poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 4


Mark

Obudziło go dobiegające spod okna skomlenie. Nie oprzytomniawszy jeszcze do końca, warknął głucho, kłapnął kłami i przewrócił się na drugi bok. Przeciągłe szczeknięcie było jednak niemożliwe do zignorowania – przecięło ciszę jak świeżo naostrzony miecz, irytująco podrażniając jego czuły słuch. Wstał, rozejrzał się ze złością. Było tak zimno, że woda w szklance koło łóżka zamarzła na kość. Westchnął, podchodząc do otwartego okna, wyjrzał na zewnątrz. Na śniegu przed domem, trochę kryjąc się w cieniu wysokich drzew, stały trzy ogromne wilki: czarny, szary i czekoladowo-brązowy. Każdy z nich miał na pewno w kłębie wysokość dorosłego człowieka. Brązowy powoli wyszedł naprzód i przybrał postać łysego wytatuowanego osiłka.
Co ty tutaj robisz? – syknął Mark, stając na parapecie. Poszukał wzrokiem czegoś, po czym mógłby bezpiecznie zejść na dół, lecz oceniwszy stabilność rynny na niezadowalającą, skoczył. Opadł miękko w śnieg, bose stopy aż zabolały. Syknął, przemienił się w wilka. Zauważył, że udało mu się to całkowicie – najwyraźniej, tak jak w przypadku zwyczajnych wilkołaków, pełnia sprzyjała. Zwykle mógł przyjąć jedynie postać wilkopodobnego potwora.
Otrzepał półdługie futro i spytał telepatycznie:
Co się dzieje?
Te miłe panie chciały z tobą o czymś porozmawiać. Odejdę więc. – Bonawentura uśmiechnął się niejednoznacznie i przemieniwszy w wilka, odbiegł.
Panie von Lahman. Mamy dla pana propozycję. – Szara wilczyca wyszła mu odważnie naprzeciw. Miał wrażenie, że chociaż była o połowę mniejsza, zdawała się nad nim górować. Patrzyła mu odważnie prosto w oczy, przez moment nawet pomyślał, czy nie położyć uszu płasko na łbie w geście poddaństwa. Powstrzymał się jednak. Nie był wilkołakiem, więc nie podlegał wpływom ich alf.
Przechylił łeb, mrużąc czerwone ślepia.
Zamieniam się w słuch.
Jak mniemam – zauważył pan niepokojący kolor nieba?
Nie pokazał po sobie zakłopotania, choć niemal czuł, jak skóra pod czarną sierścią robi się intensywnie czerwona. Pamiętał, że Allan próbował go zainteresować tym tematem, ale był wtedy zbyt mocno zajęty spaniem...
Ostatnio tylko spał. Bo dlaczego nie? Życie było powalająco nudne.
Możliwe, że zauważyłem.
Proponuję, aby udał się pan po swoich wyvernich braci. Przyda nam się pomoc. Mam wrażenie, że to coś poważnego.
Czy mógłbym dowiedzieć się czegoś więcej?
Na razie sama nie jestem niczego pewna.
Postawił ciekawie uszy, rozważając propozycję. Właściwie czemu miałby się nie zgodzić? I tak śmiertelnie się nudził. To było nad wyraz kuszące.
Przyjmuję propozycję. Wyruszę jutro z samego rana.
Wilczyca wyprostowała się z godnością.
Będziemy ci wdzięczne.
Następnie obróciła się i wbiegła między drzewa, wzburzając śnieg potężnymi łapami. Czarna jeszcze przez chwilę mierzyła go wzrokiem, lecz ruszyła w końcu za nią.

***

Jak można się było spodziewać – nikt nie był zachwycony jego propozycją. Strażnicy Ryjisjaveeika bardzo długo odmawiali mu wpuszczenia na salę tronową, sam Ryjisjaveeik po usłyszeniu wiadomości wyglądał, jakby zamierzał się rozpłakać, Odyn obrzucił go stekiem przekleństw, a Rion przemilczał, choć jego oczy wyrażały jasno, że ma wielką ochotę na wygłoszenie jakiegoś niekoniecznie pochlebnego komentarza.
Gdy jego bracia dowiedzieli się, że muszą przebyć drogę na własnych skrzydłach, ich nastawienie nie polepszyło się.
Do miasteczka trzeba było dojść na piechotę, po śliskiej jak diabli brukowanej drodze. Śnieżyca trwała w najlepsze, a zaspany Ryjisjaveeik i wściekły do granic możliwości Odyn spowalniali marsz tak drastycznie, że w pewnym momencie Rion i Mark postanowili iść przodem, by szybciej zorientować się, czy obawy Shadyi były słuszne.
Zatrzymali się przed lasem. Mark zawęszył w powietrzu. Gęsta atmosfera strachu przytłoczyła go. Tu faktycznie działo się coś niedobrego – czuł nawet stąd. Z jakiegoś powodu ani on, ani rudy nie mógł się zmusić do zrobienia następnego kroku.
Po chwili dostrzegli ruch. Spomiędzy gęstych gałęzi niskich świerków naprzeciwko wychynęły olbrzymie wilki; patrzyły na nich nieufnie, jeżąc sierść na karkach i szczerząc kły. Jeden z nich – smoliście czarny – wyglądał, jakby nadal posiadał ciało zbliżone do ludzkiego, lecz nie mogli ocenić z tej odległości.
Naprzód wysunęła się wielka szara wilczyca, przed którą wszyscy – nawet trzymający się trochę z boku jednolicie brązowy Bonawentura – skłaniali z szacunkiem łby. Otrząsnęła gęste zimowe futro ze śniegu, spojrzała na przybyszy przenikliwie czekoladowymi oczami.
Tyle na was czekałam! Przybywacie zbyt późno.
Co się stało? – Mark odruchowo również przeszedł na mowę telepatyczną.
Sama nie wiem. – Zagubiona Shadya przestąpiła z łapy na łapę. Nie lubiła przyznawać się do słabości. – Mam wrażenie, że coś nas szuka. Że jakaś mroczna siła nas obserwuje, czeka, aż nabierze sił, a potem zacznie nas zabijać, jedno po drugim. Na bagnach, w ruinach kamiennego kręgu, znalazłam wykuty w kamieniu Rynn. To było jeszcze wczoraj, gdy poprosiłam cię o pomoc, wyvernie, lecz wtedy jeszcze bagatelizowałam sprawę. Wiedziałam, że coś się dzieje, ale nie miałam pewności, jak groźne będzie. To, że widziałam runę, uznałam za przywidzenie. Dziś rano jednak przyjrzałam się jej dokładniej.
Rion przeżegnał się ukradkiem.
Co to jest, ten Rynn? – Mark zmarszczył brwi, nie rozumiejąc.
Runa przyzywająca demony. Cóż, pewnie to jakiś nowicjusz, który chce sobie postraszyć ludzi. Raz, dwa, i go przegonimy.
Nie wydaje mi się. Czy młode demony potrafią wpływać na pogodę?
Oczywiście, że nie.
W takim razie wytłumacz mi, proszę, dlaczego niebo jest fioletowe przez całą dobę a śnieg pada nieprzerwanie od paru dni? – Wilczyca zmrużyła ślepia, niezadowolona, że ktoś śmie podważać jej zdanie.
Rion zamarł.
Ponadto nikt nie może wejść do miasta, ani go opuścić. Próbowaliśmy.
Po nas – wyszeptał rudy.

***

Obóz rozbili jak najbliżej granicy. Padło na stojący na skraju lasu w połowie zawalony kamienny dom. Był bardzo mały, składał się z dwóch pomieszczeń, w których ledwo starczało miejsca na rozłożenie prowizorycznych legowisk. Do wygody było raczej daleko, ale nikt nie narzekał. Dziurawy dach zdecydowanie lepiej chronił przed śniegiem i wiatrem, niż korony drzew.
Gdy wszyscy odeszli od ogniska by odpocząć, Mark dobrowolnie objął pierwszą wartę. Usiadł na spróchniałych deskach, szczelniej otulając się płaszczem i wyciągając chciwie ręce do ciepłych płomieni. Nie licząc gwizdu wiatru w spękanych dachówkach i trzeszczących okiennicach i cichego pochrapywania Odyna, panowała idealna, nienaturalna cisza. Shadya miała rację: pradawna obecność demona była niemożliwa do zignorowania. Dziwił się, że reszta może tak spokojnie spać, podczas gdy nieobliczalny stwór czai się w pobliżu.
Marku von Lahmanie.
Prawie podskoczył, słysząc głos. Dopiero po chwili zorientował się, że rozległ się tylko w jego głowie.
Jesteś proszony na granicę. – Wartownik, prawdopodobnie jeden z wilkołaków Shadyi, nie czekał na jakąkolwiek reakcję.
Wyvern wstał niechętnie, odsuwając się od ciepła, obudził Riona i wyszedł w śnieżycę. Lodowaty wiatr wyciskał łzy z oczu, ledwo zmuszał się do tego, by trzymać powieki uchylone na tyle, by widzieć coś przed sobą. Doszedł do granicy, zapadając się w biały puch po kolana. Widział czekającą na niego wysoką postać, odzianą na czarno.
Allanie! – zawołał, rozpoznając brata. Przyspieszył kroku, lecz gdy znalazł się bliżej, chłopak zrobił coś, czego się nie spodziewał.
Jedynym ostrzeżeniem był świst i lekki błysk metalu w powietrzu. W ostatnim momencie uchylił się od ciosu szabli. Spojrzał pytająco na zmiennoskórego.
Stój spokojnie, nie mam siły cię ganiać – wysyczał chłopak, ponownie biorąc zamach.
Zrobił to naprawdę szybko, ale wyvernie oko przetworzyło obraz w taki sposób, że każdy ruch widział w zwolnionym tempie, czysto i dokładnie. Miał więc czas na reakcję. Świeżo ostrzona klinga krzyżackiego miecza złamała zakrzywione ostrze szabli w połowie.
Allanie, co się stało? Znowu? – spytał, czekając w spięciu na kolejny atak. U boku chłopaka już wcześniej dostrzegł też drugą pochwę – miecz.
Nie pomylił się. Allan musiał brać lekcje szermierki mieczem – płynność jego ruchów i precyzja ciosów nie pozostawiały sobie wiele do życzenia. Musiał już wcześniej walczyć. Z wyvernem lub z kimś, kto potrafił doskonale imitować styl walki wyverna. Ramię drżało mu pod siłą ciosów, lecz nie przepuścił żadnego cięcia. Za każdym razem odpowiadał z zaciekłością, i gdyby nie niezwykła szybkość Marka, trafiałby bezbłędnie. Jak na człowieka, i to początkującego szermierza, walczył doskonale.
Ale był tylko człowiekiem. Śmiertelnikiem, słabym i powolnym, szybko męczącym się podczas walki. Mark bardziej się bawił, niż walczył. Brał wymyślne zamachy znad głowy i zza siebie, przed każdą osłoną zataczał ostrzem szeroki łuk w powietrzu. Nawet się nie zasapał. Prawą, słabszą rękę trzymał cały czas zgiętą za plecami. Allan, przyzwyczajony do lekkiej szabli, szybko zaczął tracić szybkość ciosów, gdy mięśnie zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Dla Marka krzyżacki miecz nie ważył więcej niż zeschły patyk.
W pewnym momencie jego brat nie wytrzymał. Ręka ugięła się, gdy na ostrze spadł kolejny cios, chłopak upadł na kolana w śnieg, upuszczając broń. Zatoczył się, gdy dostał jelcem w twarz. Wprawdzie niechcący, ale wystarczyło to, by z nosa pociekł mu strumień krwi.
Spójrz na mnie.
Uniósł nienawistny wzrok na górującego nad nim wyverna. Patrzył odważnie, ignorując sztych miecza wbijający się w miękką skórę na gardle.
Dlaczego ty nie możesz umrzeć? – wysyczał.
Może dlatego, że jestem nieśmiertelny?
Ale kiedyś nie byłeś. Urodziłeś się praktycznie sparaliżowany od pasa w dół, byłeś wcześniakiem, słabym, chorowitym, do piątego roku życia właściwie nie opuszczałeś sypialni...
A skąd ty to możesz niby wiedzieć? Nie było cię nawet na świecie.
Rodzice mi powiedzieli. Pytałem ich o co ważniejsze szczegóły. Musiałem znaleźć jakieś słabe punkty. Ale ty ich, cholera jasna, nie masz!
A po co ci te słabe punkty, co? Co chcesz zrobić? Zabić mnie? – roześmiał się. Umilkł raptownie, widząc minę brata. Dokładnie to miał na myśli.
Kiedyś myślałem, że cię nienawidzę. Jak tylko odpowiednio wydoroślałem, zmieniłem się w twoją niańkę. A ty co? Zero wdzięczności. Byłeś dla mnie wredny, biłeś i poniżałeś mnie na każdym kroku, jak tylko rodzice spuścili cię z oka. Przy nich oczywiście stawałeś się milutki i kochający. Zawsze byłeś mądrzejszy, lepszy, silniejszy. Nadal nie wiem, jakim cudem wygrywałeś bójki, skoro mogłeś je toczyć tylko i wyłącznie wtedy, gdy udało ci się pierwszym ciosem przewrócić przeciwnika. Może dzięki tym kulom miałeś ode mnie więcej siły w rękach. Nie wiem, nie interesuje mnie to. Gdy zostałeś wyvernem, gdy wybrali ciebie, a nie mnie, załamałem się. Nienawidziłem cię jeszcze bardziej, zazdrościłem. Wiem, że to dziecinne. A potem była ta wizja. I dni, podczas których myślałem, że jesteś martwy. Wcale nie przyniosły mi ulgi, chociaż jej się spodziewałem. Żałuj, że mnie wtedy nie widziałeś! Dwa dni siedziałem na strychu, następne spędziłem w lesie jako wilk, nie przemieniając się w ogóle w człowieka. Doszło do tego, że myślałem już jak zwierzę, a nie człowiek. Miałem nawet halucynacje... – Skrzywił się na wspomnienie czarownicy. Do dziś nie był pewien, czy zdarzenie nie było przypadkiem prawdziwe. – Gdy dowiedziałem się, że żyjesz, odetchnąłem. Z początku. Następna pojawiła się gorycz. I teraz już wiem: jestem od ciebie uzależniony. Uzależniony od swojego dużego braciszka. A uzależnienia trzeba leczyć – odepchnął dłonią ostrze – najlepiej likwidując problem.
Mark uniósł broń. Nie podzielał uczuć brata. Kiedyś dałby wszystko, by ten przeklęty dzieciak zniknął z jego życia. Ale on też się zmienił. Dojrzał. Nie chciał zabijać Allana. Obawiał się jednak, że prędzej czy później będzie musiał tego dokonać we własnej obronie.
Schował miecz. Obrócił się, pewnym krokiem odszedł od klęczącego Allana. Zwolnił, gdy miał pewność, że brat nie przekroczy magicznej granicy. Zacisnął mocno pięści, zgrzytnął zębami, kalecząc ostrym kłem wnętrze policzka, poczuł w ustach metaliczny smak krwi.
Coś w nim pękło.

***

Mężczyzna w długim czarnym płaszczu poruszał się chwiejny krokiem w dół ulicy. Ciepłe światło latarni rysowało na mokrym bruku jego ostry cień, chwiejący się jeszcze mocniej od właściciela. Mroźne powietrze niosło wyraźnie ochrypły głos, wyśpiewujący fałszywie na całe gardło tawernianą przyśpiewkę.
Wampir uśmiechnął się, oblizując chciwie ostre kły, gdy pijak znowu potknął się o własne nogi, klnąc siarczyście. Uwielbiał krew z posmakiem alkoholu – wywoływała przyjemny szum w skroniach, pozwalała się odprężyć. Ofiara była młoda: ten wysoki, czarnowłosy, potargany facet mógł mieć może trzydzieści parę lat.
Zatoczył się, skręcił w najbliższą bramę, by tam pewnie oddać się torsjom. Wampir ruszył bezszelestnym truchtem. Pijacy budzili w nim pogardę, ale – co trzeba było im przyznać – smakowali wybornie.
Wszedł w ciemną przestrzeń, zmrużył oczy, usiłując przyzwyczaić je do panującego mroku. Poczuł dziwny zapach, kojarzący się trochę z mokrym kamieniem i palonym drewnem. Ciemność zdawała się lepić do skóry. Było w niej coś dziwnego, złowieszczego. Jakby ostrzeżenie: nie idź dalej! Nie posłuchał.
To stało się zbyt szybko, by mógł zarejestrować nawet jego niezwykły nieśmiertelny mózg. Czyjaś ręka zacisnęła mu się na szyi, miażdżąc krtań, skórzana rękawica bez palców boleśnie otarła delikatną skórę. Został przyparty do muru, mocno uderzył w niego tyłem głowy. Gdy otworzył wreszcie oczy, ochłonąwszy trochę, ujrzał przed sobą pijanego, którego ścigał chwilę wcześniej. Długie, gęste, czarne jak węgiel włosy opadały mu na twarz pokrytą co najmniej czterodniowym zarostem, usta rozciągnięte były w krzywym pobłażliwym uśmiechu, a krwistoczerwone oczy błyszczały z ekscytacji.
Nikt ci nie powiedział, że tu jest niebezpiecznie po zmroku? – zapytał podpitym głosem.
Wampir chciał krzyknąć, zawołać polującego nieopodal towarzysza, ale nie miał w płucach powietrza. Ostatnim, co zapamiętał, był błysk srebrnego ostrza sztyletu i piekący ból, rozchodzący się falami w piersi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz