Mark
Obudziło go
dobiegające spod okna skomlenie. Nie oprzytomniawszy jeszcze do
końca, warknął głucho, kłapnął kłami i przewrócił się na
drugi bok. Przeciągłe szczeknięcie było jednak niemożliwe do
zignorowania – przecięło ciszę jak świeżo naostrzony miecz,
irytująco podrażniając jego czuły słuch. Wstał, rozejrzał się
ze złością. Było tak zimno, że woda w szklance koło łóżka
zamarzła na kość. Westchnął, podchodząc do otwartego okna,
wyjrzał na zewnątrz. Na śniegu przed domem, trochę kryjąc się w
cieniu wysokich drzew, stały trzy ogromne wilki: czarny, szary i
czekoladowo-brązowy. Każdy z nich miał na pewno w kłębie
wysokość dorosłego człowieka. Brązowy powoli wyszedł naprzód i
przybrał postać łysego wytatuowanego osiłka.
– Co ty tutaj robisz?
– syknął Mark, stając na parapecie. Poszukał wzrokiem czegoś,
po czym mógłby bezpiecznie zejść na dół, lecz oceniwszy
stabilność rynny na niezadowalającą, skoczył. Opadł miękko w
śnieg, bose stopy aż zabolały. Syknął, przemienił się w wilka.
Zauważył, że udało mu się to całkowicie – najwyraźniej, tak
jak w przypadku zwyczajnych wilkołaków, pełnia sprzyjała. Zwykle
mógł przyjąć jedynie postać wilkopodobnego potwora.
Otrzepał półdługie
futro i spytał telepatycznie:
– Co się dzieje?
– Te miłe panie
chciały z tobą o czymś porozmawiać. Odejdę więc. –
Bonawentura uśmiechnął się niejednoznacznie i przemieniwszy w
wilka, odbiegł.
– Panie
von Lahman. Mamy dla pana propozycję. – Szara
wilczyca wyszła mu odważnie naprzeciw. Miał wrażenie, że chociaż
była o połowę mniejsza, zdawała się nad nim górować. Patrzyła
mu odważnie prosto w oczy, przez moment nawet pomyślał, czy nie
położyć uszu płasko na łbie w geście poddaństwa. Powstrzymał
się jednak. Nie był wilkołakiem, więc nie podlegał wpływom ich
alf.
Przechylił łeb,
mrużąc czerwone ślepia.
– Zamieniam się w
słuch.
– Jak mniemam –
zauważył pan niepokojący kolor nieba?
Nie pokazał po sobie
zakłopotania, choć niemal czuł, jak skóra pod czarną sierścią
robi się intensywnie czerwona. Pamiętał, że Allan próbował go
zainteresować tym tematem, ale był wtedy zbyt mocno zajęty
spaniem...
Ostatnio tylko spał.
Bo dlaczego nie? Życie było powalająco nudne.
– Możliwe, że
zauważyłem.
– Proponuję, aby
udał się pan po swoich wyvernich braci. Przyda nam się pomoc. Mam
wrażenie, że to coś poważnego.
– Czy mógłbym
dowiedzieć się czegoś więcej?
– Na razie sama
nie jestem niczego pewna.
Postawił ciekawie
uszy, rozważając propozycję. Właściwie czemu miałby się nie
zgodzić? I tak śmiertelnie się nudził. To było nad wyraz
kuszące.
– Przyjmuję
propozycję. Wyruszę jutro z samego rana.
Wilczyca wyprostowała
się z godnością.
– Będziemy ci
wdzięczne.
Następnie obróciła
się i wbiegła między drzewa, wzburzając śnieg potężnymi
łapami. Czarna jeszcze przez chwilę mierzyła go wzrokiem, lecz
ruszyła w końcu za nią.
***
Jak można się było
spodziewać – nikt nie był zachwycony jego propozycją. Strażnicy
Ryjisjaveeika bardzo długo odmawiali mu wpuszczenia na salę
tronową, sam Ryjisjaveeik po usłyszeniu wiadomości wyglądał,
jakby zamierzał się rozpłakać, Odyn obrzucił go stekiem
przekleństw, a Rion przemilczał, choć jego oczy wyrażały jasno,
że ma wielką ochotę na wygłoszenie jakiegoś niekoniecznie
pochlebnego komentarza.
Gdy jego bracia
dowiedzieli się, że muszą przebyć drogę na własnych skrzydłach,
ich nastawienie nie polepszyło się.
Do miasteczka trzeba
było dojść na piechotę, po śliskiej jak diabli brukowanej
drodze. Śnieżyca trwała w najlepsze, a zaspany Ryjisjaveeik i
wściekły do granic możliwości Odyn spowalniali marsz tak
drastycznie, że w pewnym momencie Rion i Mark postanowili iść
przodem, by szybciej zorientować się, czy obawy Shadyi były
słuszne.
Zatrzymali się przed
lasem. Mark zawęszył w powietrzu. Gęsta atmosfera strachu
przytłoczyła go. Tu faktycznie działo się coś niedobrego –
czuł nawet stąd. Z jakiegoś powodu ani on, ani rudy nie mógł się
zmusić do zrobienia następnego kroku.
Po chwili dostrzegli
ruch. Spomiędzy gęstych gałęzi niskich świerków naprzeciwko
wychynęły olbrzymie wilki; patrzyły na nich nieufnie, jeżąc
sierść na karkach i szczerząc kły. Jeden z nich – smoliście
czarny – wyglądał, jakby nadal posiadał ciało zbliżone do
ludzkiego, lecz nie mogli ocenić z tej odległości.
Naprzód wysunęła się
wielka szara wilczyca, przed którą wszyscy – nawet trzymający
się trochę z boku jednolicie brązowy Bonawentura – skłaniali z
szacunkiem łby. Otrząsnęła gęste zimowe futro ze śniegu,
spojrzała na przybyszy przenikliwie czekoladowymi oczami.
– Tyle na was
czekałam! Przybywacie zbyt późno.
– Co się stało?
– Mark odruchowo również przeszedł na mowę telepatyczną.
– Sama nie wiem.
– Zagubiona Shadya przestąpiła z
łapy na łapę. Nie lubiła przyznawać się do słabości. – Mam
wrażenie, że coś nas szuka. Że jakaś mroczna siła nas
obserwuje, czeka, aż nabierze sił, a potem zacznie nas zabijać,
jedno po drugim. Na bagnach, w ruinach kamiennego kręgu, znalazłam
wykuty w kamieniu Rynn. To było jeszcze wczoraj, gdy poprosiłam cię
o pomoc, wyvernie, lecz wtedy jeszcze bagatelizowałam sprawę.
Wiedziałam, że coś się dzieje, ale nie miałam pewności, jak
groźne będzie. To, że widziałam runę, uznałam za przywidzenie.
Dziś rano jednak przyjrzałam się jej dokładniej.
Rion przeżegnał się
ukradkiem.
– Co
to jest, ten Rynn? – Mark
zmarszczył brwi, nie rozumiejąc.
– Runa przyzywająca
demony. Cóż, pewnie to jakiś nowicjusz, który chce sobie
postraszyć ludzi. Raz, dwa, i go przegonimy.
– Nie wydaje mi
się. Czy młode demony potrafią wpływać na pogodę?
– Oczywiście, że
nie.
– W takim razie
wytłumacz mi, proszę, dlaczego niebo jest fioletowe przez całą
dobę a śnieg pada nieprzerwanie od paru dni? – Wilczyca
zmrużyła ślepia, niezadowolona, że ktoś śmie podważać jej
zdanie.
Rion zamarł.
– Ponadto nikt nie
może wejść do miasta, ani go opuścić. Próbowaliśmy.
– Po nas –
wyszeptał rudy.
***
Obóz rozbili jak
najbliżej granicy. Padło na stojący na skraju lasu w połowie
zawalony kamienny dom. Był bardzo mały, składał się z dwóch
pomieszczeń, w których ledwo starczało miejsca na rozłożenie
prowizorycznych legowisk. Do wygody było raczej daleko, ale nikt nie
narzekał. Dziurawy dach zdecydowanie lepiej chronił przed śniegiem
i wiatrem, niż korony drzew.
Gdy wszyscy odeszli od
ogniska by odpocząć, Mark dobrowolnie objął pierwszą wartę.
Usiadł na spróchniałych deskach, szczelniej otulając się
płaszczem i wyciągając chciwie ręce do ciepłych płomieni. Nie
licząc gwizdu wiatru w spękanych dachówkach i trzeszczących
okiennicach i cichego pochrapywania Odyna, panowała idealna,
nienaturalna cisza. Shadya miała rację: pradawna obecność demona
była niemożliwa do zignorowania. Dziwił się, że reszta może tak
spokojnie spać, podczas gdy nieobliczalny stwór czai się w
pobliżu.
– Marku von Lahmanie.
Prawie podskoczył,
słysząc głos. Dopiero po chwili zorientował się, że rozległ
się tylko w jego głowie.
– Jesteś proszony
na granicę. – Wartownik, prawdopodobnie jeden z wilkołaków
Shadyi, nie czekał na jakąkolwiek reakcję.
Wyvern wstał
niechętnie, odsuwając się od ciepła, obudził Riona i wyszedł w
śnieżycę. Lodowaty wiatr wyciskał łzy z oczu, ledwo zmuszał się
do tego, by trzymać powieki uchylone na tyle, by widzieć coś przed
sobą. Doszedł do granicy, zapadając się w biały puch po kolana.
Widział czekającą na niego wysoką postać, odzianą na czarno.
– Allanie! –
zawołał, rozpoznając brata. Przyspieszył kroku, lecz gdy znalazł
się bliżej, chłopak zrobił coś, czego się nie spodziewał.
Jedynym ostrzeżeniem
był świst i lekki błysk metalu w powietrzu. W ostatnim momencie
uchylił się od ciosu szabli. Spojrzał pytająco na zmiennoskórego.
– Stój spokojnie,
nie mam siły cię ganiać – wysyczał chłopak, ponownie biorąc
zamach.
Zrobił to naprawdę
szybko, ale wyvernie oko przetworzyło obraz w taki sposób, że
każdy ruch widział w zwolnionym tempie, czysto i dokładnie. Miał
więc czas na reakcję. Świeżo ostrzona klinga krzyżackiego miecza
złamała zakrzywione ostrze szabli w połowie.
– Allanie, co się
stało? Znowu? – spytał, czekając w spięciu na kolejny atak. U
boku chłopaka już wcześniej dostrzegł też drugą pochwę –
miecz.
Nie pomylił się.
Allan musiał brać lekcje szermierki mieczem – płynność jego
ruchów i precyzja ciosów nie pozostawiały sobie wiele do życzenia.
Musiał już wcześniej walczyć. Z wyvernem lub z kimś, kto
potrafił doskonale imitować styl walki wyverna. Ramię drżało mu
pod siłą ciosów, lecz nie przepuścił żadnego cięcia. Za każdym
razem odpowiadał z zaciekłością, i gdyby nie niezwykła szybkość
Marka, trafiałby bezbłędnie. Jak na człowieka, i to
początkującego szermierza, walczył doskonale.
Ale był tylko
człowiekiem. Śmiertelnikiem, słabym i powolnym, szybko męczącym
się podczas walki. Mark bardziej się bawił, niż walczył. Brał
wymyślne zamachy znad głowy i zza siebie, przed każdą osłoną
zataczał ostrzem szeroki łuk w powietrzu. Nawet się nie zasapał.
Prawą, słabszą rękę trzymał cały czas zgiętą za plecami.
Allan, przyzwyczajony do lekkiej szabli, szybko zaczął tracić
szybkość ciosów, gdy mięśnie zaczęły odmawiać posłuszeństwa.
Dla Marka krzyżacki miecz nie ważył więcej niż zeschły patyk.
W pewnym momencie jego
brat nie wytrzymał. Ręka ugięła się, gdy na ostrze spadł
kolejny cios, chłopak upadł na kolana w śnieg, upuszczając broń.
Zatoczył się, gdy dostał jelcem w twarz. Wprawdzie niechcący, ale
wystarczyło to, by z nosa pociekł mu strumień krwi.
– Spójrz na mnie.
Uniósł nienawistny
wzrok na górującego nad nim wyverna. Patrzył odważnie, ignorując
sztych miecza wbijający się w miękką skórę na gardle.
– Dlaczego ty nie
możesz umrzeć? – wysyczał.
– Może dlatego, że
jestem nieśmiertelny?
– Ale kiedyś nie
byłeś. Urodziłeś się praktycznie sparaliżowany od pasa w dół,
byłeś wcześniakiem, słabym, chorowitym, do piątego roku życia
właściwie nie opuszczałeś sypialni...
– A skąd ty to
możesz niby wiedzieć? Nie było cię nawet na świecie.
– Rodzice mi
powiedzieli. Pytałem ich o co ważniejsze szczegóły. Musiałem
znaleźć jakieś słabe punkty. Ale ty ich, cholera jasna, nie masz!
– A po co ci te słabe
punkty, co? Co chcesz zrobić? Zabić mnie? – roześmiał się.
Umilkł raptownie, widząc minę brata. Dokładnie to miał na myśli.
– Kiedyś myślałem,
że cię nienawidzę. Jak tylko odpowiednio wydoroślałem, zmieniłem
się w twoją niańkę. A ty co? Zero wdzięczności. Byłeś dla
mnie wredny, biłeś i poniżałeś mnie na każdym kroku, jak tylko
rodzice spuścili cię z oka. Przy nich oczywiście stawałeś się
milutki i kochający. Zawsze byłeś mądrzejszy, lepszy, silniejszy.
Nadal nie wiem, jakim cudem wygrywałeś bójki, skoro mogłeś je
toczyć tylko i wyłącznie wtedy, gdy udało ci się pierwszym
ciosem przewrócić przeciwnika. Może dzięki tym kulom miałeś ode
mnie więcej siły w rękach. Nie wiem, nie interesuje mnie to. Gdy
zostałeś wyvernem, gdy wybrali ciebie, a nie mnie, załamałem się.
Nienawidziłem cię jeszcze bardziej, zazdrościłem. Wiem, że to
dziecinne. A potem była ta wizja. I dni, podczas których myślałem,
że jesteś martwy. Wcale nie przyniosły mi ulgi, chociaż jej się
spodziewałem. Żałuj, że mnie wtedy nie widziałeś! Dwa dni
siedziałem na strychu, następne spędziłem w lesie jako wilk, nie
przemieniając się w ogóle w człowieka. Doszło do tego, że
myślałem już jak zwierzę, a nie człowiek. Miałem nawet
halucynacje... – Skrzywił się na wspomnienie czarownicy. Do dziś
nie był pewien, czy zdarzenie nie było przypadkiem prawdziwe. –
Gdy dowiedziałem się, że żyjesz, odetchnąłem. Z początku.
Następna pojawiła się gorycz. I teraz już wiem: jestem od ciebie
uzależniony. Uzależniony od swojego dużego braciszka. A
uzależnienia trzeba leczyć – odepchnął dłonią ostrze –
najlepiej likwidując problem.
Mark uniósł broń.
Nie podzielał uczuć brata. Kiedyś dałby wszystko, by ten
przeklęty dzieciak zniknął z jego życia. Ale on też się
zmienił. Dojrzał. Nie chciał zabijać Allana. Obawiał się
jednak, że prędzej czy później będzie musiał tego dokonać we
własnej obronie.
Schował miecz. Obrócił
się, pewnym krokiem odszedł od klęczącego Allana. Zwolnił, gdy
miał pewność, że brat nie przekroczy magicznej granicy. Zacisnął
mocno pięści, zgrzytnął zębami, kalecząc ostrym kłem wnętrze
policzka, poczuł w ustach metaliczny smak krwi.
Coś w nim pękło.
***
Mężczyzna w długim
czarnym płaszczu poruszał się chwiejny krokiem w dół ulicy.
Ciepłe światło latarni rysowało na mokrym bruku jego ostry cień,
chwiejący się jeszcze mocniej od właściciela. Mroźne powietrze
niosło wyraźnie ochrypły głos, wyśpiewujący fałszywie na całe
gardło tawernianą przyśpiewkę.
Wampir uśmiechnął
się, oblizując chciwie ostre kły, gdy pijak znowu potknął się o
własne nogi, klnąc siarczyście. Uwielbiał krew z posmakiem
alkoholu – wywoływała przyjemny szum w skroniach, pozwalała się
odprężyć. Ofiara była młoda: ten wysoki, czarnowłosy, potargany
facet mógł mieć może trzydzieści parę lat.
Zatoczył się, skręcił
w najbliższą bramę, by tam pewnie oddać się torsjom. Wampir
ruszył bezszelestnym truchtem. Pijacy budzili w nim pogardę, ale –
co trzeba było im przyznać – smakowali wybornie.
Wszedł w ciemną
przestrzeń, zmrużył oczy, usiłując przyzwyczaić je do
panującego mroku. Poczuł dziwny zapach, kojarzący się trochę z
mokrym kamieniem i palonym drewnem. Ciemność zdawała się lepić
do skóry. Było w niej coś dziwnego, złowieszczego. Jakby
ostrzeżenie: nie idź dalej! Nie posłuchał.
To stało się zbyt
szybko, by mógł zarejestrować nawet jego niezwykły nieśmiertelny
mózg. Czyjaś ręka zacisnęła mu się na szyi, miażdżąc krtań,
skórzana rękawica bez palców boleśnie otarła delikatną skórę.
Został przyparty do muru, mocno uderzył w niego tyłem głowy. Gdy
otworzył wreszcie oczy, ochłonąwszy trochę, ujrzał przed sobą
pijanego, którego ścigał chwilę wcześniej. Długie, gęste,
czarne jak węgiel włosy opadały mu na twarz pokrytą co najmniej
czterodniowym zarostem, usta rozciągnięte były w krzywym
pobłażliwym uśmiechu, a krwistoczerwone oczy błyszczały z
ekscytacji.
– Nikt ci nie
powiedział, że tu jest niebezpiecznie po zmroku? – zapytał
podpitym głosem.
Wampir
chciał krzyknąć, zawołać polującego nieopodal towarzysza, ale
nie miał w płucach powietrza. Ostatnim, co zapamiętał, był błysk
srebrnego ostrza sztyletu i piekący ból, rozchodzący się falami w
piersi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz