Ryjisjaveeik
– Źle z nim.
Telepatyczny głos sprawił, że
przysypiający na kamiennym tronie Ryjisjaveeik podskoczył, niemal
strącając z głowy rogaty hełm, który nie wiadomo po co założył
parę godzin temu po wypiciu kilku kielichów wina.
– O co chodzi?! – wysłał
chaotyczną, jeszcze nie do końca przytomną myśl.
– Chodzi o Marka. – Po
barwie głosu poznał, że to Tantal. Znajdował się bardzo daleko,
więc musiał skupić się mocno na rozumieniu poszczególnych słów.
– Naprawdę z nim źle. Nie dość, że twierdzi, iż
poturbował go prawdziwy wyvern – a poturbował całkiem porządnie,
nawiasem mówiąc – to na Cmentarz Zapomnianych musi być nałożona
jakaś klątwa, która atakuje każdego, kto próbuje z niego wyjść,
bo inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć. On zdołał dotrzeć do
obozowiska, choć zmogło go krótko po tym – spadł z końskiego
grzbietu, jak tylko się zatrzymał. Teraz nie ma z nim żadnego
kontaktu. Z początku miałem nadzieję, że jest po prostu w szoku –
w końcu nie możemy się nawet domyślać, co tam widział, ale od
kilku godzin jego stan się nie poprawia. Ma wysoką gorączkę i
bredzi coś o twoim medalionie i mieczu Antykreatora...
Ryjiv zerwał się na nogi, nagle
całkowicie rozbudzony. Przytrzymał dłonią zsuwający się na oczy
hełm, poszukał wzrokiem tasaka, który zostawił gdzieś w pobliżu.
Poczuł, jak jego serce przyspiesza z podekscytowania – a więc
żyje! Markowi udało dokonać się czegoś, czego nie zrobił nikt w
całej historii – wyszedł żywy z miejsca, z którego jeszcze nikt
nie wrócił. Powrócił z misji, na której wszyscy spisali go na
straty...
Po
chwili jednak zatrzymał się, przetrawiając sens słów Tantala.
Przeżył, ale może nie potrwać to zbyt długo... Źle z
nim.
Słyszał legendę o chorobie
Cmentarza, lecz uważał ją jedynie za niezbyt wiele wnoszącą,
aczkolwiek z pewnością ciekawą bajkę. Jak w końcu można było
ją spisać w wiarygodny sposób, skoro z Cmentarza jeszcze nikt nie
powrócił? W bajce zawarto pewną magiczną formułę uzdrawiającą
wymagającą medalionu Władcy jako katalizatora.
Z pewnością nie zaszkodzi. A może
coś wskóra.
Tylko o co chodzi z prawdziwym
wyvernem i mieczem Antykreatora?
– Przybędę tak szybko, jak
tylko będę mógł – zapowiedział
w końcu, do bólu zaciskając dłoń na rękojeści tasaka.
– To nic nie da. Przez
większość drogi nie da się wzbić w powietrze, a konno zajęło
nam to ponad dwa tygodnie. Nie zdążysz. Miałem nadzieję, że
znasz jakąś formułę...
– Znam formułę, ale do jej
użycia potrzebujecie mnie. Kto powiedział, że zamierzam lecieć
lub jechać konno? Popłynę.
Zapadła chwila pełnej napięcia
ciszy. W końcu Tantal powtórzył z niedowierzaniem:
– Popłyniesz? Niby czym?
Kajakiem? Rzeki w tej części Drugiego Świata są zbyt płytkie
nawet jak na małe statki. Momentami mają nie więcej, niż
pięćdziesiąt centymetrów głębokości – prychnął,
wyrażając swoją opinię dla szalonego pomysłu.
– Pamiętasz może mój
drakkar? – Ryjisjaveeik
mimowolnie uśmiechnął się pod nosem.
Ciężko było nie pamiętać
największego skarbu Najwyższego Władcy. Ryjiv kochał ten wikiński
okręt wojenny o wdzięcznej nazwie „Zadymiarz” niczym własne
dziecko. A nawet bardziej, ponieważ dzieci wszelkiej maści szczerze
nie znosił.
– Pamiętam... – zaczął
ostrożnie.
– To świetnie. Gdy wyjmie się
cały balast, ma zanurzenie nieprzekraczające trzydziestu
centymetrów. Bez masztu nawet mniej, ale lepiej nie pozbawiać się
napędu. Wystarczy tyle?
– Z pewnością... A nie
wywróci się? Przecież...
– Nie wywróci. A więc
spodziewaj się nas w najbliższym czasie.
Odciął swoje myśli od umysłu
wyverna. Wzrok znowu się wyostrzył. Chwilę stał w miejscu,
obserwując tańczące płomienie na jednej z pochodni, w końcu
jednak skoczył w stronę drzwi. Popędził wąskim korytarzem,
wysyłając wszystkim członkom Rady krótką wiadomość:
– Zebranie nadzwyczajne. W sali
obrad, natychmiast.
Musiał przyznać, że jeśli się
ich wystarczająco mocno przestraszyło, potrafili zadziałać
naprawdę szybko. Przy rzeźbionym, wyciosanym z szarego kamienia
stole byli już wszyscy – niektórzy spoceni po biegu, inni z
widocznymi śladami snu na twarzy.
– Co się stało?! – Rillena
podniosła się na jego widok, poprawiając wiązanie jedwabnego
szlafroka w kolorze krwi.
– Ruszam na wyprawę –
powiedział bez żadnych ogródek.
Wszyscy jednocześnie umilkli.
– Na jaką znowuż wyprawę?! –
ryknął Salmon.
– Ratunkową. Zbierzcie mi całą
załogę Zadymiarza, wypływamy najszybciej, jak się da.
Zorganizujcie kogoś, kto pomoże mi wyciągać balast. Jako drugiego
oficera biorę Jaromira. – Odsunął niecierpliwym gestem dłoń
Ricka, który proponował mu kielich ambrozji.
– Nie możesz teraz ruszyć,
szykuje nam się kolejna wojna z wampirami...
– Owszem, mogę. Ktoś jeszcze ma
jakiś problem? No dalej, proszę się nim ze mną podzielić.
Senam spuścił wzrok pod siłą
jego spojrzenia.
– To świetnie, że sobie wszystko
wyjaśniliśmy. Szykować mi załogę. – Wyszedł, mocno trzaskając
dwuskrzydłowymi wrotami.
Chwilę nikt się nie odzywał.
– Zwariował, jak nic –
skwitowała po jakimś czasie Rillena.
***
Zadymiarz czekał cierpliwie tam,
gdzie go zostawił – wyciągnięty na małą żwirową plażę
Strumienia bez Nazwy. Ten niezbyt szeroki, lecz potwornie głęboki
potok doskonale nadawał się na wędrówkę odciążonym okrętem,
choć z pewnością nie będzie ona należała do najprzyjemniejszych
– w niektórych miejscach nie mogą spodziewać się wiatru, a
długie wiosła z pewnością się nie zmieszczą, tak więc czekało
na nich odpychanie się nimi od skalnych ścian.
Wyvern zamaszystym ruchem ściągnął
z okrętu zabezpieczające go płótno. Jego oczom ukazał się
znajomy i upragniony widok – rzeźbione wręgi i podłużnice,
galion w kształcie łba ryczącego wyverna o wyjątkowo bujnym
porożu... Odetchnął głęboko. Nie ma to jak w domu!
Torn i Hunter zajmowali się
wyciąganiem balastu, Mikkail rozwinął płótno ogromnego
prostokątnego żagla malowanego w białe i czerwone pasy. Szybko
zbierała się reszta załogi – wiernej i kompletnej od lat.
Jedynie Jaromir, zdecydowanie
drobniejszej postury niż wyverni wikingowie, zagubionym wzrokiem
obserwował przygotowania, niepewnie bawiąc się zdjętą cięciwą
łuku, który zawsze zabierał ze sobą.
Malowane we wszelkie możliwe kolory
okrągłe tarcze znalazły się na burtach, żagiel zwinięto. Ryjiv
chwycił za wiosło sterowe i ryknął:
– Ruszamy, śmierdzące gamonie!
Ruchy, wyciągamy go do wody!
Dwadzieścia wyvernów zgodnie
zepchnęło okręt do głębokiego strumienia. Wskoczyli do środka,
poczuli delikatne drganie pokładu, gdy ruszyli z prądem.
– No, ludziska, czeka nas
najtrudniejszy rejs naszego życia. Dość długiego życia, nawiasem
mówiąc. W jak najkrótszym czasie musimy przepłynąć niemal cały
Drugi Świat, w czym w większości miejsc brakować będzie czasu i
możliwości rozwinięcia żagla. Będziecie wiosłować jak dzicy,
dopóki nie wyrzygacie płuc, a może nawet i dłużej. I żaden mi
się nie poskarży, bo inaczej będzie za nami płynął wpław. Czy
to jasne?!
Rozległy się chóralne
potakiwania.
– W takim razie do roboty,
hałastro, coś za wolno wam to idzie!
– No proszę, na lądzie nie jest
aż tak denerwujący – mruknął pod nosem Jaromir do stojącego
najbliżej Ronnela.
– Słyszałem! – huknął
kapitan.
Wody strumienia przybierały idealny
odcień błękitu, zupełnie jak na barwnym obrazku w książeczce
dla dzieci. Wysokie skaliste ściany, uniemożliwiające momentami
dojrzenie nieba, przybierały wspaniałe fantazyjne kształty,
jednocześnie zaciskając się po obu stronach niczym kleszcze,
sprawiając, że momentami okręt się o nie ocierał. Nie było
wiatru – załoga chwyciła za wiosła, którymi odpychała się od
skał. Ryjisjaveeik z całych sił napierał na wiosło sterowe –
pozbawiony balastu okręt łatwo zbaczał z kursu, co grozić mogło
katastrofą.
Mocno zgrzytnął zębami, gdy
rzeźbiony kadłub otarł się o szorstki kamień.
– Mikkail, taka twoja mać,
nadawaj jakiś rytm! – ryknął, aż wszyscy podskoczyli.
Wioślarz zdenerwowany i mający
wrażenie, że zaraz zostanie po tyłku jest silniejszy i bardziej
wytrzymały, niż wioślarz spokojny – tej zasady trzymał się
naprawdę mocno.
Nie robili przerw, załoga cały
czas musiała karmić się nawzajem uzdrawiającą magią. Mieli
nadzieję na odpoczynek, gdy strumień zmienił się w wąską rzekę,
a wiatr zaczął mącić jej taflę. Nikol i Gregorij wciągnęli
żagiel, zmęczona reszta rzuciła długie wiosła na pokład i
opadła na ławki, dysząc ciężko.
– A wy co, cholera jasna?!
Myślicie, że teraz wam się upiecze?! Siadać do wioseł! –
Ryjisjaveeik ostudził ich zamiary.
– Ale przecież jest całkiem
mocny wiatr... – nieśmiało zaoponował Mikkail.
– Ten zefirek nazywasz całkiem
mocnym?! Za chuja pana nie zdążymy w takim tempie!
Wiosła zagrzechotały w dulkach.
Zamknął oczy, wreszcie zadowolony.
– Okręt przed nami! – Krzyk
Mikkaila wyrwał go z zamyślenia. Poderwał się i spojrzał we
wskazywanym kierunku. Niestety jeden z ogromnych rogów galionu
zasłaniał widok.
– Może tak jakieś szczegóły?!
– zawołał.
– Wygląda na wojenny. Jest
większy od naszego, ma dwadzieścia wioseł. Czerwony trójkątny
żagiel.
– Patrol rzeczny?
– Możliwe. Mają białą flagę,
chyba chcą, żebyśmy się zatrzymali.
Ryjisjaveeik z niejakim niepokojem
zerknął na piracką banderę, powiewającą radośnie na maszcie.
Uważał ją za całkiem niezłą ozdobę, choć patrole zazwyczaj
były innego zdania.
– Trudno. Musimy z nimi
porozmawiać. – Zgrzytnął zębami.
– Stracimy mnóstwo czasu. Co
jeśli będą chcieli nas eskortować? Na pewno nas spowolnią.
Wprawdzie mają trójkątne żagle, ale nie wyglądają mi na
wyjątkowo szybkich.
– W takim wypadku przemówimy im
do rozumu za pomocą Argumentu i Perswazji. – Torn pogładził po
rękojeściach przewieszone przez plecy miecze o takich właśnie
imionach.
– Może uda się po dobroci.
Wiosła!
Dwanaście ociekających wodą piór
uniosło się, wioślarze wsparli się na drewnianych drągach,
dysząc ciężko.
– Żagiel!
Biało-czerwony materiał załopotał
bezładnie na wietrze, zanim Hunter zdążył go zwinąć.
Łódź patrolu zbliżyła się. Jej
kapitan – postawny, lekko siwiejący mężczyzna – objął
spojrzeniem drakkar, a następnie zeskoczył na jego pokład nie
pytając nawet o zgodę, co byłoby raczej w dobrym guście. Gregorij
odruchowo sięgnął do zatkniętego o pasek topora, lecz Mikkail
zdecydowanym ruchem powstrzymał jego dłoń. Jako pierwszy oficer
miał pilnować porządku, więc choć – jak każdy o przeszłości
wikinga – kochał dobre wino, jedzenie, ballady i bijatyki, tym
razem musiał jednej jatce zapobiec.
– Czym mogę służyć? –
Ryjisjaveeik, w każdej chwili gotów do zastosowania swego słynnego
lewego sierpowego, zbliżył się z promiennym uśmiechem.
– Z początku zamierzałem was
puścić – w końcu co tam możecie tą swoją śmieszną łódeczką
– ale nie podoba mi się to. – Strażnik znaczącym ruchem głowy
wskazał w kierunku bandery.
– To taki żart. – Ryjiv już
się nie uśmiechał. Nazwanie jego okrętu wojennego łódeczką
było naprawdę niezbyt rozsądnym posunięciem.
– Gdzie płyniecie? – Siwiejący
mężczyzna zatknął palce za szeroki pas z mieczem. Chyba naprawdę
nie wiedział, z kim ma do czynienia.
– Do źródła rzeki. – Wyvern
niby przypadkiem zaczął bawić się medalionem.
– Obawiam się, że się nie uda.
Miejscami woda jest na pewno zbyt płytka.
– Skoro udało nam się do tej
pory przeprawić przez Strumień bez Nazwy, to na rzece z pewnością
nie napotkamy problemów. – Dłoń naprawdę mocno świerzbiła.
– No cóż. Jak już mówiłem –
nie wyglądacie mi na szkodliwych, ale bandera naprawdę mnie
zastanowiła. Poza tym jesteście całkiem nieźle uzbrojeni. Czułbym
się bezpieczniej, jakbym mógł was eskortować.
– Wiedziałem! – Torn umilkł
raptownie pod wpływem łokcia Mikkaila, który z całym impetem wbił
mu się między żebra.
– Niestety śpieszymy się. –
Ryjiv usiłował jeszcze być uprzejmy.
– My też, wyobraźcie sobie. Ale
mus to mus. Płyńcie w odległości dwudziestu metrów za nami, tak,
byśmy was widzieli.
Przeskoczył na pokład swojego
okrętu, wykrzykując kilka komend.
– No litości, zgodziłeś się?!
– Gregorij zawołał naprawdę żałośnie.
– Zgodziłem. A teraz zabawmy się!
– Z szerokim uśmiechem zatarł dłonie i doskoczył do steru. –
Wciągnąć żagiel! Do wioseł!
Kapitan patrolu zaczął przekazywać
im jakieś znaki, lecz oczywiście wszyscy udali, iż ich nie widzą.
W końcu mężczyzna doszedł do wniosku, że nie trzeba marnować na
nieposłusznych piratów energii, i odwrócił się do swej załogi.
Statek powoli obrócił się tak, że zatarasował rzekę.
Gdy patrol znalazł się w
odległości większej, niż dwadzieścia metrów przed nimi,
Ryjisjaveeik ryknął:
– Do wioseł, stare mendy!
Staranujemy dziadów, skoro sami się o to proszą!
Nad spokojną taflą wody poniosło
się echo ochrypłych okrzyków bojowych. Kapitan patrolu odwrócił
się niepewnie i ujrzał coś, co sprawiło, że jego serce na moment
stanęło. Drakkar – śmieszna łódeczka – pędził na nich jak
szalony, popychany mocnym wiatrem i siłą mięśni dwunastu
potężnych nieśmiertelnych wioślarzy.
– Robimy zwrot, ale migiem! –
zawołał przerażony. Jego głos zabrzmiał słabo i piskliwie.
Nie zdążyli. Już wzmocniony
żelazem dziób „Zadymiarza” miał wbić się w rufę z całą
mocą, gdy Ryjiv delikatnie przesunął ster. Wikiński okręt
staranował rząd dziesięciu wioseł; przerażona załoga patrolu
odskoczyła od burt, usiłując schronić się przed wzbitymi w
powietrze odłamkami drewna.
Na tym jednak nie zamierzali
skończyć. Hunter i Torn chwycili dwa wiosła i wyciągnęli je w
kierunku okrętu. Każde z nich zostało wzbogacone o potężny hak
tuż przy piórze – oba te twory inwencji twórczej Ryjisjaweeika
zawadziły o maszt okrętu. Gdy drakkar szarpnął gwałtownie,
drewniana belka złamała się i zwaliła z impetem do wody.
Dowódca patrolu ochłonął nieco,
gdy śmieszna łódeczka znikała za zakrętem rzeki. Zagonił kilku
członków załogi do porąbania pozostałości masztu. Zaklął.
– Nienawidzę tej roboty –
warknął pod nosem. – Na co czekacie?! Przybijamy do brzegu!
Chcecie ich gonić szalupą?!
***
Stosunkowo szybko znaleźli się u
źródła rzeki. Miała swój początek u stóp szarej, spękanej
skały, okolonej paroma powykręcanymi, poczerniałymi jakby od
pożaru łysymi drzewami. Rozlewała się tutaj w niewielkie jezioro
o idealnie czarnych wodach, nad którego taflą nieustannie unosiło
się widmo białej, ledwo dostrzegalnej ciepłej mgły. Niebo było
srebrno-granatowe, co zwiastowało nadciągającą burzę.
Żagiel opadł, niewydymany już
wiatrem, który nagle ucichł. Mikkail i Ronnel zebrali go.
– Wiosłujemy dalej? – wydusił
zalewający się potem Torn. Wsparł się na wiośle, jakby miał
zaraz upaść.
– Nie. Dalej musimy iść. Ronnel,
Viggo, Gregorij i Jaromir zostają, reszta rusza ze mną.
– Jak to? To niby po co ja tu
jestem, skoro zamierzasz zostawić mnie na pokładzie? – Jaromir
rozłożył ramiona z pretensją w głosie.
– Jak to po co tu jesteś?
Należysz do najlepszych łuczników wśród wszystkich wyvernów.
Będziesz strzelał do zmor.
– Zaraz. Do czego?! – Ronnel
pobladł.
– Do zmor. Takie małe, dość
wredne paskudy. Mogą was atakować z powietrza, a wolałbym, żeby
mi nie zniszczyły okrętu. – Z żalem spojrzał na i tak już
mocno obtłuczoną burtę „Zadymiarza”. – Schodzimy na brzeg! –
ryknął na ociągającą się załogę.
Spojrzał niespokojnie na ciemne
chmury. Wiatr znowu się odezwał, korony martwych drzewek poruszyły
się.
– Czeka
nas niecała godzina marszu, więc ruszać tyłki! – zawołał,
zeskakując na skałę. – O ile zdążymy przed burzą...
Zacisnął dłoń na medalionie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz