poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 25


Allan

Ogień był wszędzie.
Ale nie bał się. Nie wiedział, skąd nagle wziął się u niego ten spokój. Wiedział tylko, kiedy się pojawił.
Prawdopodobnie.
Być może stało się to wtedy, gdy ostatni raz spojrzał na pokrytą krwią twarz ojca, błagającego go o coś, czego nie zdążył wypowiedzieć. A może wtedy, gdy jeden z wilków skoczył na ratunek jego matce i już nie wrócił?
Jednak nie wiedział.
Jedno było tylko pewne: szalejące dookoła płomienie, choć parzące mu skórę, nie mogły zmusić go do odwrotu. Po prostu nie.
Nie wiedział, dlaczego miałby nadal tu stać. Nie wiedział, dlaczego miałby jeszcze patrzeć bezproduktywnie na płonący Nocny Dwór. Na co czekał? Na pomoc, która nigdy nie nadejdzie? Na wroga, na którym mógłby się zemścić?
Nie było w nim ani grama złości. Po prostu chłodna determinacja i spokój. Cały czas spokój...
Z impetem wpadła na niego Shadya. Wyszczerzyła pokryte krwią zębiska i warknęła:
Co ty tu jeszcze robisz, głupcze?!
Nie wiem – odpowiedział zgodnie z prawdą, uśmiechając się powoli.
Wilczyca szturchnęła go chłodnym nosem w policzek, popiskując cicho, lecz nie ruszył się. W końcu zrezygnowana odbiegła, krótkim poszczekiwaniem przywołując do siebie ocalałych członków swojego stada. Nie było ich wielu – rozpoznał tylko Livię, kulejącego Bonawenturę, Mściwoja i Zawiszę ze skórą rozciętą na całej długości grzbietu.
Zapanowała cisza, o ile można było mówić o niej przy wszechobecnym huku płomieni. Powoli wyjął z wiszącej u pasa pochwy rapier, uważnie przyjrzał się wyszczerbionemu ostrzu.
Wreszcie! Przez płomienie przebiła się jakaś sylwetka. Nienaturalnie wysoka i szeroka w ramionach, o okrągłej twarzy i tłustych, czarnych włosach, zaczesanych na prawą połowę twarzy.
No proszę, czekałeś na mnie... – Mężczyzna roześmiał się złośliwie, ukazując poczerniałe pieńki zębów. Miał dziwny akcent.
Allan milczał. Nadal stał wyprostowany.
No cóż. Całkiem miło z twojej strony. – Człowiek rozłożył szeroko imponująco umięśnione ramiona, jakby chciał ogarnąć nimi wszystko dookoła. – Jak podoba ci się moje dzieło? Kosztowało mnie mnóstwo pracy, ale... uważam, że naprawdę warto było.
Zmiennoskóry nie drgnął nawet o milimetr.
No co? – Napotkany znowu zaśmiał się głośno. – Mowę ci odjęło z wrażenia? Pewnie wiesz już, że twój braciszek usiłował mnie stąd przegonić. Ale cóż – nie udało mu się. Wprawdzie niemal zabił mojego strażnika i zniszczył runę, lecz ja już wcześniej zdążyłem się uwolnić. Taki jestem zapobiegliwy... – Roześmiał się z własnego żartu.
Allan nadal jedynie mierzył go wzrokiem swojego jedynego szarego oka. Zaciśnięty w lewej dłoni rapier ani drgnął.
Nie jest z ciebie zbyt miły kompan do rozmowy. – Demon zmrużył gniewnie złote oczy. – Aż pomyśleć, że kiedyś też byłem człowiekiem. W gruncie rzeczy nawet podobnym do ciebie, szczeniaku... – Splunął pogardliwie. – Boisz się, co? Wszyscy się boją. Dlatego nienawidzę ludzi. Bo to najbardziej tchórzliwe ze wszystkich stworzeń, jakie kiedykolwiek spotkałem.
Allan się nie bał. Po prostu czekał, aż demon znajdzie się w odpowiednim zasięgu.
Ach, nieważne. Boisz się czy nie – nie moja sprawa. W każdym razie i tak zaraz będziesz martwy. Ale może najpierw w coś... zagramy? – Uśmiechnął się złośliwie.
Pod wpływem niewyjaśnionego impulsu Allan również skrzywił się w sadystycznym grymasie. Poruszył bronią i powiedział spokojnym, delikatnie zachrypniętym od gorąca głosem:
Uwielbiam gry.
W takim razie: może...
Ale nie mamy na nie czasu.
Jak to: nie mamy czasu? – Demon był niezwykle rozbawiony.
Ponieważ już po ciebie idą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz