeroko ręce i wielkie jak on sam skrzydła – możliwe, że były białe, lecz w blasku płomieni przyjęły rdzawo-czarny odcień.
A jednak jestem w piekle – wymamrotał wyvern.
Nie jesteś w piekle, a do martwego sporo ci brakuje. – Rhein w jednej chwili zamknął paszczę i cofnął się kilka kroków, warcząc nerwowo. Widać było gołym okiem, że tylko czeka, aż ktoś sprowokuje go do ponownego ataku. Mężczyzna podał Markowi dłoń i pomógł wstać. Skórę miał idealnie gładką.
To w takim razie... kim ty niby jesteś? – Odruchowo obnażył kły.
Upadłym. Zdrajcą. Wygnańcem. Ale przy okazji Stróżem.
Stróżem? – Mark gotów był już uwierzyć we wszystko. – Ale czy to się nie kłóci z Upadłym?
Zaczynam wątpić w twoją inteligencję. – Fioletowe oczy błysnęły. – A tyle mi o tobie opowiadano... Jestem Stróżem demona. To ja go wysłałem i ja go kontroluję. Rhein jedyne użycza mi cząstki swojej mocy.
Niemiec widocznie nie był przekonany.
Ach tak. Stróż demona... – Splunął z pogardą. – W takim razie muszę uprzejmie prosić cię, żebyś się ździebko odsunął, bo mi drogę zastawiasz. I powiedz coś swojemu legwanowi.
Jesteś tak bezczelny, że aż zaczynam cię lubić. – Na idealnej twarzy zagościł idealny uśmiech. – Możesz się wycofać. Zwykle nie jestem tak łaskaw dla tych, którzy przychodzą do mego domu z obnażoną bronią, lecz myślę, że dla ciebie zrobię wyjątek. Wiesz, gdzie jest wyjście.
Wiem, że z niego nie skorzystam – wycedził. Błyskawicznie machnął mieczem. Klinga świsnęła tuż przed nieskazitelną twarzą; czarne skrzydła zafurkotały, gdy tajemniczy nieznajomy odskoczył w tył, umykając przed ostrzem. Wyvern bez wahania kopnął go w splot słoneczny, przeskoczył nad ciałem i popędził w kierunku nieodległego przejścia do następnej groty...
Wyglądało na to, że właśnie dał smokowi sygnał niezbędny do ponowienia próby pożarcia go. Oszalały gad pędził cały czas za nim. Nie zatrzymał się nawet wtedy, gdy znalazł się już dosłownie kilka kroków od celu.
Zatrzymał się jak wryty tuż przed wejściem do skąpanej w nieprzeniknionym mroku jaskini. Coś tam było – z ciemności wyzierała druga para oczu, lecz inna niż smocza. Wielkością z pewnością dorównywały ślepiom Rheina, lecz zdecydowanie przypominały ludzkie – z okrągłą źrenicą, tęczówką i białkiem. Problem stwarzało jednak to, że tęczówka była idealnie czerwona.
Świetnie – skonstatował pod nosem. Wyglądało na to, że najlepszym, co mógł w tej chwili zrobić, jest nadziać się na własny miecz. Zupełnie pozbawiony mocy, nie miał szans w starciu z jednym gadem, a z dwoma... Wolał nawet o tym nie myśleć.
Rheinie, panie umarłych! – Tego głosu wcześniej nie słyszał. Brzmiał głębiej niż należący do smoka i zwracał się do niego z wyraźną pogardą. Wyvern? Niemożliwe, skąd tu ktoś taki jak on? Wyczułby go! A może...
Prawdziwy wyvern!
W ostatnim momencie odskoczył, gdy z jaskini jak taran wyleciał drugi gad, rycząc ogłuszająco. Podpierał się na skrzydłach, co tylko potwierdziło wrażenie Marka, że nie ma przednich łap. To naprawdę był prawdziwy wyvern...
Ale one nie wyginęły jakiś czas temu? – spytał sam siebie.
Nie miał czasu, żeby się zastanawiać – przecież nieoczekiwany sprzymierzeniec wcale nie musi wygrać tej walki. Wpadł do jaskini. Smok nie kłamał: na wielkim okrągłym podeście pośrodku sali znajdowała się spora szczelina, idealna, by wepchnąć w nią ostrze miecza. Wskoczył tam, wepchnął sztych broni w skałę. Wymagało to sporej siły – nawet ze swoimi wyvernimi mięśniami sporo się namęczył, zanim wcisnął ostrze do połowy, zupełnie jakby próbował wbić je w przerażająco twarde ciało. Coś trzasnęło, podest rozstąpił się, ukazując sporą wyrwę w kamiennym podłożu. W wyrwie leżał kamień, na którym namalowano pradawną runę – krzywą spiralę, przeciętą jednak błękitną, a nie czerwoną błyskawicą. Szybko narysował na niej węglem skrzyżowane dwie podobne błyskawice, jak kazał mu Rion, na głos odczytał kilka wersów zaklęcia, znaczących kamień poniżej.
I nic. Kompletnie nic się nie stało. To naprawdę tyle? – zwątpił.
Po chwili z drugiej części ogromnej groty dobiegł go ryk. Na górującą nad nim skałę wskoczył Rhein – zwinny i szybki niczym kot. Wszystkim jego ruchom towarzyszyło mnóstwo gracji, każdy gest był płynny i doskonale obliczony. Niesamowite, żeby zwierzę o jego gabarytach było do tego zdolne... A jednak. Rozłożył skrzydła, na Marka posypała się istna lawina złotych monet, które wypadały spomiędzy smoczych łusek. Odruchowo skulił się, lecz o dziwo przeklęty kruszec nie zrobił mu krzywdy. W ślad za smokiem pojawił się wyvern...
Zasłużyłeś na koniec, jaki spotkał twoją rasę! Giń w męczarniach za to, że choćby odważyłeś pokazać mi się na oczy! – ryknął Rhein i z całej siły uderzył potężnym ogonem we wznoszącą się tuż obok kolumnę, podtrzymującą kamienne sklepienie wznoszące się tak wysoko nad nimi, że nie sposób było je dostrzec.
Rozległ się huk, ściany pokryły się drobnymi pęknięciami, powiększającymi się w miarę, jak potężny grzmot walącego się stropu narastał. Smok zasyczał wściekle i rozłożywszy skrzydła, wyleciał z sali. Wyvern poruszył się, by skoczyć w pogoń, lecz w tym momencie spadł na niego większy kawał rzeźbionego kamienia, przygniatając do ziemi. Zaskrzeczał wściekle, usiłując się wyswobodzić. Po kilku nieudanych próbach skupił spojrzenie swoich dziwnie ludzkich oczu na stojącym z boku Marku.
Uciekaj stąd, pisklaku. Tu czeka na ciebie tylko śmierć. Uciekaj, przecież już wszystko zrobiłeś!
Ale... – Odruchowo przerzucił się na mowę telepatyczną.
Daruj sobie te wzruszające gadki! Doprowadzają mnie do szału! I nie myśl sobie, że pojawiłem się tutaj tylko po to, by ratować twoją nic nie wartą ludzką skórę! Idź już.
W takim razie... po co tu jesteś?
Ktoś mnie przekupił możliwością rozprawienia się z odwiecznym wrogiem w zamian za uzyskanie odrobiny czasu dla pewnego nic nie wartego bydlaka, który ma czelność tytułować się wyvernem. Idź już! – Zionął w jego stronę ogniem.
Mark, nie zastanawiając się dłużej, sięgnął po miecz. Pociągnął, chcąc wyciągnąć go ze skały, lecz wtedy coś trzasnęło, a zabytkowa klinga pękła idealnie w połowie. Zaklął paskudnie, odrzucił bezużyteczną rękojeść, odpychając na bok sentymenty. Skoczył do wyjścia. Po drodze potknął się o coś i runął na kolana. To był wielki jak kurze jajo klejnot o idealnej barwie oczu smoka. Nie myśląc wiele, schował go do przewieszonej przez ramię torby.
Nie wierzył, że to może się tak skończyć. Cały czas żywił nadzieję, że wyvern jakoś wygrzebie się z opresji. To przecież nie było realne – zwierzę, które przetrwało zagładę całego swojego gatunku, nie mogłoby zginąć w tak prozaiczny sposób...
Jednak wtedy stało się coś dziwnego. Powietrze syknęło, w uszach zapiszczało od nagłej zmiany ciśnienia. Poczuł się tak, jakby ktoś nagle zdjął z niego blokujący moce klosz. Zapierająca dech w piersi potęga zalała go z całą mocą.
Zatrzymał się w półkroku. Jeszcze raz obejrzał się przez ramię na wielkiego wyverna, widocznie nie mającego już siły na to, by walczyć o uwolnienie. Podskoczył lekko, różnobarwne płomienie objęły całe jego ciało. Ogromne skrzydła ze świstem przecięły powietrze, gdy rzucił się w kierunku przygniecionego gruzem gada, ignorując walące się sklepienie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz