poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 24


Ryjisjaveeik

Źle z nim.
Telepatyczny głos sprawił, że przysypiający na kamiennym tronie Ryjisjaveeik podskoczył, niemal strącając z głowy rogaty hełm, który nie wiadomo po co założył parę godzin temu po wypiciu kilku kielichów wina.
O co chodzi?! – wysłał chaotyczną, jeszcze nie do końca przytomną myśl.
Chodzi o Marka. – Po barwie głosu poznał, że to Tantal. Znajdował się bardzo daleko, więc musiał skupić się mocno na rozumieniu poszczególnych słów. – Naprawdę z nim źle. Nie dość, że twierdzi, iż poturbował go prawdziwy wyvern – a poturbował całkiem porządnie, nawiasem mówiąc – to na Cmentarz Zapomnianych musi być nałożona jakaś klątwa, która atakuje każdego, kto próbuje z niego wyjść, bo inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć. On zdołał dotrzeć do obozowiska, choć zmogło go krótko po tym – spadł z końskiego grzbietu, jak tylko się zatrzymał. Teraz nie ma z nim żadnego kontaktu. Z początku miałem nadzieję, że jest po prostu w szoku – w końcu nie możemy się nawet domyślać, co tam widział, ale od kilku godzin jego stan się nie poprawia. Ma wysoką gorączkę i bredzi coś o twoim medalionie i mieczu Antykreatora...
Ryjiv zerwał się na nogi, nagle całkowicie rozbudzony. Przytrzymał dłonią zsuwający się na oczy hełm, poszukał wzrokiem tasaka, który zostawił gdzieś w pobliżu. Poczuł, jak jego serce przyspiesza z podekscytowania – a więc żyje! Markowi udało dokonać się czegoś, czego nie zrobił nikt w całej historii – wyszedł żywy z miejsca, z którego jeszcze nikt nie wrócił. Powrócił z misji, na której wszyscy spisali go na straty...
Po chwili jednak zatrzymał się, przetrawiając sens słów Tantala. Przeżył, ale może nie potrwać to zbyt długo... Źle z nim.
Słyszał legendę o chorobie Cmentarza, lecz uważał ją jedynie za niezbyt wiele wnoszącą, aczkolwiek z pewnością ciekawą bajkę. Jak w końcu można było ją spisać w wiarygodny sposób, skoro z Cmentarza jeszcze nikt nie powrócił? W bajce zawarto pewną magiczną formułę uzdrawiającą wymagającą medalionu Władcy jako katalizatora.
Z pewnością nie zaszkodzi. A może coś wskóra.
Tylko o co chodzi z prawdziwym wyvernem i mieczem Antykreatora?
Przybędę tak szybko, jak tylko będę mógłzapowiedział w końcu, do bólu zaciskając dłoń na rękojeści tasaka.
To nic nie da. Przez większość drogi nie da się wzbić w powietrze, a konno zajęło nam to ponad dwa tygodnie. Nie zdążysz. Miałem nadzieję, że znasz jakąś formułę...
Znam formułę, ale do jej użycia potrzebujecie mnie. Kto powiedział, że zamierzam lecieć lub jechać konno? Popłynę.
Zapadła chwila pełnej napięcia ciszy. W końcu Tantal powtórzył z niedowierzaniem:
Popłyniesz? Niby czym? Kajakiem? Rzeki w tej części Drugiego Świata są zbyt płytkie nawet jak na małe statki. Momentami mają nie więcej, niż pięćdziesiąt centymetrów głębokościprychnął, wyrażając swoją opinię dla szalonego pomysłu.
Pamiętasz może mój drakkar?Ryjisjaveeik mimowolnie uśmiechnął się pod nosem.
Ciężko było nie pamiętać największego skarbu Najwyższego Władcy. Ryjiv kochał ten wikiński okręt wojenny o wdzięcznej nazwie „Zadymiarz” niczym własne dziecko. A nawet bardziej, ponieważ dzieci wszelkiej maści szczerze nie znosił.
Pamiętam...zaczął ostrożnie.
To świetnie. Gdy wyjmie się cały balast, ma zanurzenie nieprzekraczające trzydziestu centymetrów. Bez masztu nawet mniej, ale lepiej nie pozbawiać się napędu. Wystarczy tyle?
Z pewnością... A nie wywróci się? Przecież...
Nie wywróci. A więc spodziewaj się nas w najbliższym czasie.
Odciął swoje myśli od umysłu wyverna. Wzrok znowu się wyostrzył. Chwilę stał w miejscu, obserwując tańczące płomienie na jednej z pochodni, w końcu jednak skoczył w stronę drzwi. Popędził wąskim korytarzem, wysyłając wszystkim członkom Rady krótką wiadomość:
Zebranie nadzwyczajne. W sali obrad, natychmiast.
Musiał przyznać, że jeśli się ich wystarczająco mocno przestraszyło, potrafili zadziałać naprawdę szybko. Przy rzeźbionym, wyciosanym z szarego kamienia stole byli już wszyscy – niektórzy spoceni po biegu, inni z widocznymi śladami snu na twarzy.
Co się stało?! – Rillena podniosła się na jego widok, poprawiając wiązanie jedwabnego szlafroka w kolorze krwi.
Ruszam na wyprawę – powiedział bez żadnych ogródek.
Wszyscy jednocześnie umilkli.
Na jaką znowuż wyprawę?! – ryknął Salmon.
Ratunkową. Zbierzcie mi całą załogę Zadymiarza, wypływamy najszybciej, jak się da. Zorganizujcie kogoś, kto pomoże mi wyciągać balast. Jako drugiego oficera biorę Jaromira. – Odsunął niecierpliwym gestem dłoń Ricka, który proponował mu kielich ambrozji.
Nie możesz teraz ruszyć, szykuje nam się kolejna wojna z wampirami...
Owszem, mogę. Ktoś jeszcze ma jakiś problem? No dalej, proszę się nim ze mną podzielić.
Senam spuścił wzrok pod siłą jego spojrzenia.
To świetnie, że sobie wszystko wyjaśniliśmy. Szykować mi załogę. – Wyszedł, mocno trzaskając dwuskrzydłowymi wrotami.
Chwilę nikt się nie odzywał.
Zwariował, jak nic – skwitowała po jakimś czasie Rillena.

***

Zadymiarz czekał cierpliwie tam, gdzie go zostawił – wyciągnięty na małą żwirową plażę Strumienia bez Nazwy. Ten niezbyt szeroki, lecz potwornie głęboki potok doskonale nadawał się na wędrówkę odciążonym okrętem, choć z pewnością nie będzie ona należała do najprzyjemniejszych – w niektórych miejscach nie mogą spodziewać się wiatru, a długie wiosła z pewnością się nie zmieszczą, tak więc czekało na nich odpychanie się nimi od skalnych ścian.
Wyvern zamaszystym ruchem ściągnął z okrętu zabezpieczające go płótno. Jego oczom ukazał się znajomy i upragniony widok – rzeźbione wręgi i podłużnice, galion w kształcie łba ryczącego wyverna o wyjątkowo bujnym porożu... Odetchnął głęboko. Nie ma to jak w domu!
Torn i Hunter zajmowali się wyciąganiem balastu, Mikkail rozwinął płótno ogromnego prostokątnego żagla malowanego w białe i czerwone pasy. Szybko zbierała się reszta załogi – wiernej i kompletnej od lat.
Jedynie Jaromir, zdecydowanie drobniejszej postury niż wyverni wikingowie, zagubionym wzrokiem obserwował przygotowania, niepewnie bawiąc się zdjętą cięciwą łuku, który zawsze zabierał ze sobą.
Malowane we wszelkie możliwe kolory okrągłe tarcze znalazły się na burtach, żagiel zwinięto. Ryjiv chwycił za wiosło sterowe i ryknął:
Ruszamy, śmierdzące gamonie! Ruchy, wyciągamy go do wody!
Dwadzieścia wyvernów zgodnie zepchnęło okręt do głębokiego strumienia. Wskoczyli do środka, poczuli delikatne drganie pokładu, gdy ruszyli z prądem.
No, ludziska, czeka nas najtrudniejszy rejs naszego życia. Dość długiego życia, nawiasem mówiąc. W jak najkrótszym czasie musimy przepłynąć niemal cały Drugi Świat, w czym w większości miejsc brakować będzie czasu i możliwości rozwinięcia żagla. Będziecie wiosłować jak dzicy, dopóki nie wyrzygacie płuc, a może nawet i dłużej. I żaden mi się nie poskarży, bo inaczej będzie za nami płynął wpław. Czy to jasne?!
Rozległy się chóralne potakiwania.
W takim razie do roboty, hałastro, coś za wolno wam to idzie!
No proszę, na lądzie nie jest aż tak denerwujący – mruknął pod nosem Jaromir do stojącego najbliżej Ronnela.
Słyszałem! – huknął kapitan.
Wody strumienia przybierały idealny odcień błękitu, zupełnie jak na barwnym obrazku w książeczce dla dzieci. Wysokie skaliste ściany, uniemożliwiające momentami dojrzenie nieba, przybierały wspaniałe fantazyjne kształty, jednocześnie zaciskając się po obu stronach niczym kleszcze, sprawiając, że momentami okręt się o nie ocierał. Nie było wiatru – załoga chwyciła za wiosła, którymi odpychała się od skał. Ryjisjaveeik z całych sił napierał na wiosło sterowe – pozbawiony balastu okręt łatwo zbaczał z kursu, co grozić mogło katastrofą.
Mocno zgrzytnął zębami, gdy rzeźbiony kadłub otarł się o szorstki kamień.
Mikkail, taka twoja mać, nadawaj jakiś rytm! – ryknął, aż wszyscy podskoczyli.
Wioślarz zdenerwowany i mający wrażenie, że zaraz zostanie po tyłku jest silniejszy i bardziej wytrzymały, niż wioślarz spokojny – tej zasady trzymał się naprawdę mocno.
Nie robili przerw, załoga cały czas musiała karmić się nawzajem uzdrawiającą magią. Mieli nadzieję na odpoczynek, gdy strumień zmienił się w wąską rzekę, a wiatr zaczął mącić jej taflę. Nikol i Gregorij wciągnęli żagiel, zmęczona reszta rzuciła długie wiosła na pokład i opadła na ławki, dysząc ciężko.
A wy co, cholera jasna?! Myślicie, że teraz wam się upiecze?! Siadać do wioseł! – Ryjisjaveeik ostudził ich zamiary.
Ale przecież jest całkiem mocny wiatr... – nieśmiało zaoponował Mikkail.
Ten zefirek nazywasz całkiem mocnym?! Za chuja pana nie zdążymy w takim tempie!
Wiosła zagrzechotały w dulkach.
Zamknął oczy, wreszcie zadowolony.
Okręt przed nami! – Krzyk Mikkaila wyrwał go z zamyślenia. Poderwał się i spojrzał we wskazywanym kierunku. Niestety jeden z ogromnych rogów galionu zasłaniał widok.
Może tak jakieś szczegóły?! – zawołał.
Wygląda na wojenny. Jest większy od naszego, ma dwadzieścia wioseł. Czerwony trójkątny żagiel.
Patrol rzeczny?
Możliwe. Mają białą flagę, chyba chcą, żebyśmy się zatrzymali.
Ryjisjaveeik z niejakim niepokojem zerknął na piracką banderę, powiewającą radośnie na maszcie. Uważał ją za całkiem niezłą ozdobę, choć patrole zazwyczaj były innego zdania.
Trudno. Musimy z nimi porozmawiać. – Zgrzytnął zębami.
Stracimy mnóstwo czasu. Co jeśli będą chcieli nas eskortować? Na pewno nas spowolnią. Wprawdzie mają trójkątne żagle, ale nie wyglądają mi na wyjątkowo szybkich.
W takim wypadku przemówimy im do rozumu za pomocą Argumentu i Perswazji. – Torn pogładził po rękojeściach przewieszone przez plecy miecze o takich właśnie imionach.
Może uda się po dobroci. Wiosła!
Dwanaście ociekających wodą piór uniosło się, wioślarze wsparli się na drewnianych drągach, dysząc ciężko.
Żagiel!
Biało-czerwony materiał załopotał bezładnie na wietrze, zanim Hunter zdążył go zwinąć.
Łódź patrolu zbliżyła się. Jej kapitan – postawny, lekko siwiejący mężczyzna – objął spojrzeniem drakkar, a następnie zeskoczył na jego pokład nie pytając nawet o zgodę, co byłoby raczej w dobrym guście. Gregorij odruchowo sięgnął do zatkniętego o pasek topora, lecz Mikkail zdecydowanym ruchem powstrzymał jego dłoń. Jako pierwszy oficer miał pilnować porządku, więc choć – jak każdy o przeszłości wikinga – kochał dobre wino, jedzenie, ballady i bijatyki, tym razem musiał jednej jatce zapobiec.
Czym mogę służyć? – Ryjisjaveeik, w każdej chwili gotów do zastosowania swego słynnego lewego sierpowego, zbliżył się z promiennym uśmiechem.
Z początku zamierzałem was puścić – w końcu co tam możecie tą swoją śmieszną łódeczką – ale nie podoba mi się to. – Strażnik znaczącym ruchem głowy wskazał w kierunku bandery.
To taki żart. – Ryjiv już się nie uśmiechał. Nazwanie jego okrętu wojennego łódeczką było naprawdę niezbyt rozsądnym posunięciem.
Gdzie płyniecie? – Siwiejący mężczyzna zatknął palce za szeroki pas z mieczem. Chyba naprawdę nie wiedział, z kim ma do czynienia.
Do źródła rzeki. – Wyvern niby przypadkiem zaczął bawić się medalionem.
Obawiam się, że się nie uda. Miejscami woda jest na pewno zbyt płytka.
Skoro udało nam się do tej pory przeprawić przez Strumień bez Nazwy, to na rzece z pewnością nie napotkamy problemów. – Dłoń naprawdę mocno świerzbiła.
No cóż. Jak już mówiłem – nie wyglądacie mi na szkodliwych, ale bandera naprawdę mnie zastanowiła. Poza tym jesteście całkiem nieźle uzbrojeni. Czułbym się bezpieczniej, jakbym mógł was eskortować.
Wiedziałem! – Torn umilkł raptownie pod wpływem łokcia Mikkaila, który z całym impetem wbił mu się między żebra.
Niestety śpieszymy się. – Ryjiv usiłował jeszcze być uprzejmy.
My też, wyobraźcie sobie. Ale mus to mus. Płyńcie w odległości dwudziestu metrów za nami, tak, byśmy was widzieli.
Przeskoczył na pokład swojego okrętu, wykrzykując kilka komend.
No litości, zgodziłeś się?! – Gregorij zawołał naprawdę żałośnie.
Zgodziłem. A teraz zabawmy się! – Z szerokim uśmiechem zatarł dłonie i doskoczył do steru. – Wciągnąć żagiel! Do wioseł!
Kapitan patrolu zaczął przekazywać im jakieś znaki, lecz oczywiście wszyscy udali, iż ich nie widzą. W końcu mężczyzna doszedł do wniosku, że nie trzeba marnować na nieposłusznych piratów energii, i odwrócił się do swej załogi. Statek powoli obrócił się tak, że zatarasował rzekę.
Gdy patrol znalazł się w odległości większej, niż dwadzieścia metrów przed nimi, Ryjisjaveeik ryknął:
Do wioseł, stare mendy! Staranujemy dziadów, skoro sami się o to proszą!
Nad spokojną taflą wody poniosło się echo ochrypłych okrzyków bojowych. Kapitan patrolu odwrócił się niepewnie i ujrzał coś, co sprawiło, że jego serce na moment stanęło. Drakkar – śmieszna łódeczka – pędził na nich jak szalony, popychany mocnym wiatrem i siłą mięśni dwunastu potężnych nieśmiertelnych wioślarzy.
Robimy zwrot, ale migiem! – zawołał przerażony. Jego głos zabrzmiał słabo i piskliwie.
Nie zdążyli. Już wzmocniony żelazem dziób „Zadymiarza” miał wbić się w rufę z całą mocą, gdy Ryjiv delikatnie przesunął ster. Wikiński okręt staranował rząd dziesięciu wioseł; przerażona załoga patrolu odskoczyła od burt, usiłując schronić się przed wzbitymi w powietrze odłamkami drewna.
Na tym jednak nie zamierzali skończyć. Hunter i Torn chwycili dwa wiosła i wyciągnęli je w kierunku okrętu. Każde z nich zostało wzbogacone o potężny hak tuż przy piórze – oba te twory inwencji twórczej Ryjisjaweeika zawadziły o maszt okrętu. Gdy drakkar szarpnął gwałtownie, drewniana belka złamała się i zwaliła z impetem do wody.
Dowódca patrolu ochłonął nieco, gdy śmieszna łódeczka znikała za zakrętem rzeki. Zagonił kilku członków załogi do porąbania pozostałości masztu. Zaklął.
Nienawidzę tej roboty – warknął pod nosem. – Na co czekacie?! Przybijamy do brzegu! Chcecie ich gonić szalupą?!

***

Stosunkowo szybko znaleźli się u źródła rzeki. Miała swój początek u stóp szarej, spękanej skały, okolonej paroma powykręcanymi, poczerniałymi jakby od pożaru łysymi drzewami. Rozlewała się tutaj w niewielkie jezioro o idealnie czarnych wodach, nad którego taflą nieustannie unosiło się widmo białej, ledwo dostrzegalnej ciepłej mgły. Niebo było srebrno-granatowe, co zwiastowało nadciągającą burzę.
Żagiel opadł, niewydymany już wiatrem, który nagle ucichł. Mikkail i Ronnel zebrali go.
Wiosłujemy dalej? – wydusił zalewający się potem Torn. Wsparł się na wiośle, jakby miał zaraz upaść.
Nie. Dalej musimy iść. Ronnel, Viggo, Gregorij i Jaromir zostają, reszta rusza ze mną.
Jak to? To niby po co ja tu jestem, skoro zamierzasz zostawić mnie na pokładzie? – Jaromir rozłożył ramiona z pretensją w głosie.
Jak to po co tu jesteś? Należysz do najlepszych łuczników wśród wszystkich wyvernów. Będziesz strzelał do zmor.
Zaraz. Do czego?! – Ronnel pobladł.
Do zmor. Takie małe, dość wredne paskudy. Mogą was atakować z powietrza, a wolałbym, żeby mi nie zniszczyły okrętu. – Z żalem spojrzał na i tak już mocno obtłuczoną burtę „Zadymiarza”. – Schodzimy na brzeg! – ryknął na ociągającą się załogę.
Spojrzał niespokojnie na ciemne chmury. Wiatr znowu się odezwał, korony martwych drzewek poruszyły się.
Czeka nas niecała godzina marszu, więc ruszać tyłki! – zawołał, zeskakując na skałę. – O ile zdążymy przed burzą...
Zacisnął dłoń na medalionie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz