Allan
Ogień był wszędzie.
Ale nie bał się. Nie wiedział,
skąd nagle wziął się u niego ten spokój. Wiedział tylko, kiedy
się pojawił.
Prawdopodobnie.
Być może stało się to wtedy, gdy
ostatni raz spojrzał na pokrytą krwią twarz ojca, błagającego go
o coś, czego nie zdążył wypowiedzieć. A może wtedy, gdy jeden z
wilków skoczył na ratunek jego matce i już nie wrócił?
Jednak nie wiedział.
Jedno było tylko pewne: szalejące
dookoła płomienie, choć parzące mu skórę, nie mogły zmusić go
do odwrotu. Po prostu nie.
Nie wiedział, dlaczego miałby
nadal tu stać. Nie wiedział, dlaczego miałby jeszcze patrzeć
bezproduktywnie na płonący Nocny Dwór. Na co czekał? Na pomoc,
która nigdy nie nadejdzie? Na wroga, na którym mógłby się
zemścić?
Nie było w nim ani grama złości.
Po prostu chłodna determinacja i spokój. Cały czas spokój...
Z impetem wpadła na niego Shadya.
Wyszczerzyła pokryte krwią zębiska i warknęła:
– Co ty tu jeszcze robisz,
głupcze?!
– Nie wiem – odpowiedział
zgodnie z prawdą, uśmiechając się powoli.
Wilczyca szturchnęła go chłodnym
nosem w policzek, popiskując cicho, lecz nie ruszył się. W końcu
zrezygnowana odbiegła, krótkim poszczekiwaniem przywołując do
siebie ocalałych członków swojego stada. Nie było ich wielu –
rozpoznał tylko Livię, kulejącego Bonawenturę, Mściwoja i
Zawiszę ze skórą rozciętą na całej długości grzbietu.
Zapanowała cisza, o ile można było
mówić o niej przy wszechobecnym huku płomieni. Powoli wyjął z
wiszącej u pasa pochwy rapier, uważnie przyjrzał się
wyszczerbionemu ostrzu.
Wreszcie! Przez płomienie przebiła
się jakaś sylwetka. Nienaturalnie wysoka i szeroka w ramionach, o
okrągłej twarzy i tłustych, czarnych włosach, zaczesanych na
prawą połowę twarzy.
– No proszę, czekałeś na
mnie... – Mężczyzna roześmiał się złośliwie, ukazując
poczerniałe pieńki zębów. Miał dziwny akcent.
Allan milczał. Nadal stał
wyprostowany.
– No cóż. Całkiem miło z
twojej strony. – Człowiek rozłożył szeroko imponująco
umięśnione ramiona, jakby chciał ogarnąć nimi wszystko dookoła.
– Jak podoba ci się moje dzieło? Kosztowało mnie mnóstwo pracy,
ale... uważam, że naprawdę warto było.
Zmiennoskóry nie drgnął nawet o
milimetr.
– No co? – Napotkany znowu
zaśmiał się głośno. – Mowę ci odjęło z wrażenia? Pewnie
wiesz już, że twój braciszek usiłował mnie stąd przegonić. Ale
cóż – nie udało mu się. Wprawdzie niemal zabił mojego
strażnika i zniszczył runę, lecz ja już wcześniej zdążyłem
się uwolnić. Taki jestem zapobiegliwy... – Roześmiał się z
własnego żartu.
Allan nadal jedynie mierzył go
wzrokiem swojego jedynego szarego oka. Zaciśnięty w lewej dłoni
rapier ani drgnął.
– Nie jest z ciebie zbyt miły
kompan do rozmowy. – Demon zmrużył gniewnie złote oczy. – Aż
pomyśleć, że kiedyś też byłem człowiekiem. W gruncie rzeczy
nawet podobnym do ciebie, szczeniaku... – Splunął pogardliwie. –
Boisz się, co? Wszyscy się boją. Dlatego nienawidzę ludzi. Bo to
najbardziej tchórzliwe ze wszystkich stworzeń, jakie kiedykolwiek
spotkałem.
Allan się nie bał. Po prostu
czekał, aż demon znajdzie się w odpowiednim zasięgu.
– Ach, nieważne. Boisz się czy
nie – nie moja sprawa. W każdym razie i tak zaraz będziesz
martwy. Ale może najpierw w coś... zagramy? – Uśmiechnął się
złośliwie.
Pod wpływem niewyjaśnionego
impulsu Allan również skrzywił się w sadystycznym grymasie.
Poruszył bronią i powiedział spokojnym, delikatnie zachrypniętym
od gorąca głosem:
– Uwielbiam gry.
– W takim razie: może...
– Ale nie mamy na nie czasu.
– Jak to: nie mamy czasu? –
Demon był niezwykle rozbawiony.
– Ponieważ już po ciebie idą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz